— Jeszcze sie grzebiesz?

— Zaraz koncze.

Slychac bylo, jak kapitan idzie do niego, potracajac odlamki masy plastikowej.

— Smietnik — mruczal pod nosem. — Knajpa. Zlobek. Wyszedl zza oslony reaktora i przykucnal obok Zylina.

— Zaraz koncze — powtorzyl Zylin.

— Wcale ci nie spieszno, inzynierze — rozloscil sie Bykow.

Zaczal sapac i zabral sie do wyciagania z futeralu blokow zapasowych. Zylin odsunal sie troche, by zrobic mu miejsce. Obaj byli potezni, barczysci, wiec troche brakowalo im tu miejsca. Pracowali w milczeniu, sprawnie. Slychac bylo, jak Michail Antonowicz znow nucil, wlaczywszy maszyne obliczeniowa.

Gdy skonczyli montaz, Bykow przywolal nawigatora:

— Misza, chodz tutaj.

Kapitan wstal, wyprostowal sie i otarl pot z czola. Potem noga odsunal kupe rozbitych plytek i wlaczyl kontrole ogolna. Na ekranie urzadzenia ukazal sie trojwymiarowy obraz schematu zwierciadla. Obraz powoli sie obracal.

— Ojejej — rzekl Michail Antonowicz.

Tik-tiktik — z otworu wylotowego zaczela wypelzac niebieska tasma zapisu.

— A mikrodziur niewiele — rzekl cicho Zylin.

— Co tam mikrodziury — odparl Bykow i pochylil sie blizej nad ekranem. — O, gdzie najgorsze scierwo.

Schemat zwierciadla mial kolor niebieski. Na niebieskim tle bielaly, jak wyszarpane, plamy. Byly to miejsca, w ktorych meteoryty albo przebily warstwy substancji mezonowej, albo zniszczyly system komorek kontroli.

Bialych plam bylo duzo, blizej krawedzi zwierciadla zlewaly sie one w nierowny, bialy kleks, zajmujacy co najmniej jedna osma powierzchni paraboloidu.

Michail Antonowicz machnal reka i wrocil do maszyny obliczeniowej.

— Takim zwierciadlem tylko petardy zapalac — mruknal Zylin, po czym siegnal po kombinezon, wytrzasnal z niego Warieczke i zaczal sie ubierac.

W kabinie znow zrobilo sie chlodno. Bykow wciaz jeszcze stal, spogladal na ekran i ogryzal paznokiec. Potem wzial tasme zapisu i szybko zaczal ja przegladac.

— Zylin — odezwal sie nagle — wez dwa sigma-testery,[1] sprawdz, czy dzialaja, i przychodz do kesonu. Bede tam czekal na ciebie. Misza, rzuc wszystko i zajmij sie naprawa dziur. Mowie ci, rzucaj wszystko.

— Dokad cie niesie, Loszenka? — zdziwil sie Michail Antonowicz.

— Na zewnatrz — ucial krotko Bykow i wyszedl.

— Po co? — zapytal Michail Antonowicz, zwracajac sie do Zylina. Zylin wzruszyl tylko ramionami. Nie wiedzial po co. Naprawic zwierciadlo w czasie rejsu, w przestrzeni, bez specjalistow chemikow substancji mezonowej, bez olbrzymich krystalizatorow, bez piecow rakietowych — bylo wprost niepodobienstwem, rzecza rownie nieprawdopodobna, jak na przyklad sciagniecie Ksiezyca na Ziemie golymi rekami. Zwierciadlo w obecnym stanie, z odbita krawedzia, moglo wprowadzic „Tachmasib” tylko w ruch wirowy, podobnie jak to bylo w momencie katastrofy.

— To jakis nonsens — rzekl Zylin niepewnie.

Popatrzyl na Michaila Antonowicza, ten z kolei na niego, milczeli dluzsza chwile, po czym nagle obaj zaczeli sie goraczkowo krzatac. Krutikow pozbieral pospiesznie swoje kartki i zwrocil sie do Zylina:

— No idz juz, idz, Waniusza.

W kesonie Bykow i Zylin wlozyli skafandry prozniowe i z niejakim trudem wcisneli sie do windy. Pudlo windy pomknelo szybko w dol wzdluz gigantycznej rury fotoreaktora, na ktorej umocowane byly wszystkie segmenty statku — od gondoli dla ludzi az po zwierciadlo paraboliczne.

— To dobrze — stwierdzil Bykow.

— Co dobrze? — nie rozumial Zylin. Winda zatrzymala sie.

— Dobrze, ze winda dziala — wyjasnil Bykow.

— Aaa — westchnal Zylin rozczarowany.

— Moglaby przeciez nie dzialac — rzekl ostro Bykow. — Lazilbys wowczas dwiescie metrow tam i z powrotem.

Wyszli z szybu windy i zatrzymali sie na gornej platformie paraboloidu. W dol opadala pochylo czarna, pocetkowana kopula zwierciadla. Zwierciadlo bylo olbrzymie — siedemset piecdziesiat metrow dlugosci, liczonych wzdluz powierzchni, i pol kilometra srednicy. Z miejsca, w ktorym sie znajdowali, nie bylo widac jego krawedzi. Nad ich glowami zwisala ogromna srebrzysta tarcza komory ladowniczej. Po bokach, daleko wysuniete na wspornikach, buchaly bezglosnie niebieskim plomieniem gardziele rakiet wodorowych. Wokol trwal przedziwnie rozmigotany, niezwykly i grozny wszechswiat.

Z lewej strony ciagnela sie sciana rudej mgly. Daleko w dole, pod ich nogami, nieslychanie gleboko, mgla rozwarstwiala sie na grube, zbite pasma oblokow, porozdzielane ciemnymi przepasciami. Jeszcze dalej i jeszcze glebiej obloki te zlewaly sie w rowna, brazowa plaszczyzne. Po prawej stronie zalegala zbita masa rozowa mgla i Zylin ujrzal nagle Slonce — oslepiajaco jasna malenka, rozowa tarcze.

— Do dziela. Umocuj w szybie — zakomenderowal Bykow, podajac Zylinowi zwoj cienkiej liny.

Na drugim koncu liny zawiazal petle i zaciagnal ja sobie wokol pasa. Nastepnie powiesil na szyi oba testery i przerzucil noge przez porecz.

— Line popuszczaj wolno — rzekl — No, ide.

Zylin stal przy poreczy i trzymajac kurczowo line obiema rekami obserwowal, jak gruba, niezreczna postac w blyszczacym pancerzu znika powoli za wypukloscia kopuly. Pancerz rzucal rozowy odblask i na czarnej, cetkowatej kopule rowniez kladly sie nieruchome, rozowe odblaski.

— Szybciej popuszczaj — rozlegl sie w helmofonie glos Bykowa. Postac w pancerzu skryla sie i na cetkowatej powierzchni pozostala tylko lsniaca gruba nic liny. Zylin zaczal przygladac sie Sloncu.

Chwilami rozowa tarcza przeslaniala mgla, a wowczas Slonce stawalo sie wyrazniejsze i az czerwone. Zylin spojrzal w dol, pod nogi, i dostrzegl na platformie swoj niewyrazny, rozowy cien.

— Spojrz, Iwanie — odezwal sie glos Bykowa. — W dol spojrz, w dol!

Zylin spojrzal we wskazanym kierunku. Gleboko w dole, z gladkiej brazowej plaszczyzny wyplynal, jak dziwaczne widmo, potezny, bialawy klab, przypominajacy potworny grzyb. Powoli zaczal sie rozciagac wszerz, na jego powierzchni mozna bylo dojrzec ruchliwy niczym klebowisko zmij, falisty desen.

— Protuberaniec egzosferyczny — rzekl Bykow. — Zdaje sie, ze to wielka rzadkosc. A niech to diabli, trzeba by bylo pokazac to chlopakom.

Mial na mysli planetologow. Raptem grzyb rozswietlil sie od wewnatrz drzacym, liliowym swiatlem.

— Ech, ty… — westchnal mimowolnie Zylin.

— Popuszczaj line — rzekl Bykow.

Zylin popuscil jeszcze troche liny, nie odrywajac wzroku od dziwnego zjawiska. Z poczatku wydawalo sie, ze „Tachmasib” leci wprost na ten dziwaczny oblok, ale juz po chwili Zylin zorientowal sie, ze statek minie go z lewej strony w sporej odleglosci. Protuberaniec oderwal sie od brazowej powierzchni i poplynal w rozowa mgle, ciagnac za soba zlepiony ogon zoltych, przezroczystych nici. W niciach zapalila sie i szybko zgasla liliowa luna. Protuberaniec rozplynal sie w rozowym swietle.

Bykow pracowal dlugo i wytrwale. Parokrotnie wracal na platforme, odpoczywal troche i znow schodzil, obierajac za kazdym razem nowy kierunek. Gdy wrocil po raz trzeci, mial juz tylko jeden tester.

— Wypadl mi — rzekl krotko.

Zylin cierpliwie popuszczal i sciagal line, wspierajac sie stopa o porecz. W tej postawie zachowywal rownowage i mogl rozgladac sie dookola. Ale nigdzie nie dostrzegal zadnych zmian. Dopiero gdy kapitan wrocil po raz szosty i powiedzial: „No dosyc. Chodzmy” Zylinowi przemknelo nagle przez mysl, ze ruda, zamglona sciana po lewej — chmury nad powierzchnia Jowisza — wyraznie sie zblizyla.

W kabinie nawigacyjnej panowal porzadek. Michail Antonowicz wymiotl odlamki i siedzial teraz na zwyklym miejscu nastroszony, w futrzanej kurtce naciagnietej na kombinezon. Z jego ust wydobywaly sie obloczki pary — w kabinie bylo chlodno. Bykow usiadl w fotelu,

oparlszy rece na kolanach bacznie przygladal sie wpierw nawigatorowi, a potem Zylinowi. Nawigator i Zylin milczeli wyczekujaco.

Вы читаете Lot na Amaltee, Stazysci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату