— Stazysta Borodin zajal swoj posterunek zgodnie z instrukcja — zameldowal Jura.
— Dobrze — powiedzial Bykow i natychmiast sie wylaczyl. Jura popatrzyl ze zloscia na radiofon i powtorzyl skrzypiacym glosem: Dobrze. Drewno, pomyslal i wykrzywil sie, wysuwajac jezyk. Statkiem wstrzasnelo i Jura omal nie przygryzl sobie jezyka. Obejrzal sie wstydliwie. A jesli wszystkowiedzacy i wszystko przewidujacy Bykow specjalnie wstrzasnal statkiem, zeby przytrzasnac jezyk bezczelnemu stazyscie? — pomyslal. Mogl sobie wyobrazic, jak Bykow to robi. Musial miec ciezkie zycie, pomyslal Jura. Pewnie go lamalo i szlifowalo, poki nie zdarlo z niego lupiny wszelkich emocji, w sumie niepotrzebnych, ale takich, bez ktorych czlowiek staje sie drewnem. Zylin powiedzial kiedys, ze z biegiem lat czlowiek zmienia sie tylko pod jednym wzgledem — robi sie bardziej cierpliwy. Do Bykowa to nie ma zastosowania…
Statek znowu drgnal i Jura zaparl sie mocniej. Co sie moglo dziac? Nie wygladalo to na atak meteorytow, na zderzenie tym bardziej. Miszka Uszakow mowil, ze zagrozenie w kosmosie to jak cios szpady — albo umiera sie od razu, albo wcale… Tak mowil Miszka Uszakow, ktory w kosmosie byl tylko na praktyce spawania budowlanego, a o kosmosie wypowiadal sie w kategoriach opowiesci o muszkieterach.
Jurze zdretwiala noga, zmienil ja. W korytarzu swiecily czerwone swiatelka. Jura przez caly czas probowal sobie przypomniec, co mu to przypomina, lecz nie mogl, wiedzial tylko, ze to cos nieprzyjemnego. Zeby chociaz ktos przyszedl, pomyslal. Zeby mozna bylo spytac, co sie stalo, czego sie spodziewac… Popatrzyl na przycisk wezwania. A gdyby tak zwrocic sie bezposrednio do Bykowa: Towarzyszu kapitanie, prosze o wyjasnienie zadania… Jura nagle wyobrazil sobie, ilu stazystow stalo tu, spoconych ze zdenerwowania, opierajac sie nogami o futryne, strasznie przezywajac i probujac zrozumiec, co sie dzieje, i zastanawiajac sie bez przerwy: Zdaze zalozyc helm, czy nie zdaze? Pewnie byli to wspaniali chlopcy, z ktorymi mozna by pogadac o sensie zycia. Teraz wszyscy sa juz doswiadczeni i madrzy, siedza sobie na mostkach, a ich statki mkna w przestrzeni… Od czasu do czasu wibrujai dygocza… Od tych mysli ni z tego, ni z owego przed oczami stanela mu zlana potem i krwia twarz Bykowa, ktory z czysto ludzka rozpacza obserwuje znieruchomialymi oczami cos, czego nie udalo sie przewidziec i co nadciaga teraz z nieodwracalna nieuchronnoscia…
Nagle Jura stracil rownowage i znalazl sie na podlodze. Pod niskim sufitem zazgrzytalo i zagrzechotalo. Jura pospiesznie tlukac butami w metalowa podloge, przewrocil sie na brzuch, po czym wstal i skoczyl do drzwi. Stanal w poprzedniej pozie, rozkraczony pomiedzy futrynami.
