milosnikow bezpiecznych szos…

— Nie to mialem na mysli…

— Rozumiem cie. Wiec tak. Bykow lubi swoja prace — to raz. Nie mysli o sobie w jakims innym charakterze — dwa. A poza tym, przeciez Aleksiej Pietrowicz pracuje nawet wtedy, gdy czyta gazety i drzemie w swoim fotelu. Nigdy o tym nie myslales?

— Niee…

— Szkoda. Wiesz, na czym polega praca Bykowa? Byc zawsze w pogotowiu. To bardzo zlozona praca. Ciezka, wyczerpujaca. Trzeba byc Bykowem, zeby to wszystko wytrzymac. Zeby przywyknac do prawdziwego napiecia, do stanu nieprzerwanej gotowosci. Nie rozumiesz?

— Nie wiem… Jesli to naprawde tak…

— Naprawde tak. To zolnierz kosmosu. Jemu mozna tylko pozazdroscic, Jureczka, bo znalazl to, co najwazniejsze — w sobie i w swiecie. Jest potrzebny, niezbedny, nie do zastapienia. Rozumiesz?

Jura niepewnie kiwal glowa. Zobaczyl ogladany do znudzenia obraz — slynny kapitan w kapciach i pasiastych skarpetach w pozie mieszczanina w swoim ulubionym fotelu.

— Wiem, ze jestes pod wrazeniem Wladimira Siergiejewicza. Coz, to zrozumiale. Z jednej strony Jurkowski, ktory sadzi, ze zycie to dosc monotonna krzatanina z dosc nudnymi sprawami i trzeba korzystac z kazdej okazji, zeby zaplonac pelnym blaskiem. Z drugiej Bykow, ktory uwaza prawdziwe zycie za nieustanne napiecie, nie uznaje zadnych przypadkow, dlatego ze jest przygotowany na kazdy przypadek i zaden nie bedzie dla niego zaskoczeniem… Jest jeszcze trzecia strona. Wyobraz sobie, Jura — przy tych slowach Zylin polozyl dlonie na stole i odchylil sie na oparcie fotela — ogromny gmach ludzkiej kultury: wszystko, co czlowiek stworzyl sam, wyrwal przyrodzie, przemyslal i zrobil na nowo, tak jak przyroda nie mogla. Wspanialy, majestatyczny gmach! Buduja go ludzie, ktorzy znaja swoja prace i kochaja ja. Na przyklad Jurkowski, Bykow… Ci ludzie to na razie mniejszosc. Wiekszosc to ci, na ktorych gmach sie opiera. Tak zwani mali ludzie. Zwyczajni, uczciwi ludzie, ktorzy moze nawet nie wiedza, co lubia, a czego nie. Po prostu uczciwie pracuja tam, gdzie postawilo ich zycie. Ale to oni na swoich barkach podtrzymuj a palac Mysli i Ducha. Od dziewiatej do pietnastej, a potem jadana grzyby… — Zylin zamilkl. — Oczywiscie, chcialoby sie, zeby kazdy i trzymal, i budowal. Bardzo by sie chcialo. I kiedys tak bedzie. Ale na to potrzeba czasu. I sily. Cos takiego trzeba bedzie stworzyc.

Zylin splotl dlonie na karku.

