zasnuly chmury pylu. Na minute strzelanina ucichla. Na grzbiecie wydmy, w odleglosci trzystu metrow, wybrzuszyl sie grzyb dymu i pylu.
Feliks znowu klepnal Jure w kaptur. Jura podal mu natychmiast jeden po drugim dwa granaty i obejrzal sie na czolg Kuzmina. W pyle dostrzegl, jak Tropiciele z trudem wyciagaja rure z czolgu. Jura mial wrazenie, ze przez trzask wystrzalow i ryk syreny slyszy niezrozumiale przeklenstwa.
Pas dymu, w ktorym pojawialy sie ogniki wybuchow, byl coraz blizej. W koncu Jura zobaczyl pijawki. Byly podobne do olbrzymich, szaro-zoltych kijanek. Gibkie i zwinne, pomimo swoich rozmiarow i, zapewne, niemalej wagi, szybko wyskakiwaly z chmury pylu, lecialy w powietrzu kilkadziesiat metrow, po czym znow znikaly w pyle. Za nimi podskakujac na wydmach, mknely szerokie kwadratowe czolgi i malutkie crawlery. Jura schylil sie po granaty, a gdy sie wyprostowal, pijawki znajdowaly sie juz bardzo blisko, blyski wystrzalow zniknely, czolgi zwolnily, na dachy kabin wyskakiwali ludzie, machajac rekami. Nagle skads z lewej strony, mijajac maszyne Kuzmina, z potworna predkoscia wylecial czolg i poszedl wzdluz sciany pylu, przez najwieksza gestwe pijawek. Czolg byl pusty. W slad za nim z pylu wyskoczyl drugi taki sam pusty czolg, a za nim trzeci. Potem wszystko zniknelo w nieprzeniknionym, gestym i zoltym pyle.
— Przerwac ogien! — zaryczal megafon.
— Za nimi, za nimi! — odezwal sie megafon naganiaczy. Pyl przykryl wszystko, zapadl mrok.
— Uwaga! — krzyknal Feliks i schylil sie.
Nad czolgiem przelecialo dlugie, ciemne cialo. Feliks wyprostowal sie i ostro odwrocil rakietnice w strone Starej Bazy. Syreny niespodziewanie umilkly. Od razu dal sie slyszec grzechot dziesiatkow silnikow, szczek gasienic i krzyki. Feliks juz nie strzelal. Po cichu przesuwal bron to w lewo, to w prawo. Po syrenach to przenikliwe skrzypienie wydalo sie Jurze rajska muzyka. Z pylu wylonilo sie kilkunastu ludzi z karabinami. Podbiegli do czolgu i pospiesznie wdrapali sie przez burty.
— Co sie stalo? — spytal Zylin.
— Crawler sie przewrocil — odpowiedzial ktos szybko. Ktos drugi zasmial sie nerwowo i dodal:
— Powoli i metodycznie.
— Kasza — stwierdzil trzeci. — Nie umiemy walczyc.
Loskot motorow zblizal sie stopniowo, obok nich powoli i niepewnie przepelzly dwa czolgi. Za gasienica ostatniego ciagnelo sie cos bezksztaltnego, oblepionego pylem.
— Hej, syreny juz nie wyja! — stwierdzil zdumiony glos. Wszyscy sie rozesmiali i rozgadali.
— Ale pyl.
— Jakby sie zaczynala jesienna burza.
— Co robimy, Feliksie? Ej, dowodco!
— Czekamy — odrzekl Rybkin. — Pyl zaraz opadnie. — I co, uwolnilismy sie od nich?
— Hej, naganiacze, ustrzeliliscie jakas?
— Na kolacje starczy — odparl jeden z naganiaczy.
— Ale podle, w kawernach sie schowaly.
— Tutaj tylko jedna przeszla. Boja sie syren.
Pyl powoli opadal. Mozna juz bylo zobaczyc niezbyt jasna tarcze Slonca i fioletowe niebo. Potem Jura spostrzegl martwa pijawke — pewnie te sama, ktora przeskoczyla przez czolg. Lezala na zboczu wzgorza, prosta jak palka, dluga, pokryta twarda ruda szczecina, od ogona do glowy rozszerzajaca sie niczym lej. Jura patrzac na jej paszcze, poczul, ze wstrzasa nim dreszcz wstretu. Paszcza byla doskonale okragla, polmetrowej srednicy, wysadzona wielkimi, plaskimi trojkatnymi zebami. Jura obejrzal sie i zobaczyl, ze wokol pelno jest czolgow i crawlerow. Ludzie skakali przez burty i powoli szli po zboczu do ruin Starej Bazy. Silniki ucichly. Nad wzgorzem wznosil sie szum glosow, slychac bylo lekki trzask niewiadome jak podpalonego krzewu.
— Idziemy — zarzadzil Feliks.
Zdjal z obrotnicy rakietnice i wyszedl z czolgu. Jura ruszyl za nim, ale Zylin zlapal go za rekaw.
— Spokojnie — powiedzial. — Pojdziesz ze mna.
Wydostali sie z czolgu i zaczeli wchodzic na wzgorze za Feliksem. Feliks skierowal sie w strone wielkiej grupy ludzi, stojacych piec metrow ponizej ruin. Ludzie obstapili kawerne, gleboka czarna jaskinie, schodzaca pod ruiny. Przed wejsciem, z rekami na biodrach, stal czlowiek z karabinem na szyi.
