przebierajac palcami lewej raki po klawiszach. Bykow juz siedzial na swoim zwyklym miejscu, w wielkim osobistym fotelu. Obok niego na stoliku wznosila sie sterta gazet i czasopism. Na nosie Bykowa tkwily duze staromodne okulary. Poczatkowo Jura byl tym wstrzasniety. Na statku pracowali wszyscy. Zylin codziennie piescil maszyny, Michail Antonowicz wyznaczal i przeliczal kurs, wprowadzal dodatkowe komendy na cybersterowanie, konczyl wielki podrecznik i jeszcze znajdowal czas na swoje memuary. Jurkowski do poznej nocy czytal opasle raporty, otrzymywal i wysylal niezliczone radiogramy, cos odszyfrowywal i zaszyfrowywal na komputerze. A kapitan statku Aleksiej Pietrowicz Bykow czytal gazety i czasopisma. No i raz na dobe odstawa! kolejna wachte. Ale caly pozostaly czas spedzal w swojej kajucie albo w mesie. Jure to szokowalo. Trzeciego dnia nie wytrzymal i spytal Zylina, po co na statku kapitan. Kapitan jest od odpowiedzialnosci — odrzekl Zylin. — Jakby na przyklad ktos sie zgubil. Jurze wydluzyla sie twarz. Zylin smiejac sie, wyjasnil: Kapitan odpowiada za cala organizacje rejsu. Przed rejsem nie ma ani jednej wolnej chwili. Zauwazyles, co on czyta? To gazety i czasopisma z ostatnich dwoch miesiecy. A w czasie rejsu? — spytal Jura. Stali na korytarzu i nie zauwazyli, ze podszedl Jurkowski. W czasie rejsu kapitan potrzebny jest tylko w razie katastrofy — wyjasnil z dziwnym usmieszkiem. — A wtedy jest potrzebny bardziej niz ktokolwiek inny.
Jura zblizyl sie na palcach i polozyl aktowke obok Jurkowskiego. Aktowka byla wytworna, jak wszystkie rzeczy Jurkowskiego. W rogu umieszczona byla zlota tabliczka z napisem: „IV Ogolnoswiatowy Kongres Planetologow. 20 XII Conakry”.
— Dziekuje, kadecie. — Jurkowski odchylil sie na oparcie krzesla i w zadumie popatrzyl na Jure. — Siedlibyscie i porozmawiali ze starcem — powiedzial polglosem — bo za chwile znowu przyniosa radiogramy i zacznie sie kolowrot.
Jura usiadl. Byl niezmiernie szczesliwy.
— Przed chwila mowilem o priorytecie i chyba sie nieco zagalopowalem. Rzeczywiscie, coz znaczy jedno imie w oceanie ludzkich Wysilkow, nawalnicach ludzkiej mysli, w ogromnych przyplywach i odplywach ludzkiego rozumu? Pomyslcie, setki ludzi w roznych krancach wszechswiata zebralo dla nas niezbedne informacje, dyzurny na Spupiat, zmeczony, z czerwonymi od niewyspania oczami przyjmowal je i kodowal, inni dyzurni programowali urzadzenia przekaznikowe, a potem ktos inny nacisnie klawisz, gigantyczne anteny porusza sie, wyszukujac w przestrzeni nasz statek i potezny, nasycony informacja kwant zerwie sie z iglicy anteny i pomknie w przestrzen w slad za nami…
