Plomienie trzaskaly i strzelaly w gore, a ogien ogarnal wnetrze samochodu. Nastapil maly wybuch, kiedy zapalil sie bak, a potem samochod zaslonily czarny dym i plomienie.
· Zdaje sie, ze nie mieli dywanu odpornego na ogien -powiedziala Lula.
Habib i Mitchell stali przyklejeni do sciany budynku, z szeroko otwartymi ustami.
· Chyba mozesz juz jechac – zdecydowala Lula. – Nie sadze, zeby ruszyli za toba.
Kiedy nadjechala straz pozarna, z samochodu pozostaly szczatki, a ogien zmniejszyl sie do rozmiarow grilla. Moj buick stal w odleglosci jakis trzystu metrow od latajacego dywanu, ale Wielki Blekit byl nietkniety. Lakier buicka nie zostal nawet drasniety. Jedyna zauwazalna roznica byla cieplejsza niz zazwyczaj klamka u drzwi.
· Musze leciec – powiedzialam do Mitchella. – Przykra sprawa z tym samochodem. Na waszym miejscu nie martwilabym sie o brwi. Troche sie osmalily, ale na pewno odrosna. Tez mi sie cos takiego przydarzylo, a potem wszystko wrocilo do normy.
· Co… jak…? – wybelkotal Mitchell.
Zapakowalam Boba do buicka i odjechalam od kraweznika, torujac sobie droge miedzy wozami policyjnymi i straza pozarna.
Carl Costanza w mundurze stal i kierowal ruchem.
· Wyglada na to, ze jestes na fali – powiedzial. – To juz drugi samochod, ktory spalilas w tym tygodniu.
· To nie byla moja wina! To nawet nie byl moj samochod!
· Slyszalem, ze ktos zrobil numer z torba dwom ludziom Artura Stolle’a.
· Zartujesz? Wiesz, kto go zrobil?
· Zabawne, ale wlasnie mialem zapytac cie o to samo.
· Ja bylam pierwsza. Costanza lekko sie skrzywil.
· Nie. Nie wiem, kto to zrobil.
· Ja tez nie – powiedzialam.
· Jestes szurnieta – orzekl. – Nie moge uwierzyc, ze dalas sie wrobic i wzielas psa Simona.
· Nawet go polubilam.
· Tylko nie zostawiaj go samego w samochodzie.
· Chcesz powiedziec, ze to niezgodne z prawem?
· Nie. Chce powiedziec, ze ten pies zjadl przednie siedzenie w samochodzie Simona. Zostawil tylko pare strzepow pianki i kilka sprezyn.
· Dziekuje, ze zechciales sie ze mna podzielic ta informacja.
Constanza usmiechnal sie szeroko.
· Sadzilem, ze wolalabys o tym wiedziec.
Odjechalam, myslac, ze gdyby Bob zjadl siedzenie Wielkiego Blekitu, to ono na pewno by sie odrodzilo. Ryzykujac, ze upodobnie sie do babci, zaczelam myslec z zadziwieniem o Wielkim Blekicie. Wygladalo na to, ze ten cholerny samochod jest niezniszczalny. Mial prawie piecdziesiat lat, a lakier byl w doskonalym stanie. Wszystkie inne samochody rdzewialy, zostawaly spalone albo zmiazdzone jak nalesnik, ale Wielkiemu Blekitowi nigdy nic sie nie przytrafialo. – Jest po prostu bezkonkurencyjny – powiedzialam do Boba.
Bob przykleil nos do szyby i nie wygladal na zainteresowanego.
Jechalam dalej Hamilton Street, kiedy zadzwonila komorka.
· Czesc, laleczko – odezwal sie Komandos. – Co masz dla mnie?
· Tylko podstawowe dane Cynthii Lotte. Chcesz wiedziec, gdzie mieszka?
· Dalej.
· Wyglada niezle w popielatym.
· To zaledwie utrzyma mnie przy zyciu.
· Hm. Czyzbys byl dzisiaj w kiepskim humorze?
· Niezupelnie. Chcialbym cie prosic o przysluge. Chce, zebys przyjrzala sie rezydencji w Deal od tylu. Kazdy z moich ludzi bylby podejrzany, ale kobieta spacerujaca po plazy z psem nie powinna wzbudzic obaw w ochroniarzach Ramosa. Chcialbym, zebys sprawdzila, jaki jest rozklad domu. Policz okna i drzwi.
Plaza publiczna byla oddalona od rezydencji Ramosa o czterysta metrow. Zaparkowalam przy drodze i przeszlismy z Bobem przez waski pas wydm. Niebo bylo zachmurzone, a powietrze chlodniejsze niz w Trenton. Bob wystawil nos na wiatr i wygladal na ozywionego, a ja zapielam kurtke pod sama szyje i zalowalam, ze nie zabralam ze soba nic cieplejszego do ubrania. Wiekszosc tych kosztownych domow, ktore staly na wydmach, byla zaryglowana i nikt w nich nie mieszkal. Przed nami z hukiem uderzaly spienione szare fale. Kilka mew podskakiwalo na granicy wody i piasku, a poza tym nie bylo nikogo. Tylko ja, Bob i te mewy.
Na horyzoncie pojawil sie duzy rozowy dom, ktory byl lepiej widoczny od strony plazy niz z ulicy. Widac bylo jak na dloni wieksza czesc parteru i cale pierwsze pietro. Wzdluz domu ciagnela sie weranda. Do glownego korpusu budynku przylegaly dwa skrzydla. W skrzydle polnocnym, na poziomie parteru, znajdowaly sie garaze, a nad nimi prawdopodobnie sypialnie. Skrzydlo poludniowe mialo dwie wyzsze kondygnacje i wygladalo na to, ze jest to w calosci czesc mieszkalna.
Brnelam dalej przez piasek, nie chcac wygladac na zbyt ciekawska, chociaz wlasnie liczylam okna i drzwi. Po prostu jakas kobieta spacerujaca z psem, ktorej marznie tylek. Mialam ze soba lornetke, ale obawialam sie z niej skorzystac. Nie chcialam wzbudzic jakichkolwiek podejrzen. Nie wiedzialam, czy ktos przypadkiem nie obserwuje mnie przez okno. Bob skakal wokol mnie, nie myslac o niczym oprocz radosci przebywania na swiezym powietrzu. Przeszlam jeszcze wzdluz kilku sasiednich domow, narysowalam na kartce szkic budynku, zawrocilam i doszlam do wejscia na plaze publiczna, gdzie stal Blekit. Misja spelniona.
Wskoczylismy z Bobem do Wielkiego Blekitu i ruszylismy z turkotem w gore ulicy, mijajac po raz ostatni dom Ramosa. Kiedy zatrzymalam sie na rogu, jakis facet kolo szescdziesiatki zeskoczyl z kraweznika w moim kierunku. Mial na sobie dres i buty do joggingu. I machal rekami.
· Zatrzymaj sie! – zawolal. – Zatrzymaj sie na sekunde!
Moglabym przysiac, ze to Alexander Ramos. Nie, to byloby absurdalne.
Podbiegl do samochodu od mojej strony i zapukal w szybe.
· Masz papierosy? – zapytal.
· Cholera… hm, nie. Rzucil mi dwudziestke.
· Podwiez mnie na nadbrzeze po papierosy. To zajmie tylko chwile.
Lekki akcent. Te same ostre rysy twarzy. Ten sam wzrost i budowa ciala. Naprawde wygladal jak Alexander Ramos.
· Mieszka pan gdzies w okolicy? – zapytalam go.
· Tak, mieszkam w tym cholernym rozowym paskudztwie. A co to ma do rzeczy? Podwieziesz mnie czynie?
O Boze! To Ramos.
· Nie mam zwyczaju wpuszczac obcych mezczyzn do samochodu.
· Przestan chrzanic! Potrzebuje papierosow. Na tylnym siedzeniu masz duzego psa i wygladasz mi na kogos, kto ciagle wozi obcych facetow. Myslisz, ze urodzilem sie wczoraj?
· Wczoraj to chyba nie.
Otworzyl drzwi od strony pasazera i wsiadl do samochodu.
· Bardzo smieszne. Musze jezdzic na lebka z dowcipnisiami.
· Nie znam drogi. Gdzie pan kupuje te papierosy?
· Skrec za tym rogiem. Sklep jest jakies piecset metrow stad.
· Jesli to tylko piecset metrow, to dlaczego nie wybral sie pan na piechote?
· Mam swoje powody.
· Nikt nie wie, ze pan pali, co? Lepiej, zeby nikt nie widzial, jak pan idzie do sklepu?
· Cholerni lekarze. Powinienem to sprzedac. Nigdy go nie lubilem, od samego poczatku, ale wlasnie sie ozenilem, a moja zona musiala miec ten dom. Wszystko, co miala, bylo rozowe. – Zastanawial sie przez chwile. – Jak ona miala na imie? Trixie? Trudie? Jezu, nawet nie moge sobie przypomniec.
· Nie moze pan sobie przypomniec imienia swojej zony?
· Mialem wiele zon. Mnostwo. Cztery. Nie, poczekaj… piec.
· A teraz jest pan zonaty? Pokrecil glowa.
· Skonczylem z malzenstwami. W zeszlym roku mialem operacje prostaty. Bylo, minelo, kobiety wychodzily za mnie dla moich jaj i pieniedzy. Teraz poslubilyby mnie tylko dla pieniedzy. – Znow pokrecil glowa. – Dosyc tego.