· Co tam napisali? – zapytalam.
· Poszukiwany w celu przesluchania.
· Tak samo sie zaczelo z OJ. Simpsonem – powiedziala Lula. – Mieli zamiar go tylko przesluchac. I patrzcie, jak to sie skonczylo.
Chcialam sprawdzic dom Hannibala, nie ciagnac za soba Habiba i Mitchella.
· Musze zrobic mala dywersje – zwrocilam sie do Luli. – Mianowicie pozbyc sie tych gosci z latajacego dywanu.
· Chodzi ci o to, zeby sie ich pozbyc? Czy nie chcesz, zeby sie za toba wloczyli?
· Nie chce, zeby sie za mna wloczyli.
· Skoro tak, to dziecinnie proste. – Wyjela z szuflady kaliber 45. – Po prostu przestrzele im opony.
· Nie! Zadnego strzelania!
· Te twoje zasady! – obruszyla sie Lula. Yinnie wyjrzal z gabinetu.
· A moze numer z plonaca torba? Obrocilysmy glowy w jego strone.
· To taki kawal, ktory zwykle robi sie na czyjejs werandzie – powiedzial Yinnie. – Wkladasz do torby psie kupy. Stawiasz torbe na werandzie takiego frajera i dzwonisz do drzwi. A potem podpalasz torbe i wiejesz stamtad na zlamanie karku. Naiwniak otwiera drzwi, widzi plonaca torbe i zaczyna po niej deptac, zeby ugasic ogien.
· I co dalej?
· A potem ma buty upaprane psimi kupami – dokonczyl Yinnie. – Gdybys zrobila taki numer tym kolesiom, mieliby buty upaprane psimi kupami, to zaprzatneloby ich uwage, a ty moglabys uciec.
· Tylko ze nie mamy werandy – zauwazyla Lula.
· Zrobcie uzytek z wyobrazni! – poradzil Yinnie. -Mozesz to polozyc za samochodem. Potem wymkniesz sie chylkiem, a ktos z biura krzyknie do nich, ze cos sie pali pod ich wozem.
· Nawet mi sie to podoba – rzekla z uznaniem Lula. -Tylko jeszcze potrzebujemy troche psich odchodow. Wszyscy popatrzyli na Boba.
Connie wyjela z dolnej szuflady swojego biurka brazowa papierowa torbe na lunch.
· Mam torbe, a jako szufelki mozna uzyc pudelka po kurczaku.
Wzielam Boba na smycz i wyszlysmy z Lula przez tylne drzwi, zeby troche pospacerowac. Bob siknal ze czterdziesci razy, ale nie wniosl zadnego wkladu w sprawe torby.
· Wyglada na to, ze brak mu motywacji – uznala Lula. – Moze powinnysmy go zabrac do parku.
Park byl dwa bloki dalej, wiec zaprowadzilysmy tam Boba i stalysmy, czekajac, az odpowie na zew natury. Tylko ze natura jakos nie wzywala Boba.
· Zauwazylas, ze jak nie potrzebujesz psich kup, to sa wszedzie? – zagadnela Lula. – A teraz, kiedy potrzebujemy troche… – Szeroko otworzyla oczy. – Poczekaj chwile. Pies w samo poludnie. I to duzy pies.
No prosze, ktos pojawil sie w parku na spacerze z psem. Pies byl duzy i czarny. Na drugim koncu smyczy szla starsza pani, mala i siwa. Miala buty na niskim obcasie i bardzo obszerny tweedowy plaszcz, a jej wlosy byly czesciowo schowane pod wloczkowym kapeluszem. Trzymala w rece plastikowa torbe i papierowy recznik. Torba byla pusta.
· Nie mam zamiaru bluznic ani nic w tym rodzaju -oswiadczyla Lula. – Ale Bog zeslal nam tego psa. Pies nagle zatrzymal sie i zaczal weszyc, a ja, Lula i Bob ruszylismy przez trawnik. Trzymalam Boba na smyczy, Lula machala papierowym pudelkiem i papierowa torba, bieglysmy cwalem, kiedy kobieta nas zauwazyla. Zbladla i zrobila krok do tylu.
· Jestem stara – powiedziala. – Nie mam pieniedzy. Odejdzcie. Nie robcie mi krzywdy.
· Nie chcemy pani pieniedzy – zapewnila Lula. -Chcemy psia kupe.
Kobieta przyciagnela do siebie smycz.
· Nie mozecie dostac kupy. Musze ja zabrac do domu. Takie sa przepisy.
· Przepisy nie mowia, ze to pani musi zabrac kupe do domu – przekonywala Lula. – Po prostu ktos ja musi zabrac. A my jestesmy wolontariuszkami.
Duzy czarny pies przerwal na chwile swoje zajecie i obwachal natarczywie Boba. Bob tez go obwachal, a potem popatrzyl na krocze starszej pani.
· Nawet o tym nie mysl – ostrzeglam Boba.
· Nie wiem, czy to zgodne z przepisami – wahala sie kobieta. – Nigdy o czyms takim nie slyszalam. Sadze, ze powinnam zabrac kupe do domu.
· W porzadku – zwrocila sie Lula do mnie. – Daj jej kilka dolcow za te kupe. Przeszukalam kieszenie.
· Nie mam przy sobie pieniedzy. Nie zabralam portfela.
· Nie moge za to wziac mniej niz piec dolarow -oswiadczyla kobieta.
· Okazuje sie, ze nie mamy przy sobie zadnych pieniedzy – wyjasnila Lula.
· Wiec kupa jest moja – rzekla rezolutnie kobieta.
· Do jasnej cholery, jest twoja – przytaknela Lula, spychajac kobiete ze sciezki i zgarniajac kupe do pudelka. – Potrzebujemy tej kupy.
· Na pomoc! – krzyczala kobieta. – Zabieraja mi kupe! Lapac zlodziejki!
· Mam ja – powiedziala Lula. – Mam ja cala.
I pobieglismy z Lula i z Bobem jak na skrzydlach do biura, niosac pudelko z bezcenna kupa.
Dotarlismy do tylnych drzwi wejsciowych. Bob skakal wokol nas i byl caly szczesliwy. Ale Lula i ja oddychalysmy ciezko.
· Jezu, przez chwile myslalam, ze nas zlapie – westchnela Lula. – Jak na starsza dame, calkiem szybko biega.
· Ona nie biegja – powiedzialam. – Ciagnal ja pies, ktory chcial dogonic Boba.
Otworzylam papierowa torbe, a Lula wrzucila do niej kupe.
· Zapowiada sie niezly ubaw – orzekla. – Nie moge sie juz doczekac, kiedy zobacze tych dwoch kolesi, depczacych po torbie pelnej gowna.
Lula udala sie z torba i zapalniczka przed frontowe wejscie. Ja i Bob weszlismy tylnymi drzwiami. Habib i Mitchell zaparkowali przy krawezniku przed biurem, zaraz za moim buickiem.
Connie, Yinnie i ja zerkalismy przez okno na ulice, podczas gdy Lula skradala sie do latajacego dywanu. Postawila torbe na ziemi tuz za tylnym zderzakiem. Dostrzeglismy plomien zapalniczki, Lula odskoczyla i schowala sie za rogiem.
Connie wyjrzala przez drzwi.
· Hej! – krzyknela. – Hej, wy tam, w samochodzie… Cos sie pali za wami! Mitchell otworzyl szybe.
· Co?
· Cos sie pali za waszym autem!
Mitchell i Habib wysiedli, zeby zobaczyc, co sie dzieje, a my wszyscy wybieglismy przez drzwi i stanelismy obok.
· To jakies smieci – odezwal sie Mitchell do Habiba. -Kopnij to na bok, bo samochod sie zniszczy.
· To sie pali – powiedzial Habib. – Nie mam zamiaru dotykac butem plonacej torby.
· Tak to jest, kiedy sie wynajmuje cholernego abdu-la – rzucil Mitchell. – Wy nie wiecie, co to jest etos pracy.
· To nieprawda. W Pakistanie ciezko pracuje. W mojej wiosce w Pakistanie jest fabryka kilimow, a moje zajecie polega na tym, ze bije nieposluszne dzieci, ktore tam pracuja. To bardzo dobry zawod.
· Uch – steknal Mitchell. – Bijesz male dzieci, ktore pracuja w fabryce?
· Tak. Kijem. To jest posada wymagajaca wysokich kwalifikacji. Trzeba dzieci bic ostroznie, zeby nie polamac ich malych paluszkow, bo inaczej nie beda w stanie wiazac pieknych supelkow.
· Obrzydliwe – powiedzialam. – Alez nie – odparl Habib. – Dzieci to lubia i zarabiaja duzo pieniedzy dla swoich rodzin. – Obrocil sie w strone Mitchella i pogrozil mu palcem. -1 ja bardzo ciezko pracuje, bijac te male dzieci, wiec nie powinienes mowic o mnie takich rzeczy.
· Przepraszam – rzekl Mitchell. – Chyba sie pomylilem co do ciebie.
Kopnal torbe. Torba pekla i pare kawalkow gowna przykleilo mu sie do buta.
· Co to jest, u diabla? – Mitchell potrzasnal stopa i plonace kawalki psiej kupy rozbryznely sie na wszystkie strony. Wielka pecyna wyladowala na reklamie dywanow; slychac bylo syk ognia i caly samochod stanal w plomieniach.
· Rany! – krzyknal Mitchell, chwycil Habiba i uciekli obaj do tylu.