— Mozna — odparl Bykow. — Bawcie sie, jesli chcecie. Odwrocil sie i wyszedl.

— No prosze — rzekl Dauge. — Wiedzialem od razu. Ni cholery nie wyszlo. Nie ma synchronizacji.

Wylaczyl aparature i zaczal wyciagac szpule z dyktafonu.

— Jo-ohanyczu — zwrocil sie Jurkowski do Daugego — m-mysle, ze Aleksiej cos wykombinowal, jak sadzisz?

— Nie wiem — odparl Dauge i spojrzal na niego. — Z czego to wnosisz?

— Ma t-takaj-jakas gebe — powiedzial Jurkowski. — Ja go z-znam. Przez dluzsza chwile wszyscy trwali w milczeniu, tylko Molliar wzdychal gleboko, zbieralo mu sie na mdlosci. Potem odezwal sie Dauge:

— Jesc mi sie chce. Co z zupa, Charles? Rozlaliscie zupe, a my tu glodni. Kto dzis jest dyzurnym, Charles?

— Ja — odpowiedzial Charles. Na mysl o jedzeniu zaczelo go mdlic jeszcze bardziej. Jednak przemogl sie: — Pojde i zgotuje nowa zupe.

— Slonce! — krzyknal Jurkowski.

Dauge przywarl podbitym okiem do okularu wizjera.

— No widzicie — rzekl Molliar. — Znow Slonce.

— To nie Slonce — zaprzeczyl Dauge.

— T-tak — powiedzial Jurkowski. — To chyba nie Slonce. Daleka kula swiatla w jasnobrazowej mgle bladla, wzdymala

sie i rozplywala w szare plamy, az wreszcie zniknela zupelnie. Jurkowski patrzyl zaciskajac zeby, az w skroniach mu lupalo. Zegnaj, Slonce, pomyslal sobie. Zegnaj, Slonce.

— Jesc mi sie chce — zloscil sie Dauge. — Chodzmy do kambuza, Charles.

Odbil sie z wprawa od sciany, podplynal ku drzwiom i otworzyl je. Molliar takze sie odepchnal i uderzyl glowa w gzyms. Dauge zlapal go za reke o rozczapierzonych palcach i wyciagnal na korytarz. Jurkowski slyszal, jak Johanycz zwrocil sie do radiooptyka z pytaniem:

— No, jak zdrowie, doskonal-je?

— Doskonal-je, chociaz zyc tu trudno — odrzekl Molliar.

— To nic — pocieszyl go Dauge. — Wkrotce sie przyzwyczaicie.

To nic, pomyslal Jurkowski, wkrotce wszystko sie skonczy. Spojrzal przez peryskop. Widac bylo, jak w gorze, skad spadal planetolot, zageszcza sie brazowy tuman, a w dole z nieslychanych glebi, z bezdennych glebi wodorowej przepasci przeswitywalo dziwne rozowe swiatlo. Wowczas Jurkowski zamknal oczy. Zyc, pomyslal. Zyc jak najdluzej. Zyc wiecznie. Wczepil obie rece we wlosy i mocno zacisnal powieki. Stracic wzrok, sluch, oniemiec, ale zyc. Byle czuc Slonce i wiatr, a obok obecnosc przyjaciela. Bol, niemoc, zal. Tak jak teraz.

Z calej sily szarpnal rekami za wlosy. Niech bedzie tak, jak teraz, byle zawsze tak bylo. Raptem uslyszal, ze sapie glosno i oprzytomnial. Uczucie dzikiego, straszliwego przerazenia i rozpaczy zniknelo. Przezywal juz podobne chwile — dwanascie lat temu na Marsie, dziesiec lat temu na Golkondzie, a dwa lata temu znow na Marsie. Szalony przyplyw pragnienia — zyc za wszelka cene — pragnienia nirocznego i tak odwiecznego jak sama protoplazma. Jakby zapadl na chwile w maligne. Ale to mija. Trzeba to umiec zniesc jak bol. I natychmiast zajac sie czyms konkretnym. Loszka kazal zabezpieczyc otwory w aparaturze.

Odjal dlonie od twarzy, otworzyl oczy i spostrzegl, ze siedzi na podlodze. Spadanie „Tachmasiba” zostalo przyhamowane, rzeczy z powrotem nabieraly wagi.

Jurkowski podszedl do malego pulpitu i pozatykal w oslonie gondoli wszystkie otwory, w ktore wstawialo sie czujniki przyrzadow. Nastepnie starannie zaryglowal komore wyrzutni, zebral porozrzucane pojemniki po bombosondach i ulozyl je porzadnie w stojakach. Zajrzal jeszcze w peryskop i wydalo mu sie — chyba tak bylo rzeczywiscie — ze mgla w gorze zgestniala, a rozowa jasnosc w dole przybrala na sile. Pomyslal sobie, ze na taka glebokosc w atmosfere Jowisza nie przeniknal jeszcze zaden czlowiek, moze tylko slawnej pamieci Sierioza Pietruszewski, ale i on prawdopodobnie zginaj wczesniej przy wybuchu statku. Mial takze rozbite zwierciadlo.

Jurkowski wyszedl na korytarz i skierowal sie do kajuty ogolnej, zagladajac po drodze kolejno do wszystkich kajut. „Tachmasib” jeszcze spadal, chociaz z kazda minuta wolniej, i Jurkowski szedl na palcach, jak gdyby pod woda, balansujac rekami i od czasu do czasu mimowolnie podskakujac.