— Przypomniala mi sie pewna historia — powiedzial. Patrzyl prosto na lampe, jego zrenice wygladaly jak lepki od szpilek. — Mialem takiego kolege, nazywal sie Tola, chodzilismy razem do szkoly. Zawsze byl niepozorny, grzebal sie w jakichs drobiazgach, majstrowal Jakies zeszyciki, kleil pudelka. Bardzo lubil oprawiac stare, zaczytane ksiezki. Byl tak dobroduszny, ze nie rozumial zlosliwych dowcipow. Przyjmowal je dziwnie, wtedy nawet uwazalismy, ze dziko. Wpuscilismy mu do lozka traszke, a on ja wyciagnal, polozyl na dloni i dlugo jej sie przygladal. A potem powiedzial polglosem: Biedaczka i zaniosl do stawu. Gdy dorosl, zostal statystykiem. Praca, Jak wiadomo, spokojna i wtedy uwazalismy, ze nasz Tola dobrze trafil, ze do niczego innego i tak sie nie nadaje. Pracowal uczciwie, bez pasji, ale sumiennie. My latalismy na Jowisza, podnosilismy wieczna zmarzline, budowalismy nowe fabryki, a on siedzial w swoim urzedzie i liczyl na maszynach, ktorych nie wymyslil. Wzorcowy malutki czlowiek. Tylko go wata oblozyc, zaniesc do muzeum pod klosz i opatrzyc odpowiednim napisem: „Typowy samowystarczalny czlowieczek konca dwudziestego wieku”. Potem umarl. Zaniedbal jakas drobna dolegliwosc, bo bal sie operacji, i umarl. Tak sie czasem zdarza malutkim ludziom, chociaz nigdy o tym nie pisza w gazetach. Zylin zamilkl, jakby sie czemus przysluchiwal. Jura czekal.

— To bylo w Karelii, na brzegu lesnego jeziora. Jego lozko stalo na oszklonej werandzie. Siedzialem przy nim i widzialem jego nieogolona, ciemna, martwa twarz… i ogromna olowiana chmure ponad lasem, po tamtej stronie jeziora. Lekarz powiedzial: Umarl. I wtedy uderzyl piorun i rozpetala sie taka burza, jakie sa rzadkoscia nawet na poludniowych morzach. Wiatr lamal drzewa i rzucal je na mokre rozowe skaly, drzewa rozpryskiwaly sie na drzazgi, ale ich trzasku nie bylo slychac w ryku wiatru. Jezioro sciana szlo na brzeg, i w te sciane walily niezwykle na polnocy jasne blyskawice. Z domow zrywalo dachy. Wszedzie zatrzymaly sie zegary — nikt nie wie, dlaczego. Zwierzeta umieraly z rozerwanymi plucami. To byla wsciekla, zwierzeca burza, jakby cala natura stanela deba. A on lezal cichy, zwyczajny i, jak zawsze, jego to nie dotyczylo. — Zylin znowu zaczal nasluchiwac. — Ja, Jurik, jestem czlowiekiem spokojnym, nie boje sie byle czego, ale wtedy poczulem strach. Nagle pomyslalem: Wiec taki byles, nasz malutki, nudny Toliku. Cichy i niepozorny, sam tego nie podejrzewajac trzymales na barkach rownowage swiata. Umarles — rownowaga runela i swiat stanal deba. Gdyby wtedy ktos krzyknal, ze Ziemia zerwala sie z orbity i pedzi w strone Slonca, tylko bym kiwnal glowa. I jeszcze wtedy pomyslalem… — Zylin zamilkl. — Pomyslalem wtedy: dlaczego on byl taki nudny, taki malutki? Naprawde byl bardzo nudnym czlowiekiem, Jura. Bardzo. Gdyby ta burza szalala na jego oczach, pewnie by wykrzyknal: Ach! Moje klapki! Moje klapki schna na ganku! I pobieglby ratowac klapki. Dlaczego stal sie taki?

Zylin zamilkl i popatrzyl surowo na Jure.

— Sam byl sobie winien… — powiedzial niesmialo Jura.

— Nieprawda. Nikt nigdy nie jest sam winien. To ludzie sprawiaja, ze jestesmy, jacy jestesmy. W tym cala rzecz. I jakze czesto nie placimy tego dlugu… Prawie nigdy. A przeciez nie ma nic wazniejszego. To jest najwazniejsze. Teraz. Wczesniej najwazniejsza rzecza bylo dac czlowiekowi wolnosc, by mogl byc tym, kim chce byc. A teraz najwazniejsze, to pokazac czlowiekowi, jakim trzeba sie stac, by byc po ludzku szczesliwym. To jest teraz najwazniejsze. — Zylin popatrzyl na Jure i nagle zapytal: — Prawda?

— Chyba tak — odparl Jura. To wszystko bylo sluszne, ale obce. Nie poruszalo go. Ta sprawa wydawala mu sie beznadziejna albo nudna.