Jura sluchal, patrzac na jego usta. Jurkowski kontynuowal: — Kapitan Bykow ma bez watpienia racje: wlasne imie na mapie nie powinno zbyt wiele znaczyc dla prawdziwego czlowieka. Cieszyc sie ze swoich sukcesow trzeba skromnie, sam na sam ze soba. A z przyjaciolmi nalezy sie dzielic tylko radoscia poszukiwania, radoscia pogoni i smiertelnej walki. Wiecie, ilu ludzi jest na Ziemi? Cztery miliardy! I kazdy z nich pracuje. Albo za czyms sie ugania, albo czegos szuka. Albo walczy na smierc i zycie. Czasem probuje wyobrazic sobie te cztery miliardy jednoczesnie. Kapitan Fred Dolitle prowadzi liniowiec pasazerski, na sto megametrow przed finiszem psuje sie reaktor zasilania i Fredowi Dolitle w ciagu pieciu minut siwieja wlosy, ale on zaklada czarny beret, idzie do mesy i tam smieje sie z pasazerami, z tymi samymi pasazerami, ktorzy i tak niczego sie nie dowiedza, dzien pozniej rozjada sie z kosmodromu i na zawsze zapomna imie Freda Dolitle. Profesor Kanayama oddaje cale swoje zycie tworzeniu stereosyntetykow i pewnego goracego wilgotnego poranka znajduja go martwego w fotelu przy stole laboratoryjnym. Kto sposrod setek milionow, ktorzy nosic beda zdumiewajaco trwale i piekne ubrania ze stereosyntetykow profesora Kanayamy, wspomni jego nazwisko? A Jurij Borodin bedzie w wyjatkowo trudnych warunkach wznosic kopuly mieszkalne na malej, kamienistej Rhei i recze, ze zaden z ich przyszlych mieszkancow nigdy nie uslyszy jego imienia. Ale to jest sprawiedliwe. Albowiem rowniez Fred Dolitle nie zapamietal imion swoich pasazerow, a oni ida na smiertelnie niebezpieczny szturm nowej planety. Profesor Kanayama nigdy na oczy nie widzial tych, ktorzy nosza ubrania z jego tkanin, a przeciez ci ludzie karmili go i ubierali, poki on pracowal. I ty, Jura, zapewne rowniez nigdy nie dowiesz sie o heroizmie uczonych, ktorzy zamieszkaja w domach przez was zbudowanych. Taki jest swiat, w ktorym zyjemy. Bardzo dobry swiat.
Jurkowski skonczyl i popatrzyl na Jure z taka mina, jakby liczyl, ze Jura w tej samej chwili zmieni sie na lepsze. Jura milczal. To sie nazywalo: Dyskusja ze starcem. Obaj bardzo lubili te dyskusje. Wprawdzie Jura niczego nowego sie z nich nie dowiadywal, ale zawsze pozostawalo w nim wrazenie czegos wielkiego i blyszczacego. Najprawdopodobniej chodzilo o samo oblicze wielkiego planetologa — przeciez caly byl jakby czerwono-zloty.
Do mesy wszedl Zylin, polozyl przed Jurkowskim szpule radiogramow.
— Poranna poczta.
— Dziekuje, Wania — odparl lekkim tonem Jurkowski.
Wzial pierwsza z brzegu, wlozyl do maszyny i wlaczyl deszyfrator. Maszynka wsciekle zastukala.
— Prosze — powiedzial tym samym tonem Jurkowski, wyciagajac kartke z maszyny. — Znowu na Ceresie nie zrealizowali programu.
Zylin zlapal Jure za rekaw i pociagnal na mostek. Z tylu rozlegl sie twardy glos Jurkowskiego:
— Zdjac go, do licha, i przeniesc na Ziemie, niech siedzi jako dozorca muzeum…
Jura stal za plecami Zylina i przygladal sie regulowaniu fazocy-klera. Nic nie rozumiem, pomyslal ze znuzeniem. I nigdy nie zrozumiem. Fazocykler byl czescia kombajnu kontroli absolutnego zwierciadla i sluzyl do mierzenia szczelnosci strumienia radiacji w zakresie roboczym zwierciadla. Zylin obserwowal regulacje fazocyklera na dwoch ekranach, na ktorych rozblyskiwaly i powoli gasly blekitne iskry i linie. Czasem laczyly sie w jeden swiecacy sie oblok i wtedy Jura myslal, ze wszystko na marne i regulacje trzeba zaczynac od poczatku. Pieknie. A teraz jeszcze pol stopnia, rozkoszowal sie zyciem. I wszystko rzeczywiscie zaczynalo sie od poczatku.
Na podwyzszeniu, dwa kroki za Jura siedzial za pulpitem maszyny liczacej Michail Antonowicz i pisal memuary. Pot lal sie z niego strumieniami. Jura wiedzial juz, ze zmusil go do tego wydzial archiwow Miedzynarodowego Zarzadu Kosmicznej Komunikacji. Michail Antonowicz pracowicie skrobal piorem, wznosil oczy w gore, cos liczyl na palcach i od czasu do czasu smetnym glosem zaczynal spiewac wesole piosenki. Michail Antonowicz byl czlowiekiem wyjatkowo dobrodusznym. Jeszcze pierwszego dnia podarowal Jurze tabliczke czekolady i poprosil go o przeczytanie fragmentu memuarow. Bardzo przezyl krytyke prostodusznej mlodosci, ale od tej pory zaczal uwazac Jure za absolutny autorytet w dziedzinie literatury wspomnieniowej.
— Posluchaj, Jurik — wykrzyknal. — 1 ty tez, Waniusza.
— Sluchamy, Michaile Antonowiczu — powiedzial ochoczo Jura. Michail odchrzaknal i zaczal czytac:
— Z kapitanem Stiepanem Afanasiewiczem Warszawskim spotkalem sie po raz pierwszy na slonecznych lazurowych brzegach Tahiti. Jasne gwiazdy migotaly nad bezkresnym Wielkim lub Cichym Oceanem. Warszawski podszedl do mnie i poprosil o papierosa, tlumaczac, ze zapomnial fajki w hotelu. Niestety nie pale, ale to nie przeszkodzilo nam rozpoczac rozmowy. Wiele sie o sobie dowiedzielismy. Stiepan Afanasiewicz wywarl na mnie jak najlepsze wrazenie. To byl przemily, wspanialy czlowiek — bardzo dobry, madry, o szerokich horyzontach. Bylem wstrzasniety jego wiedza. Lagodnosc, z jaka odnosil sie do ludzi, wydala mi sie wyjatkowa…
— Moze byc — ocenil Zylin, gdy Michail Antonowicz zamilkly patrzac na nich niesmialo.
— Probowalem tu tylko dac portret tego niezwyklego czlowieka — wyjasnil.
— Moze byc — powtorzyl Zylin, uwaznie obserwujac ekran. — Jak tam bylo powiedziane? „Nad slonecznymi i lazurowymi brzegami migotaly jasne gwiazdy”. Bardzo oryginalny obraz.
— Gdzie? Gdzie? — sploszyl sie Michail Antonowicz. — No, Wania, to omylka. Nie trzeba tak zartowac.
Jura zastanawial sie intensywnie, do czego by sie tu przyczepic. Bardzo chcial podtrzymac swoj a pozycje znawcy.
— Juz wczesniej czytalem wasze rekopisy — powiedzial w koncu — i teraz nie bede sie zajmowal strona literacka. Tylko dlaczego wszyscy ci ludzie sa tacy przemili i wspaniali? Nie watpie, ze to porzadni ludzie, ale w ten sposob nie mozna ich od siebie odroznic.
— Co prawda, to prawda — powiedzial Zylin. — A kogo jak kogo, ale kapitana Warszawskiego odroznilbym od kazdego. Jak to on mowil? Dinozaury, lapserdaki, darmozjady nieszczesne.
— Wybacz, Wania — rzekl z godnoscia Michail Antonowicz — ale przy mnie nic podobnego nie mowil. Szalenie grzeczny i kulturalny czlowiek.
— Prosze mi powiedziec, Michaile Antonowiczu — zainteresowal sie Zylin — co napiszecie o mnie?
Michail Antonowicz stropil sie. Zylin odwrocil sie od przyrzadow i patrzyl na niego z ciekawoscia.
— Ja, Waniusza, nie mialem zamiaru… — Michail Antonowicz nagle sie ozywil. — A przeciez to jest mysl, chlopcy! Naprawde, napisze taki rozdzial. To bedzie ostami. Tak go wlasnie nazwe: „Moj ostatni rejs”. Nie, moj brzmi jakos nieskromnie. Po prostu „Ostatni rejs”. A w nim opisze, jak lecimy razem i Alosza, i Wolodia, i wy,