W opustoszalym korytarzu nagle zabrzmial stlumiony krzyk Molliara, podobny do zawolania bojowego: „Jak zdrowie, Gregoire, doskonal-je?”. Widocznie Daugemu udalo sie wprawic radiooptyka w zwykly nastroj. Odpowiedzi Gregoire’a Jurkowski nie slyszal, „Doskonal-je” — baknal pod nosem, nie zauwazajac nawet, ze sie niejaka. Mimo wszystko, doskonale.

Zajrzal do kajuty Michaila Antonowicza. W kajucie bylo ciemno i unosil sie tu dziwny aromat. Jurkowski wszedl i zapalil swiatlo. Posrodku pokoju poniewierala sie rozdarta na strzepy walizka. Jurkowski nigdy dotychczas nie widzial walizki w takim stanie. Moglaby tak wygladac, gdyby wybuchla w niej ktoras z bombosond. Matowy sufit i sciany kajuty byly zachlapane czyms sliskim i brazowym. Od tych plam bila ostra, smakowita won. Midie z przyprawami korzennymi, odgadl od razu Jurkowski. Sam bardzo lubil midie z przyprawami, niestety, byly one stanowczo zakazane jako pozywienie dla kosmonautow. Obejrzal sie wokol i dostrzegl tuz nad drzwiami lsniaca czarna plame — dziure po uderzeniu meteorytu. W gondoli przeznaczonej dla ludzi wszystkie kabiny byly hermetyczne. W razie uderzenia meteorytu doplyw powietrza do nich zostawal automatycznie wstrzymany az do chwili, gdy smoloplast — lepka i gesta substancja stanowiaca warstwe kadluba — zaciagnal szczelnie dziury. Wszystko trwa nie wiecej niz sekunde, dwie, ale w tym czasie cisnienie w kabinie moze powaznie spasc. Nie jest to zbyt grozne dla czlowieka, ale smiertelne dla przemycanych konserw. Puszki po prostu wybuchaja. Szczegolnie zas konserwy z przyprawami aromatycznymi. Przemyt, pomyslal Jurkowski. Stary lakomczuchu! No, kapitan da ci szkole. Bykow nie toleruje przemytu.

Jurkowski jeszcze raz rozejrzal sie po kajucie i zauwazyl, ze czarna plama dziury srebrzy sie z lekka. Aha, pomyslal, ktos zametalizowal juz dziury. Slusznie, gdyz w przeciwnym razie pod takim cisnieniem uszczelki ze smoloplastu wcisneloby do srodka. Jurkowski zgasil swiatlo i wrocil na korytarz. W tej chwili zdal sobie sprawe, ze jest zmeczony, cale cialo ciazylo jak nalane olowiem. O, niech to diabli, jak sie rozkleilem! pomyslal i nagle poczul, ze tasma, na ktorej byl zawieszony mikrofon, wpija mu sie w szyje. Zrozumial,

0 co chodzi. Lot sie konczyl. Za kilka minut sila ciezkosci zwiekszy sie dwukrotnie i nad glowa bedzie dziesiec tysiecy kilometrow zageszczonego wodoru, a pod nogami szescdziesiat tysiecy kilometrow bardzo gestego, cieklego i zestalonego wodoru. Kazdy kilogram ciala bedzie wazyl dwa kilogramy albo i wiecej. Biedny Charles, pomyslal Jurkowski. Biedny Misza.

— Waldemar! — zawolal za jego plecami Molliar. — Waldemar, pomozcie nam wiezc zupe. Cos bardzo ciezka ta zupa.

Jurkowski obejrzal sie za siebie. Dauge i Molliar, czerwoni i spoceni, ciagneli przez wejscie do kambuza chwiejacy sie stolik na kolkach. Na stoliku dymily z lekka trzy rondle. Jurkowski ruszyl ku nim i nagle poczul, ze mu sie zrobilo ciezko. Molliar zawolal cicho „ach” i usiadl na podlodze. „Tachmasib” zatrzymal sie. „Tachmasib” przybyl wraz z zaloga, pasazerami i ladunkiem na swa koncowa stacje.

2. Planetolodzy drecza nawigatora, a radiooptyk zadrecza planetologow

— Kto gotowal ten obiad? — zapytal Bykow.

Kolejno obrzucil wszystkich wzrokiem, po czym znow spojrzal na rondle. Michail Antonowicz oddychajac ciezko, ze swistem zwalil sie piersia na stol. Twarz mial czerwona i obrzmiala.

— Ja — rzekl niesmialo Molliar. — A o co chodzi? — zapytal Dauge.

Wszyscy mowili ochryple, z wyraznym trudem wyrzucajac z siebie slowa. Molliar skrzywil sie w usmiechu i polozyl na wznak na kanapie. Zrobilo mu sie niedobrze. „Tachmasib juz przestal spadac i sila ciezkosci stawala sie nie do zniesienia. Bykow popatrzyl na Molliara.

— Ten obiad was zabije — rzekl. — Zjecie i wiecej juz nie wstaniecie. Zmiazdzy was, rozumiecie?

— O, niech to diabli! — odezwal sie zgnebiony Dauge. — Zapomnialem o sile ciezkosci.

Molliar lezal z zamknietymi oczami i ciezko oddychal. Usta mial szeroko otwarte.

— Zjemy troche bulionu — oswiadczyl Bykow. — I to wszystko. Wiecej ani odrobiny. — Spojrzal na Michaila Antonowicza i skrzywil sie w niedobrym usmiechu. — Ani odrobiny — powtorzyl.

Jurkowski wzial lyzke wazowa i zaczal nalewac bulion do talerzy.

Вы читаете Lot na Amaltee, Stazysci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату