noszac ciezkie worki. Wiedzial, ze na nic pytanie, co zawieraja. Byl tez zdumiony, ze cesarz go nie wezwal. Kusilo go, by wslizgnac sie do komnaty, nie chcial jednak narazac sie na gniew cesarza.

Kiedy wszystkie sakwy ze zlotem bezpiecznie spoczely w sekretnej skrytce w scianie za arrasem, Baldwin pozegnal templariuszy.

Dotrzyma tajemnicy, nie tylko dlatego ze dal cesarskie slowo, ale tez dlatego, ze bal sie de Saint-Remy’ego. Przeor byl poboznym mezem, oddanym sluzbie Panu, jednak byl czlowiekiem, ktoremu nie zadrzy reka, jesli bedzie musial bronic tego, w co wierzy i czemu poswiecil zycie.

Gdy Pascal de Molesmes wszedl w koncu do komnaty cesarza, znalazl Baldwina zamyslonego, lecz spokojnego, jakby spadl mu z serca ciezki kamien.

Cesarz opowiedzial mu, jaki los spotkal krola Francji, i wyznal, ze okolicznosci zmusily go do wziecia kolejnej pozyczki od templariuszy. Dopoki krol nie odzyska wolnosci, opedzi sie ta pozyczka przynajmniej czesc dlugow zaciagnietych u Wenecjan i Genuenczykow.

Kanclerz wysluchal go z troska, choc przeczuwal, ze Baldwin cos przed nim ukrywa.

– Co stanie sie z mandylionem? – zapytal tylko.

– Ukryje go dobrze. Musi czekac na uwolnienie Ludwika. Dopiero wowczas zadecyduje, co z nim zrobic. Moze to znak od Pana, ze grzeszymy, kupczac jego swietym obrazem? Wezwij ambasadorow, trzeba ich powiadomic, ze oddamy zloto, ktore jestesmy winni. I poslij po hrabiego Dijon, opowiem mu, jaki los spotkal krola Francji.

***

Andre de Saint-Remy ostroznie rozkladal calun, patrzac na ukazujacy sie wizerunek ciala Ukrzyzowanego. Rycerze padli na kolana i modlili sie wraz ze swoim przeorem.

Nigdy nie widzieli calego calunu. Skrzynia, w ktorej byl przechowywany w kosciele, pozwalala patrzec jedynie na twarz. Teraz widzieli cala postac. Stracili rachube czasu, nie wiedzieli, jak dlugo pograzeni byli w modlitwie, ale musialo byc pozne popoludnie, kiedy de Saint-Remy wstal, ostroznie zlozyl plotno i zabral je do komnaty. Po kilku chwilach poslal po swojego brata Roberta i kawalera Francois de Charneya.

– Musicie jak najszybciej wyruszyc w droge.

– Jesli sie zgodzisz, wyruszymy, kiedy zapadnie noc – odrzekl Robert.

– Czy to nie nazbyt niebezpieczne? – zapytal przeor.

– Nie. Lepiej, by nikt nie widzial, jak wyjezdzamy – wtracil de Charney.

– Zapakuje mandylion tak, by nie ucierpial w podrozy.

Dam wam rowniez list i pewne dokumenty dla mistrza Renauda de Vichiers’a. Pod zadnym pozorem nie zbaczajcie z drogi do Akki. Niech towarzysza wam inni bracia, moze Guy de Beaujeau, Bartolome dos Capelos…

– Bracie – przerwal mu Robert – prosze, bys pozwolil nam jechac tylko we dwoch. Latwiej nam bedzie wtopic sie w krajobraz, w razie potrzeby mozemy liczyc na naszych giermkow. Jesli wyruszy caly orszak, wszyscy sie domysla, ze wieziemy cos cennego.

– Wieziecie najcenniejszy skarb chrzescijanstwa…

– …za ktory oddamy zycie – dokonczyl de Charney.

– Niech tak bedzie. Teraz musze napisac list. I modlcie sie, modlcie, proszac Boga, by pozwolil wam bezpiecznie dotrzec do miejsca przeznaczenia.

Zapadla noc. Czarnego nieba nie rozswietlala ani jedna gwiazda. Robert de Saint-Remy i Francois de Charney cicho wymkneli sie ze swych cel. Pospieszyli do komnaty przeora.

Noc przesycona byla cisza, wszyscy rycerze spali.

Robert de Saint-Remy lekko popchnal drzwi do komnaty swego brata i zwierzchnika. Znalezli go na kleczkach, modlacego sie przed krzyzem.

Gdy ich uslyszal, podniosl sie i bez slowa podal Robertowi nieduza sakwe.

– W srodku, w drewnianej skrzynce, jest mandylion. Tu macie dokumenty. Musicie je doreczyc wielkiemu mistrzowi. A to zloto na droge. Niech Bog was prowadzi.

Bracia padli sobie w objecia. Nie wiedzieli, czy dane im bedzie jeszcze kiedys sie zobaczyc.

Kawaler de Charney i Robert de Saint-Remy, ubrani w saracenskie stroje, udali sie do stajni, gdzie czekali juz na nich giermkowie, uspokajajac rwace sie do drogi konie. Na zadanie zolnierzy podali haslo i wyruszyli, zostawiajac za soba bezpieczenstwo klasztoru, ktory byl ich domem. Mieli udac sie do Akki, do twierdzy Swietego Jana.

***

Mendibh spacerowal po malym wieziennym podworku, wystawiajac twarz do bladego slonca, ktore tylko oswietlalo poranek, nie dajac ciepla.

Uslyszal wystarczajaco duzo, by zrozumiec, ze musi wzmoc czujnosc. Zdenerwowanie wieziennej psycholog i kuratorki mowily jasno, ze za jego plecami toczy sie jakas gra i ze najprawdopodobniej w tej grze on jest przyneta na grubsza zwierzyne.

Poddali go badaniom lekarskim, jeszcze raz zaprowadzili na konsultacje do psychologa, nawet sam naczelnik wiezienia wzial udzial w jednej z tych meczacych sesji, podczas ktorych psycholog usilnie probowala zmusic go do jakiejs reakcji.

W koncu komisja penitencjarna podpisala zgode na zwolnienie, brakowalo tylko podpisu sedziego. Za siedem dni, jako wolny czlowiek, znajdzie sie za wiezienna brama.

Wiedzial, co ma robic. Bedzie wloczyl sie po ulicach, dopoki nie upewni sie, ze nikt go nie sledzi, potem skieruje sie do parku Carrara i bedzie tam wracal przez wiele dni, obserwujac z daleka Arslana. Nie upusci na ziemie kartki zdradzajacej jego tozsamosc, dopoki nie upewni sie, ze nikt nie zastawil na niego pulapki.

Bal sie o swoje zycie. Policjant, ktory odwiedzil go w celi, nie wygladal na naiwnego. Najpierw grozil, ze poruszy niebo i ziemie, by na cale zycie zamknac go w wiezieniu, a teraz, nagle, z dnia na dzien, wszyscy mowia o tym wczesniejszym zwolnieniu. Cos sie szykuje. Moze wydaje im sie, ze kiedy wyjdzie na wolnosc, doprowadzi policje do swoich ludzi? To o to im chodzi, jest tylko narzedziem w ich rekach. Musi sie miec na bacznosci.

Chodzil od muru do muru, nie zdajac sobie sprawy, ze przygladaja mu sie dwie pary oczu. Wysocy, dobrze zbudowani mlodzi mezczyzni, bracia Baherai, szeptem omawiali szczegoly zamachu na jego zycie.

Tymczasem komisarz Valoni rozmawial z naczelnikiem wiezienia i z najwyzszym ranga straznikiem.

– Raczej malo prawdopodobne, by cos sie nie powiodlo, ale nie mozemy zaniedbac zadnego szczegolu. Trzeba wiec zapewnic niemowie ochrone na te kilkanascie dni, jakie zostaly mu do konca wyroku – mowil Valoni.

– Alez panie komisarzu, ten niemowa nikogo nie interesuje.

Jest, ale jakby go nie bylo. Nie ma kolegow, z nikim sie nie kontaktuje. Nikt nie zrobi mu krzywdy, zapewniam pana – przekonywal straznik.

– Nalegam! Nie mozemy sobie pozwolic na najmniejsze ryzyko. Nie wiemy, z kim mamy do czynienia. Byc moze to tylko Bogu ducha winny zlodziej nieudacznik, lecz niewykluczone, ze jednak ktos wiecej. Staralismy sie nie robic zamieszania, ale i tak nie ma pewnosci, jak duzo dotarlo do niepowolanych uszu. Trzeba zadbac o jego bezpieczenstwo.

– Panie Valoni, w tym zakladzie nigdy nie bylo zadnych problemow – upieral sie naczelnik. – Nikt nie wyrownywal rachunkow, nie bylo zamachow na naszych aresztantow, dlatego wybaczy pan, ale nie podzielam panskich obaw.

– Pan, panie Genari, jako przelozony sluzb wieziennych, z pewnoscia orientuje sie, kto tu rzadzi. Chce porozmawiac z tym wiezniem.

Genari wykonal gest, jakby oganial sie od natretnej muchy.

Nie bylo sposobu, by przekonac tego policjanta, by nie wtykal nosa w nie swoje sprawy. Spodziewa sie, ze on, Genari, wyspiewa mu, kto tym wszystkim trzesie. Nie ma mowy, jeszcze nie zwariowal.

Valoni wyczul rezerwe straznika, zmienil wiec taktyke.

– Sprobujmy inaczej, panie Genari. Wsrod waszych podopiecznych, zwlaszcza tych, ktorzy siedza juz dlugo, musi byc ktos, przed kim inni wiezniowie czuja respekt. Prosze go do mnie przyprowadzic.

Naczelnik wiercil sie na fotelu, tymczasem Genari uparcie milczal.

– Genari, zna pan to wiezienie jak nikt – powiedzial w koncu – ktos musi pelnic role, o jakiej mowi pan Valoni.

Вы читаете Bractwo Swietego Calunu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату