— Jura! — zawolal Zylin polglosem.
— Co? — rozgniewal sie Jura.
— Gdzie jestes? — Tutaj.
— Chodz do mnie — polecil surowo Zylin.
— Gdzie? — spytal Jura i poszedl w strone glosu.
— Tutaj, do obrotnicy.
W czolgu bylo mnostwo skrzyn. Skad one sie tu wziely? pomyslal Jura. Potezna dlon Zylina schwycila go za ramie i pociagnela do obrotnicy.
— Siedz tutaj — rzekl srogo Zylin. — Bedziesz pomagal Feliksowi.
— Jak? — chcial wiedziec Jura. Uraza powoli mu przechodzila.
— Tutaj sa skrzynie z granatami — powiedzial cicho Feliks Rybkin i zaswiecil latarka. — Wyjmujcie granaty po sztuce, zdejmujcie kapturek z tylnej czesci i podawajcie mnie.
Tropiciele rozmawiali:
— Nic nie widze.
— Zimno dzisiaj, wszystko ostyglo.
— Niedlugo jesien. Bedzie coraz zimniej…
— Ja widze tylko jakas kopule na gorze i w nia celuje. — Po co?
— To jedyne, co widze.
— A spac mozna?
Jura nad glowa uslyszal cichy glos Feliksa:
— Sluchajcie, wschodnia strone obserwuje ja. Nie strzelajcie na razie, chce wyprobowac bron.
Jura zdjal kapturek z granatu. Na kilka minut zapadla martwa cisza.
— Ale fajna ta Natasza, co? — dobiegl czyjs szept. Feliks poruszyl sie. Obrotnica skrzypnela.
— Tylko niepotrzebnie tak krotko obcina wlosy — odpowiedzial glos z zachodniej burty.
— Duzo sie znasz…
— Do mojej zony podobna. Tylko wlosy ma krotsze i jasniejsze.
— Czemu ten Sieriozka nic nie robi! To do niego nie podobne.
— Jaki Sieriozka?
— Sieriozka Bialy, astronom.
— Pewnie zonaty. — Nie.
— Oni ja wszyscy bardzo lubia. Po przyjacielsku. To przeciez wspaniala dziewczyna. I madra. Poznalem ja jeszcze na Ziemi.
— Aha, to pewnie dlatego ganiales japo bulion. — A co?
— Nieladnie. Cala noc dziewczyna pracowala, potem nam sniadanie szykowala. A tobie sie bulionu zachcialo…
— Ciii!
W ciszy, ktora zapadla natychmiast, Feliks wyszeptal:
— Jura, chcecie zobaczyc pijawke? Patrzcie!
Jura wysunal glowe. Najpierw zobaczyl czarne, pokiereszowane kontury ruin. Potem cos sie tam bezszelestnie poruszylo. Dlugi gietki cien uniosl sie nad wiezami i zakolysal, na przemian zaslaniajac i odslaniajac jasne gwiazdy. Znowu skrzypnela obrotnica i cien zastygl. Jura wstrzymal oddech. Teraz, pomyslal. Teraz. Cien zgial sie, jakby sie skladal i w tym momencie dzialo rakietowe wypalilo.
Rozlegl sie przeciagly syk, trysnely iskry, ognisty strumien siegnal szczytu wzgorza, cos z hukiem peklo, rozblyslo oslepiajaco i znow zapadla cisza. Ze szczytu wzgorza posypaly sie kamyczki.
— Kto strzelal? — spytal glos z megafonu.
— Rybkin — odparl Feliks.
— Trafiles?
— Tak.
— Gratulacje — zaryczal megafon.
— Granat — powiedzial cicho Feliks.
Jura pospiesznie wsunal mu w dlon granat.
— Niezle — stwierdzil ktorys z Tropicieli z zawiscia. — Na pol.
— To nie karabin.
— Feliksie, czemu nam wszystkim takich nie dali?
— Jurkowski przywiozl wszystkiego dwadziescia piec sztuk.
— Szkoda. Dobra bron.
Ze wschodniej burty zaczeli strzelac. Jura krecil glowa, ale niczego nie zobaczyl. Za ruinami zasyczala i pekla rakieta, puszczona z innego czolgu. Feliks wystrzelil jeszcze raz.
— Granat — rzekl wyraznie.
Strzelanina trwala dwadziescia minut z niewielkimi przerwami. Jura nic nie widzial. Podawal granat za granatem. Strzelano z obu burt. Feliks ze strasznym zgrzytem krecil dzialem na obrotnicy. Potem wlaczyli syreny… Nad pustynia poplynelo teskne, przenikliwe wycie. Jure rozbolaly zeby, poczul swedzenie piet. Przestali strzelac, ale rozmawiac i tak nie mozna bylo.
Szybko switalo. Jura mogl teraz zobaczyc Tropicieli. Niemal wszyscy siedzieli oparci plecami o burty, z kapturami na twarzach. Na dnie staly otwarte plastikowe skrzynie ze sterczacymi z nich strzepami kolorowego celofanu, walaly sie wystrzelane gilzy, puste magazynki. Przed Jura na skrzynce siedzial Zylin z karabinem pomiedzy kolanami. Na odslonietych policzkach srebrzyl sie szron. Jura wstal i spojrzal na Stara Baze. Szare, powygryzane sciany, ciernie, kamienie. Rozczarowal sie. Spodziewal sie zobaczyc dymiace sterty trupow. Dopiero gdy przyjrzal sie uwazniej, zauwazyl zolte, szczeciniaste cialo, zaklinowane w szczelinie pomiedzy cierniami. Na jednej z kopul lsnilo cos ohydnie wilgotnego.
Jura odwrocil sie i popatrzyl na pustynie. Pod ciemnofioletowym niebem pustynia byla szara, pokryta szarymi zmarszczkami wydm, martwa i nudna. Ale wysoko, nad rownym horyzontem Jura zobaczyl jasnozolty, postrzepiony pas, ciagnacy sie przez cala zachodnia czesc nieba. Pas szybko rosl, wypelniajac sie swiatlem.
— Naganiacze ida! — wrzasnal ktos. Glos zagluszyl ryk syren. Jura domyslil sie, ze zolty pasek nad horyzontem — to chmura pylu podniesiona przez oblawe. Na pustynie padly czerwone plamy swiatla, slonce wschodzilo naprzeciw naganiaczy. Ogromny zolty oblok na horyzoncie rozswietlil sie.
— Naganiacze, naganiacze! — krzyknal Jura.
Caly horyzont — na wprost, z prawej i lewej strony — pokryl sie czarnymi punktami. Punkty na przemian znikaly i pojawialy sie na grzbietach dalekich wydm. Juz teraz bylo widac, ze czolgi i crawlery pedza z maksymalna predkoscia i kazdy ciagnie za soba dlugi klebiacy sie tren. Wzdluz calego horyzontu pojawialy sie krotkie blyski. Nie wiadomo bylo, czy to wystrzaly, czy rozrywajace sie granaty, czy to moze slonce odbija sie od przednich szyb maszyn.
Ktos szturchnal Jure w bok, chlopak zachwial sie i przysiadl na skrzynkach. Feliks Rybkin szybko instalowal na obrotnicy swoj miotacz granatow. Kilku Tropicieli rzucilo sie na lewa burte. Naganiacze zblizali sie szybko. Teraz znajdowali sie w odleglosci zaledwie paru kilometrow. Horyzont zasnul sie pylem, widac bylo, ze przed naganiaczami toczy sie po pustyni dlugi dymiacy pas blyskow. Megafon ryknal poprzez wycie syren:
— Caly ogien na pustynie! Caly ogien na pustynie!
Z czolgu zaczeto strzelac. Jura widzial, jak szerokie ramiona Zylina drgaja od wystrzalow, widzial biale rozblyski nad burta i nie mogl zrozumiec, gdzie strzelaja i do kogo. Feliks klepnal go w kaptur, Jura szybko podal mu granat i zerwal kapturek z nastepnego. Syreny wyly tepo, uparcie, grzechotaly wystrzaly, wszyscy byli bardzo zajeci, nie mial wiec kogo zapytac, co sie dzieje. Potem Jura zobaczyl, jak od jednego z nadjezdzajacych czolgow oderwal sie czerwony potok ognia, przypominajacy spluniecie, i utonal w pasie dymu przed pierscieniem naganiaczy. Wtedy zrozumial. Wszyscy strzelali do tego dymiacego sie pasa — tam byly pijawki. Pas byl coraz blizej.
Zza wzgorza, rufa do przodu, powoli wytoczyl sie czolg Kuzmina. Czolg jeszcze sie nie zatrzymal, gdy rozsunelo sie nadwozie i wysunela stamtad ogromna czarna rura. Rura zaczela sie unosic do gory, a gdy zastygla pod katem czterdziestu pieciu stopni, Tropiciele Kuzmina z loskotem wysypali sie przez burty pod gasienice. Z wnetrza buchnal gesty dym, rura z przeciaglym chrypieniem wyplula ogromny jezyk plomieni, po czym czolg