przemierzali wspolnie Atlantyk – wiec pragnal opowiedziec im o wszystkim i zasiegnac ich rady. Niestety, wiazalo sie z tym zbyt duze ryzyko.
Podniosl sie na chwile z miejsca, by wyjrzec przez okno. Przelatywali wlasnie nad miasteczkiem Limerick. Nieco dalej, po drugiej stronie ujscia rzeki Shannon, budowano wielki, nowoczesny port lotniczy przeznaczony zarowno dla maszyn ladujacych na twardym gruncie, jak i dla hydroplanow. Na razie jednak lodzie latajace wodowaly w poludniowej czesci ujscia rzeki, w poblizu malej wioski o nazwie Foynes.
Lecieli na polnocny zachod, wiec kapitan Baker musial wykonac mniej wiecej czterdziestopieciostopniowy skret, by wyladowac pod wiejacy z zachodu wiatr. Tor wodny patrolowala wyslana z wioski lodz; jej zaloga poszukiwala unoszacych sie na falach desek lub innych przedmiotow, ktore moglyby uszkodzic samolot. W poblizu czekala takze inna lodz, wyladowana piecdziesieciogalonowymi beczkami z paliwem, na brzegu zas zgromadzil sie juz z pewnoscia tlum gapiow pragnacych ujrzec na wlasne oczy latajacy statek.
Ben Thompson mowil cos do mikrofonu. Przy odleglosciach przekraczajacych kilka kilometrow musial uzywac alfabetu Morse'a, lecz na krotkich dystansach mogl poslugiwac sie glosem. Eddie nie rozroznial slow, ale sadzac po spokojnej, odprezonej twarzy radiooperatora wszystko bylo w porzadku.
Ladowanie na doskonale gladkim morzu bylo prawie niewyczuwalne. W idealnych warunkach kadlub Clippera zanurzal sie w wodzie jak lyzeczka w bitej smietanie. Skupiony nad swymi wskaznikami Eddie czesto dopiero po kilku sekundach orientowal sie, ze jest juz po wszystkim. Dzisiaj jednak morze bylo lekko pofalowane, czyli takie, jakie zazwyczaj bywalo we wszystkich miejscach, jakie Clipper odwiedzal na swojej trasie.
Jako pierwsza zetknela sie z woda najnizsza czesc kadluba, zwana stepka. Rozlegly sie ciche, szybkie uderzenia, kiedy muskala wierzcholki fal. Trwalo to zaledwie dwie, moze trzy sekundy, gdyz zaraz potem wielka maszyna znizyla sie o dalszych kilkanascie centymetrow. Eddie uwazal, ze nawet wodowanie w dosc trudnych warunkach przebiega zawsze duzo lagodniej od tradycyjnego ladowania, gdzie zazwyczaj dawalo sie odczuc wyrazne szarpniecie i podskok, a czasem nawet kilka. Do okien gornego pokladu dotarlo zaledwie kilka rozbryzgow piany. Pilot zmniejszyl obroty silnikow i samolot natychmiast zwolnil, zamieniajac sie ponownie w lodz.
Kiedy zblizali sie do miejsca cumowania, Eddie znowu wyjrzal przez okno. Po jednej stronie znajdowala sie niewielka, naga wysepka, po drugiej zas staly lad z solidnym betonowym nabrzezem, przy ktorym stal duzy kuter rybacki, kilkoma cysternami z paliwem i skupiskiem szarych domow. To wlasnie bylo Foynes.
W przeciwienstwie do Southampton, w Foynes nie bylo specjalnego mola dla lodzi latajacych, w zwiazku z czym Clipper musial pozostac w pewnej odleglosci od ladu, pasazerow zas przewozono lodzia. Odpowiedzialnosc za prawidlowe cumowanie ponosil inzynier pokladowy.
Eddie przeszedl na przod kabiny, otworzyl klape w podlodze miedzy fotelami pilotow, zszedl po drabince do pustego pomieszczenia w dziobie samolotu, po czym otworzyl nastepna klape i wystawil glowe na zewnatrz. Nabral gleboko w pluca slonego, morskiego powietrza.
Nadplynela lodz. Jeden ze stojacych w niej mezczyzn pomachal do Eddiego, po czym rzucil cume. Eddie najpierw zamontowal w przeznaczonym do tego miejscu przenosny kabestan, a nastepnie wyciagnal bosakiem cume z wody, przesunal przez kabestan, naciagnal i zablokowal. Uniosl kciuk, sygnalizujac przygladajacemu mu sie przez przednia szybe kapitanowi, ze samolot zostal unieruchomiony.
Od strony brzegu zblizala sie juz nastepna lodz, by zabrac z pokladu zaloge i pasazerow.
Eddie zamknal obie klapy i wrocil na poklad nawigacyjny. Kapitan i radiooperator siedzieli jeszcze na swych miejscach, ale drugi pilot stal juz oparty o stol z mapami i gawedzil z nawigatorem. Eddie wylaczyl silniki, a nastepnie zalozyl czarna mundurowa marynarke i biala czapke. Cala zaloga zeszla po schodach do kabiny numer dwa i przez salon wyszla na stabilizator, przy ktorym czekala juz lodz z pasazerami. Na pokladzie zostal jedynie Mickey Finn, zastepca Eddiego, by dopilnowac uzupelniania zapasow paliwa.
Co prawda swiecilo slonce, ale wial tez zimny, wilgotny wiatr. Eddie przypatrywal sie zebranym na lodzi podroznym, zastanawiajac sie po raz kolejny, ktory z nich nazywa sie Tom Luther. W pewnej chwili rozpoznal twarz jednej z kobiet i uswiadomil sobie ze zdumieniem, ze niedawno widzial ja w filmie „Szpieg w Paryzu”, jak kochala sie z francuskim hrabia. Byla to znana gwiazda kina Lulu Bell. Rozmawiala przyjaznie z mezczyzna w rozpinanym swetrze. Moze to wlasnie jest Tom Luther? Towarzyszyla im piekna, ale chyba czyms bardzo przygnebiona kobieta w kropkowanej sukience. Eddie dostrzegl jeszcze kilka znajomych twarzy, ale wiekszosc pasazerow stanowili anonimowi mezczyzni w garniturach i kapeluszach oraz rownie anonimowe, bogate kobiety w futrach.
Postanowil, ze jesli Luther nie ujawni sie w najblizszym czasie, sam go odszuka, nie dbajac o dyskrecje. Mial juz dosc czekania.
Lodz odbila od Clippera i ruszyla w strone przystani. Eddie wpatrywal sie w wode, myslac o zonie. Jego mysli uparcie wracaly do chwili porwania. Kiedy bandyci wdarli sie do domu, Carol-Ann mogla akurat jesc sniadanie, parzyc kawe albo szykowac sie do pracy. A jesli wlasnie brala kapiel? Eddie uwielbial przygladac sie jej, kiedy siedziala w wannie. Upinala wtedy wysoko wlosy, odslaniajac wysmukla szyje, i kladla sie w wodzie, powoli myjac gabka dlugie, opalone nogi. Lubila, kiedy siadal na brzegu wanny i rozmawial z nia. Zanim ja spotkal, wydawalo mu sie, ze takie sytuacje zdarzaja sie wylacznie w erotycznych snach. Teraz jednak rozkoszne wspomnienia przeslonil obraz kilku brutalnych mezczyzn z zamaskowanymi twarzami, ktorzy wdarli sie do jego domu i…
Mysl o wstrzasie i przerazeniu, jakiego doznala Carol-Ann, podzialala na Eddiego jak smagniecie biczem. Ogarnela go potworna wscieklosc, a jednoczesnie poczul tak gwaltowny zawrot glowy, ze z najwyzszym trudem udalo mu sie utrzymac rownowage. Najgorsza byla swiadomosc calkowitej bezsilnosci. Carol-Ann znajdowala sie w rozpaczliwej sytuacji, a on nie mogl jej nic pomoc. Uswiadomil sobie, ze kurczowo zaciska piesci i z wysilkiem zmusil sie, by przestac.
Lodz dotarla wreszcie do brzegu. Przycumowano ja do duzego pomostu, z ktorego prowadzil na nabrzeze waski trap. Zaloga pomogla pasazerom wyjsc na lad, a nastepnie wszyscy udali sie do stanowiska odprawy celnej. Po krotkich formalnosciach podrozni mogli wkroczyc do malej wioski. Po drugiej stronie drogi prowadzacej do przystani znajdowal sie byly zajazd, obecnie niemal w calosci przeznaczony na potrzeby linii lotniczych. Zaloga skierowala sie w tamta strone.
Kiedy Eddie jako ostatni opuscil stanowisko odpraw celnych, podszedl do niego jeden z pasazerow.
– Pan jest inzynierem pokladowym? – zapytal.
Eddie obrzucil go czujnym spojrzeniem. Mezczyzna mial okolo trzydziestu pieciu lat, byl nizszy od niego, ale mocno zbudowany. Mial jasnoszary garnitur, krawat ze szpilka i szary filcowy kapelusz.
– Tak. Nazywam sie Eddie Deakin.
– Jestem Tom Luther.
W ulamku sekundy oczy Eddiego zaszly czerwona mgla, a krew osiagnela temperature wrzenia. Zlapal Luthera za klapy, obrocil go i pchnal na sciane budynku odpraw.
– Co zrobiliscie Carol-Ann? – wysyczal. Luther byl calkowicie zaskoczony; spodziewal sie ujrzec zalamanego, zrozpaczonego czlowieka. Eddie zatrzasl nim tak, ze az zadzwonily zeby. – Gdzie jest moja zona, ty cholerny sukinsynu?
Jednak Luther szybko doszedl do siebie. Wyraz oslupienia zniknal z jego twarzy; blyskawicznym ruchem uwolnil sie z uchwytu Eddiego i sprobowal uderzyc go w twarz. Eddie uchylil sie zrecznie, by zaraz potem ulokowac dwa ciosy na zoladku przeciwnika. Luther wypuscil powietrze przez usta z takim odglosem, jaki wydaje przedziurawiona poduszka pneumatyczna, i zgial sie wpol. Byl silny, ale zupelnie bez kondycji. Eddie chwycil go za gardlo, stopniowo wzmacniajac ucisk.
Luther utkwil w nim przerazone spojrzenie.
Eddie dopiero po chwili uswiadomil sobie, ze jeszcze troche, a go udusi. Cofnal rece, a Luther osunal sie bezwladnie, lapiac powietrze szeroko otwartymi ustami i trzymajac sie oburacz za szyje.
Z budynku wyjrzal irlandzki celnik. Chyba uslyszal lomot, z jakim cialo mezczyzny uderzylo w sciane domu.
– Co sie stalo?
Luther wyprostowal sie z wysilkiem.
– Potknalem sie, ale juz wszystko w porzadku – wykrztusil.
Celnik schylil sie, podniosl z ziemi kapelusz Luthera i podal mu go, obrzucajac obu mezczyzn zdziwionym spojrzeniem, po czym bez slowa wrocil do biura.
Eddie rozejrzal sie szybko dokola. Nikt inny nie zauwazyl krotkiego starcia. Pasazerowie i zaloga znikneli za malym budyneczkiem stacji kolejowej.