— I duzo ich tam… p-przeniknelo?
— Dwie pijawki na pewno — odpowiedziano z tlumu. — A moze wiecej.
— Jurkowski! — zawolal Zylin.
— Jak mogliscie ich… n-nie zatrzymac? — spytal z pretensja Jurkowski.
— Nie zechcialy sie… z-zatrzymac — wyjasnili w tlumie. Jurkowski rzekl pogardliwie:
— Trzeba je bylo… z-zatrzymac! — zdjal karabin. — Pojde zobaczyc.
Nikt nie zdazyl zareagowac, gdy Jurkowski nachylil sie i niespodziewanie zrecznie skoczyl w ciemnosc. W slad za nim jak cien wsliznal sie Feliks. Tym razem Jura nie zastanawial sie dlugo. Rzekl tylko: Pozwolcie, towarzyszu — i odebral karabin sasiadowi. Oszolomiony sasiad nie protestowal.
— Ty dokad? — zdumial sie Feliks, zatrzymujac sie na progu jaskini. Jura zdecydowanie podszedl do kawerny.
— Nie, nie — powiedzial szybko Zylin. — Nie wolno ci. Jura pochylil glowe, i ruszyl na niego.
— Powiedzialem, nie wolno! — krzyknal Zylin i pchnal go w piers tak, ze Jura usiadl, wzbijajac tuman pylu. W tlumie zachichotali. Obok nich przebiegali Tropiciele, jeden za drugim kryjac sie w jaskini.
Jura zerwal sie na rowne nogi. Byl wsciekly.
— Pusccie mnie! — krzyknal. Rzucil sie do przodu i wpadl na Zylina jak na sciane.
— Jurik, wybacz, naprawde nie mozesz tam wejsc — powiedzial Zylin proszaco.
Jura rwal sie w milczeniu.
— Co sie ciskasz? Przeciez widzisz, ze ja tez zostalem. W jaskini rozlegly sie stlumione wystrzaly.
— No widzisz, poradzili sobie bez nas.
Jura zacisnal zeby i odszedl na bok. W milczeniu wsunal karabin naganiaczowi, ktory zdazyl juz ochlonac, i stanal w tlumie. Mial wrazenie, ze wszyscy na niego patrza. Co za wstyd, co za wstyd, myslal. Jakby go za uszy wytargali. Zeby jeszcze w cztery oczy, w koncu Zylin, to Zylin. Ale nie przy wszystkich… Przypomnial sobie, jak dziesiec lat temu wszedl do pokoju starszego brata i pokolorowal mu kredkami wykres. Chcial dobrze… I starszy brat wyprowadzil go za ucho na dwor. Co to byl za wstyd!
— Nie gniewaj sie, Jurik — tlumaczyl Zylin. — Ja niechcacy. Zupelnie zapomnialem, ze tu jest mniejsze przyciaganie.
Jura milczal uparcie.
— Nie boj sie — ciagnal Zylin lagodnym tonem, poprawiajac Jurze kaptur. — Nic mu sie nie stanie. Przeciez obok niego jest Feliks, Tropiciele… Tez w pierwszej chwili pomyslalem, ze stary przepadl, ale potem dzieki tobie sie opamietalem…
Zylin cos jeszcze mowil, ale Jura nie slyszal juz ani slowa. Juz lepiej, zeby mnie wytargal za uszy, myslal z rozpacza. Zeby mnie publicznie strzelil w twarz. Gowniarz, smarkacz, parszywy egoista! Dobrze Iwan zrobil, ze mnie stuknal. Tylko za slabo. Jura az zasyczal przez zeby, tak mu bylo wstyd. Iwan martwil sie i o mnie, i o Jurkowskiego, i jest pewien, ze ja tez sie martwilem o niego i o Jurkowskiego… A ja?… To, ze Jurkowski skoczyl do jaskini, uznalem za zezwolenie na heroiczne czyny. Nawet do glowy mi nie przyszlo, ze Jurkowskiemu grozi niebezpieczenstwo. Idiota, zachcialo mi sie walki z pijawkami, slawy… Dobrze chociaz, ze Iwan o tym nie wie.
— Uwaga! — uslyszal z tylu.
Jura odruchowo odsunal sie na bok. Przez tlum do jaskini podjechal crawler, ciagnacy za soba przyczepe z ogromnym srebrzystym bakiem. Od baku ciagnal sie metalowy waz z dziwna dluga koncowka. Koncowke trzymal pod pacha czlowiek na przednim siedzeniu.
— Tutaj? — spytal rzeczowo i nie czekajac na odpowiedz, wycelowal koncowka w strone pieczary. — Podprowadz go blizej — zwrocil sie do kierowcy. — No, chlopaki, odsuncie sie — powiedzial do tlumu. — Dalej, jeszcze dalej. Odejdzcie, do was mowie! — krzyknal do Jury.
Wycelowal koncowka w czarna dziure jaskini, ale w tym momencie na progu pojawil sie jeden z Tropicieli. — Co jest? — spytal. Czlowiek z wezem usiadl.
— Jak rany — zdziwil sie. — Co wy tam robicie?
— Chlopaki, to przeciez miotacz plomieni! — domyslil sie ktos w tlumie.
Czlowiek z miotaczem podrapal sie pod kapturem.