moze odczuwac w zwiazku ze swoim psem.
· W porzadku – zgodzilam sie. – O ktorej?
· Moze byc okolo osmej?
Otworzylam oczy i zastanawialam sie, ktora to godzina. Lezalam na kanapie, byla ciemna noc i poczulam zapach kawy. Przez chwile bylam calkowicie zdezorientowana. Moj wzrok spoczal na fotelu, ktory stal naprzeciw kanapy, i zobaczylam, ze ktos tam siedzi. Mezczyzna. W ciemnosciach trudno bylo dostrzec. Wstrzymalam oddech.
· Jak poszlo dzisiaj wieczor? – zapytal. – Dowiedzialas sie czegos?
Komandos. Nie bylo sensu pytac, jak sie tu dostal, skoro okna i drzwi byly zamkniete.
· Ktora godzina?
· Trzecia.
· Nie przyszlo ci na mysl, ze sa ludzie, ktorzy spia o tej porze?
· Pachnie tutaj lasem sosnowym – powiedzial Komandos.
· To ode mnie. Za domem Hannibala rosnie sosna i teraz nie moge pozbyc sie tej zywicy. Wlosy mam calkiem zlepione.
W ciemnosci dostrzeglam, ze Komandos sie usmiecha. Uslyszalam, jak cicho sie smieje.
Usiadlam na lozku.
· Hannibal ma przyjaciolke. Przyjechala o dziesiatej wieczor czarnym bmw. Spedzila u niego okolo dziesieciu minut, dala mu list i wyszla.
· Jak ona wyglada?
· Krotkie blond wlosy. Szczupla. Ladnie ubrana.
· Masz numer rejestracyjny?
· Tak. Zapisalam. Nie mialam czasu, zeby go sprawdzic.
Popijal kawe.
· Cos jeszcze?
· Tak jakby mnie widzial.
· Tak jakby?
· Spadlam z drzewa na jego podworko. Usmiech zniknal mu z twarzy.
· I co?
· I powiedzialam mu, ze szukam kota, ale nie wiem, czy to kupil.
· Gdyby znal cie lepiej… – zauwazyl Komandos.
· Potem przylapal mnie na drzewie po raz drugi, wyciagnal bron, wiec zeskoczylam i ucieklam.
· Dobry refleks.
· Hej – powiedzialam, wskazujac palcem na swoja glowe. – Nie ma tu siana.
Komandos znowu sie usmiechnal.
rozdzial 5
· Myslalam, ze nie pijasz kawy – powiedzialam do Komandosa. – A co na to twoje cialo, ktore podobno jest swiatynia?
Upil lyk.
· To czesc mojego przebrania. Pasuje do krotkich wlosow.
· Zapuscisz wlosy?
· Pewnie tak.
· I wtedy przestaniesz pic kawe?
· Zadajesz mnostwo pytan.
· Po prostu usiluje sie w tym polapac.
Siedzial rozparty w fotelu, z wysunietymi nogami,
– Lepiej, zeby niektore rzeczy pozostaly tajemnica -oswiadczyl. I ruszyl w kierunku drzwi.
· Hej, poczekaj chwile – powiedzialam. – Czy mam nadal obserwowac Hannibala? – A mozesz go obserwowac, nie dajac sie zastrzelic?
Spojrzalam na niego krzywo poprzez ciemnosci.
· Rozumiem – powiedzial. › – Morelli chce z toba pogadac.
· Moze zadzwonie do niego jutro.
Drzwi otworzyly sie i zamknely. Komandos wyszedl. Przylgnelam do drzwi i popatrzylam przez wizjer. Nie bylo go. Zalozylam lancuch i wrocilam do lozka. Przetrzepalam poduszke i wslizgnelam sie pod koldre.
I zaczelam sie zastanawiac nad pocalunkiem. Co mialam o nim myslec? Przyjacielski, powiedzialam sobie. Byl przyjacielski. Bez jezyczka. Bez macania. Bez zgrzytania zebow w gwaltownym uniesieniu. Przyjacielski pocalunek. Tyle ze nie smakowal jak przyjacielski. Smakowal… sexy.
A niech to!
· Co zjesz na sniadanie? – zapytala babcia. – Moze dobra owsianke?
Gdybym byla sama, wybralabym tort.
· Jasne – powiedzialam. – Owsianka bedzie w sam raz.
Nalalam sobie filizanke kawy i wtedy ktos zapukal do drzwi. Otworzylam i wbieglo cos duzego i pomaranczowego.
· O rany! – zdumialam sie. – A coz to takiego?
· Pies mysliwski – powiedzial Simon. – To znaczy, w wiekszosci mysliwski.
· Czy nie jest za duzy jak na psa mysliwskiego? Simon wciagnal do przedpokoju dwudziestokilowa torbe psiej karmy.
· Zlapalem go kolo stawu i tak mi powiedzieli. Pies mysliwski.
· Mowiles, ze chodzi o malego psa.
· Klamalem. Mozesz mnie podac do sadu. Pies wbiegl do kuchni, wsadzil nos w krocze babci i zasapal.
· Cholera – ucieszyla sie babcia. – Widze, ze te moje nowe perfumy naprawde dzialaja. Wyprobuje je na spotkaniu seniorow.
Simon odciagnal psa od babci i wreczyl mi brazowa reklamowke.
· Tu sa jego rzeczy. Dwie miski, psie zabawki, gumowa kosc do gryzienia, szufelka i zmiotka do kup.
· Zmiotka do kup? Hej, zaczekaj chwile…
· Musze leciec – powiedzial Simon. – Chce zdazyc na samolot.
· Jak on sie wabi? – krzyknelam przez korytarz.
· Bob.
· To jest cos – podsumowala babcia. – Pies imieniem Bob.
Nalalam wody do miski Boba i postawilam ja na podlodze w kuchni.
· On zostaje tylko na kilka dni – powiedzialam. – Simon przyjdzie po niego w niedziele.
Babcia popatrzyla na torbe z karma dla psa.
· Cholernie duza torba zarcia, jak na pare dni.
· Moze duzo je.
· Jesli on to zje w ciagu dwoch dni, to nie bedzie ci potrzebna zmiotka do kup – oznajmila babcia. – Bedzie ci potrzebna lopata.
Odpielam smycz Boba i powiesilam ja na wieszaku.
· No coz, Bob – powiedzialam. – Nie bedzie tak zle. Zawsze chcialam miec psa mysliwskiego.
Bob zamachal ogonem i popatrywal to na mnie, to na babcie.
Babcia nalala owsianke dla nas trojga. Wzielysmy talerze do jadalni, a Bob jadl swoja porcje w kuchni. Kiedy tam wrocilysmy, miska Boba byla pusta. Kartonowe pudelko, w ktorym lezal tort, rowniez.
· Zdaje sie, ze Bob lubi lakocie – zauwazyla babcia. Pogrozilam mu palcem.
· To bylo niegrzeczne. A poza tym bedziesz gruby. Bob pomachal ogonem.