Teraz „Tachmasib” wibrowal bez przerwy, jakby tez byl przerazony. Jura napial miesnie, probujac opanowac dygot. Zeby chociaz ktos przyszedl, zeby mozna bylo zrozumiec, co sie dzieje, zeby chociaz Bykow wydal jakis rozkaz… Mama bedzie strasznie cierpiec… Jak jej powiedza? Kto powie? Przeciez ona moze umrzec, niedawno przeszla operacje, ma chore serce… Nie mozna jej nic mowic… Jura przygryzl wargi, potem zacisnal zeby. Zabolalo, ale dygot nie mijal. No, co sie dzieje, jak slowo… Musi natychmiast pojsc i sie dowiedziec. Wsunac glowe na mostek i niedbale rzucic: Jak tam, dlugo jeszcze? — 1 odejsc… A moze oni juz nie zyja? Jura z przerazeniem popatrzyl na korytarz, czekajac, kiedy zza zakretu wypelznie Zylin, popatrzy gasnacymi oczami i opusci glowe na sztywniejace rece…
Jura opuscil noge, oderwal sie od futryny i zrobil kilka niepewnych krokow po korytarzu. Po trzesacej sie podlodze, pod czerwonymi swiatelkami, do windy, na spotkanie temu, ktory wypelznie… Zatrzymal sie i wrocil do drzwi. Spokojnie, powiedzial do siebie i odchrzaknal, zeby nie chrypiec. Wyobraznia lubic platac figle, ale to figle zle i nieuczciwe. Wyobraznia to nieprzyjaciel. Znowu mocno zaparl sie w futryne. Wiec to tak, pomyslal nagle. Wiec tak to jest — czekac i byc zawsze gotowym, w kapciach i pasiastych skarpetach, z zeszloroczna gazetka, zeby nikt nie zauwazyl, nie pomyslal… Nic nie wiedziec na pewno i zawsze byc w pogotowiu…
Wibracja to nasilala sie, to slabla. Jura wyobrazil sobie „Tachmasiba”: kilometrowa konstrukcje tytanowych stopow, przypominajaca gigantyczny kielich. Teraz przez cialo statku, od ladowni po krawedz absolutnego zwierciadla fala przechodza dreszcze wibracji. To nasilaja sie, to slabna… Nie trzeba byc superczulym, zeby zorientowac sie, o co chodzi. Gdyby tak zawibrowal, powiedzmy, oksytanowy czujnik, wszystko byloby jasne, nalezy wyregulowac sprezarke albo przynajmniej zmienic tlumik… Jura wyraznie poczul, jak statek przechyla sie na bok — to bylo odczuwalne po nacisku na stope. „Tachmasib” skrecal, najpierw plynnie, potem zrywami. Od kazdego zrywu trzesla sie glowa i wszystko, co bylo w glowie. Co sie dzieje, myslal Jura, zapierajac sie z calych sil o futryne. Co sie tam u nich dzieje? I wtedy w strasznej gluchej ciszy rozlegly sie kroki. Niespieszne, pewne i nieznajome kroki. A moze to tylko Jura ich nie poznawal? Patrzyl na korytarz, a kroki ciagle sie przyblizaly. Wtedy zza zakretu wylonil sie Zylin, w roboczym kombinezonie, z plaska skrzynka testera na piersi. Twarz mial powazna i jakby niezadowolona, na oczy spadala mu jasna grzywa. Zylin podszedl bardzo blisko, poklepal Jure po kolanie i powiedzial polglosem:
— Noo…
Chcial wejsc do przedzialu. Jura otworzyl i zamknal usta, ale nogi nie cofnal. To byl Zylin, mily, dlugo oczekiwany Zylin, ale Jura nie cofnal nogi. Spytal:
— Co tam u was?
Chcial to powiedziec niedbale, ale przy ostatnim slowie przelknal sline i zepsul wrazenie.
— A co tam u nas moze byc… — odparl niechetnie Zylin. — Przepuscie no mnie — zakomunikowal — musze cos wziac…
Jura mial w glowie kasze i w tej kaszy jedyna wyrazna rzecza byla tylko instrukcja.
Poczekajcie, Wania — wymamrotal i nacisnal guzik wywolania.
Kapitan nie odpowiadal.
— Jurka — powiedzial Zylin. — Co z toba, bracie? Przepusc mnie, zostawilem w skafandrze…
— Nie moge — Jura oblizal wargi. — No przeciez nie moge… Zaraz, jak sie kapitan odezwie…
Zylin popatrzyl na niego uwaznie. — A jesli sie nie odezwie?
— Dlaczego sie nie odezwie? — Jura przez chwile wpatrywal sie w Zylina rozszerzonymi oczami, po czym nagle schwycil go za rekaw. — Co sie stalo?
— Nic sie nie stalo — Zylin nagle sie usmiechnal. — To jak, nie przepuscisz mnie?
Jura z determinacja pokrecil glowa
— Przeciez nie wolno, Wania! Musisz mnie zrozumiec… — Od nadmiaru uczuc przeszedl na ty. Chcialo mu sie plakac, i jednoczesnie czul sie wspaniale i spokojnie, wiedzial, ze za nic w swiecie nie przepusci Zylina. — Przeciez sam byles stazysta.
— Taak. — Zylin patrzyl na niego przeciagle. — Przestrzegamy litery i ducha instrukcji, co?
— Nie wiem… — wymamrotal Jura. Zrobilo mu sie wstyd, ale wiedzial, ze nogi nie cofnie. Jesli rzeczywiscie musisz wejsc, to nie stoj tak, wyzwal w mysli Zylina, lej mnie w szczeke i bierz, co ci potrzeba…
— Kapitan Bykow, slucham — rozleglo sie z radiofonu. Jura ciagle jeszcze nie mogl zebrac mysli.
— Aleksieju Pietrowiczu — powiedzial Zylin do radiofonu — chcialem przejsc do przedzialu prozniowego, a stazysta mnie nie wpuszcza.
— Po co chcesz tam wejsc? — zainteresowal sie Bykow.
— Zostawilem „syriusza” zeszlym razem… w skafandrze.
— Tak — oznajmil Bykow. — Stazysto Borodin, przepuscie inzyniera pokladowego Zylina.
Bykow wylaczyl sie. Jura z ogromna ulga cofnal noge. Dopiero teraz zauwazyl, ze statek juz nie wibruje… Zylin popatrzyl na niego lagodnie i poklepal po ramieniu.
— Wania, nie gniewajcie sie… — wymamrotal Jura.
— Przeciwnie! — zawolal Zylin. — To bylo wyjatkowo interesujace.
— Mam w glowie taka kasze…
— To, to. — Zylin stanal przed skafandrami. — Wlasnie po to pisze sie instrukcje. Niezla rzecz, co?
— Nie wiem. Teraz juz nic nie wiem. Co sie wlasciwie stalo? Zylin znowu sposepnial.
— A co sie moglo u nas stac? — syknal przez zeby. — Sztuczna zywnosc. Pigulki zamiast bulki. Alarm cwiczebny, stazysto Borodin, i tyle. Rutynowy, przynajmniej dwa razy w ciagu rejsu. W celu sprawdzenia znajomosci instrukcji. Wielka to rzecz — instrukcja! — Wyciagnal ze skafandra bialy cylinder grubosci palca i ze zloscia trzasnal zaslona. — Musze stad uciekac, Jura. Uciekac, poki mi nie obrzydlo.
Jura westchnal gleboko i popatrzyl na korytarz. Czerwone swiatla juz sie nie palily, podloga nie wibrowala. Jura zobaczyl, jak z kajuty wyszedl Jurkowski, popatrzyl na Jure, skinal mu majestatycznie i niespiesznie skryl sie za zakretem.
Zylin warknal:
— Ryba szuka, gdzie glebiej, a czlowiek — gdzie gorzej. Rozumiesz, Jurka? Tutaj wszystko jest dobre. Szkoleniowe alarmy, zorganizowane awarie. A gdzies jest gorzej. Znacznie gorzej. Tam wlasnie trzeba isc, a nie