Zylin siedzial, nasluchujac w napieciu. Jego oczy znieruchomialy.

— Co sie stalo? — spytal Jura.

— Cicho! — Zylin wstal. — Dziwne — dodal. Nadal nasluchiwal. Jura nagle poczul, jak podloga leciutko drgnela pod ich nogami

i w tym samym momencie przenikliwie zawyla syrena. Zerwal sie i rzucil sie do drzwi. Zylin zlapal go za ramie.

— Spokojnie — rzekl. — Swoje miejsce wedlug instrukcji pamietasz?

— Tak — odpowiedzial Jura i wstrzymal oddech.

— Obowiazki tez? — Zylin puscil go. — Marsz! Jura rzucil sie na korytarz.

Szedl do przedzialu prozniowego, gdzie zgodnie z awaryjna instrukcja mial sie znalezc, szedl szybko, przez caly czas powstrzymujac sie, zeby nie biec. Stazysta powinien byc spokojny, opanowany i zawsze gotow. Ale gdy slyszysz przenikliwe, grozne wycie, gdy statek dygocze niczym ranny, ktoremu ktos niezdarnie grzebie palcami w ranie, gdy nie do konca rozumiesz, co masz robic, i zupelnie nie wiesz, co sie dzieje… W koncu korytarza rozblysly czerwone lampki. Jura nie wytrzymal i puscil sie biegiem.

Odsunal ciezkie drzwi i wpadl prosto do szarego pomieszczenia, gdzie wzdluz scian staly szklane zaslony boksow ze skafandrami prozniowymi. Trzeba bylo podniesc wszystkie zaslony, sprawdzic skafandry, cisnienie w butlach, zasilanie, przesunac zamocowanie kazdego skafandra w polozenie awaryjne i zrobic cos jeszcze… Potem nalezalo wlozyc skafander i z odchylonym helmem czekac na dalsze rozporzadzenia.

Jura wykonywal to wszystko dosc szybko i, jak mu sie wydawalo, sensownie, chociaz drzaly mu palce. Czul napiecie calego ciala, silne i nieprzyjemne, podobne do nieustepujacego skurczu. Syrena umilkla, zapanowala zlowieszcza cisza. Jura skonczyl z ostatnim skafandrem i rozejrzal sie. W boksach pod podciagnietymi zaslonami palilo sie silne, blekitne swiatlo, blyszczaly ogromne skafandry z rozlozonymi rekawami, przypominajace okaleczone bezglowe posagi. Jura wyciagnal i wlozyl swoj skafander. Skafander byl sztywny i troche za duzy, bylo w nim niewygodnie, zupelnie inaczej niz w miekkim skafandrze spawacza. A w tym od razu zrobilo mu sie goraco. Jura wlaczyl odsysacz potu, potem ciezko przestawiajac nogi usztywnione grubymi nogawkami, szczekajac metalem o metal, podszedl do drzwi.

Statek wibrowal, bylo cicho. W korytarzu pod sufitem plonely czerwone awaryjne swiatla. Jura przycisnal plecy do futryny drzwi i oparl stope o przeciwna. Zastawil drzwi i teraz tylko przewracajac go mozna bylo wejsc do przedzialu. (Dziwnie sie czul, gdy czytal ustep w instrukcji o ochranianiu przedzialu prozniowego podczas alarmu. Przed kim ochraniac? Po co?). Wejsc do przedzialu w czasie alarmu mial prawo tylko ten czlowiek — czlonek zalogi lub pasazer — ktorego kapitan osobiscie poleci przepuscic. W tym celu w futrynie wmontowany byl radiofon, przez caly czas pracujacy na czestotliwosci kapitanskiego radiofonu. Jura popatrzyl na radiofon i przypomnial sobie, czego jeszcze nie zrobil. Pospiesznie nacisnal guzik wezwania.

— Slucham — dobiegl go glos Bykowa, jak zawsze skrzypiacy i obojetny.

Вы читаете Lot na Amaltee, Stazysci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату