chlopaki. Tak, to dobry pomysl — „Ostatni rejs”.
I Michail Antonowicz powrocil do memuarow.
Po pomyslnie zakonczonej regulacji fazocyklera, Zylin zaproponowal Jurze, by zszedl razem z nim do maszynowego wnetrza statku — do podstawy reaktora fotonowego. Tam bylo zimno i nieprzyjemnie. Zylin niespiesznie zajal sie swoim codziennym check up. Jura powoli szedl za nim, z rekami wcisnietymi gleboko w kieszenie, starajac sie nie dotykac pokrytych szronem powierzchni.
— Jakie to jednak wspaniale. — W jego glosie brzmiala zawisc.
— Co takiego? — spytal Zylin.
Z brzekiem odchylal i zatrzaskiwal pokrywy, odsuwal polprzezroczyste szybry, za ktorymi migotala kabalistyczna platanina jakichs schematow, wlaczal malutkie monitory, na ktorych pojawialy sie kropki jasnych impulsow, skaczace po siatce wspolrzednych, wsuwal mocne, zreczne palce w cos niewyobrazalnie skomplikowanego, roznobarwnego, rozblyskujacego, i robil to wszystko niedbale, lekko, bez zastanowienia, a przy tym tak ladnie i apetycznie, ze Jura zapragnal zmienic specjalizacje i tak samo od niechcenia wladac wstrzasajacym, gigantycznym organizmem fotonowego cudu.
— Az mi slinka cieknie — rzekl Jura. Zylin rozesmial sie.
— Naprawde — dodal Jura. — Nie wiem, moze dla was to wszystko jest zwyczajne i codzienne, moze sie wam nawet sprzykrzylo, ale i tak jest wspaniale. Wielki i skomplikowany mechanizm, a obok jeden czlowiek… wladca. To wspaniale, gdy czlowiek jest wladca.
Zylin czyms szczeknal i na szarej, chropowatej scianie zaplonelo jak tecza jednoczesnie szesc ekranow.
— Czlowiek od dawna jest takim wladca — stwierdzil, uwaznie obserwujac ekrany.
— Pewnie jestescie dumni, ze jestescie kims takim… Zylin wylaczyl ekrany.
— Pewnie tak — odparl. — Ciesze sie, jestem dumny, i tak dalej. — Ruszyl wzdluz oszronionych przyrzadow. — Od dziesieciu lat jestem takim wladca — dodal z dziwna intonacja.
— I wam… — Jura chcial dodac obrzydlo, ale sie powstrzymal. Zylin w zadumie odkrecal ciezka pokrywe.
— Najwazniejsze! — powiedzial nieoczekiwanie. — W kazdym zyciu, tak jak i w kazdej sprawie najwazniejsze to okreslic, co jest najwazniejsze. — Popatrzyl na Jure. — Nie mowmy dzisiaj o tym, dobrze?
Jura skinal w milczeniu. Ojojoj, pomyslal, czyzby Iwanowi obrzydlo? To musi byc straszne zajmowac sie przez dziesiec lat ulubiona praca i nagle odkryc, ze przestalo sieja lubic. Musi mu byc ciezko… Chociaz nie, nie wyglada, zeby Iwanowi bylo ciezko… Obejrzal sie i zeby zmienic temat, powiedzial:
— Powinny tu przychodzic zjawy…
— Ciii — szepnal Zylin z przestrachem i tez sie rozejrzal. — Pelno ich tu. O, tam — wskazal ciemne przejscie miedzy dwoma panelami — znalazlem… tylko nie mow nikomu… dziecieca czapeczke!
Jura zasmial sie.
— Musisz wiedziec — ciagnal Zylin — ze nasz „Tachmasib” to dosc stary statek. Byl na wielu planetach i na kazdej ladowaly sie na niego miejscowe zjawy. Calymi dywizjami. Snuja sie teraz po statku, jecza, wyja, wlaza w przyrzady, rozregulowuja fazocykler… Przeszkadzaja im troche widma bakterii, zabitych podczas dezynfekcji… I w zaden sposob nie mozna sie ich pozbyc.
— Trzeba bylo woda swiecona.
— Probowalem. — Zylin machnal reka, otworzyl wielki luk i zanurzyl w nim gorna czesc tulowia. — Wszystkiego probowalem — rozlegl sie jego dudniacy glos z glebi luku. — I zwykla swiecona woda i deutronowa, trytonowa. Bez efektu. Ale wymyslilem, jak sie ich pozbyc. — Wyszedl z luku, zatrzasnal pokrywe i spojrzal na Jure powaznie. — Trzeba przeskoczyc na „Tachmasibie” przez Slonce. Rozumiesz? Jeszcze nie bylo przypadku, zeby jakas zjawa wytrzymala temperature reakcji termojadrowej. Co, naprawde nie slyszales o moim projekcie statku lecacego przez Slonce?
Jura pokrecil glowa. Jeszcze nigdy nie udalo mu sie uchwycic momentu, gdy Zylin przestawal zartowac i zaczynal mowic powaznie.
— Chodzmy — rzekl Iwan, biorac go pod reke. — Chodzmy na gore, opowiem ci szczegolowo.
Na gorze Jure przejal Bykow.
— Stazysto Borodin, chodzcie za mna — polecil.
Jura smutno wzdychajac popatrzyl na Zylina. Ten ostatni ledwie zauwazalnie rozlozyl rece. Bykow sprowadzil Jure do mesy i posadzil przy stole naprzeciw Jurkowskiego. To byla najmniej przyjemna czesc dnia: dwie godziny przymusowego studiowania fizyki metali. Bykow doszedl do wniosku, ze czas lotu stazysta powinien wykorzystac racjonalnie i juz pierwszego dnia zasadzil Jure do teoretycznych problemow spawania. Szczerze mowiac, to nawet bylo interesujace, ale Jure przygnebiala mysl, ze jego, doswiadczonego robotnika i naukowca, zmuszaja do studiow, jak zwyklego zaka. Nie smial sie sprzeciwiac, ale nie mial serca do tych zajec.
Duzo ciekawsze bylo przysluchiwanie sie i obserwowanie pracy Jurkowskiego.
Bykow wrocil na swoj fotel, przez kilka minut przygladal sie, jak Jura niechetnie kartkuje ksiazke, po czym rozlozyl kolejna gazete. Jurkowski nagle przestal szumiec maszyna elektroniczna i powiedzial do Bykowa.
— Slyszales cos o statystyce skandalow?
— Jakich skandalow? — spytal Bykow zza gazety.
— Mam na mysli skandale… w-w k-kosmosie. Liczba szlachetnych czynow i dzialan sprzecznych z prawem rosnie wraz z oddalaniem sie od Ziemi, osiaga maksimum w pasie asteroid i znowu spada do granic… s-systemu slonecznego.
— Nic dziwnego — stwierdzil Bykow, nie odkladajac gazety. — Sami pozwoliliscie roznym wyjetym spod prawa w rodzaju „Space Pearl” grzebac w asteroidach, wiec czego sie teraz spodziewacie?
— Pozwolilismy! — rozgniewal sie Jurkowski. — Nie my, tylko ci glupcy z Londynu. I teraz sami nie wiedza, co z tym zrobic…
— Jestes generalnym inspektorem, wiec dzialaj — doradzil mu Bykow.
Jurkowski przez jakis czas patrzyl w milczeniu na papiery.
— Juz ja dam tym draniom! — zawolal nagle i znowu zaczal szumiec maszyna.
Jura juz wiedzial, czym jest specrejs 17. W niektorych punktach ogromnej sieci kosmicznych osiedli, obejmujacej caly system sloneczny, dzialo sie cos niedobrego i Miedzynarodowy Zarzad Kosmicznej Komunikacji postanowil skonczyc z tym raz i, w miare mozliwosci, na zawsze. Jurkowski byl generalnym inspektorem MZKK i przyznano mu, widocznie, nieograniczone pelnomocnictwa. Mial prawo degradowac, udzielac nagan, zdejmowac, przesuwac, naznaczac, chyba nawet uzywac sily, i prawdopodobnie gotow byl to wszystko robic. Malo tego, Jurkowski mial zamiar spadac na winnych jak jastrzab i dlatego specrejs 17 byl absolutnie tajny. Ze strzepow rozmow, z tego, co Jurkowski czytal na glos, wynikalo, ze fotonowy planetolot „Tachmasib” po krotkim przystanku przy Marsie przejdzie przez pas asteroid, zatrzyma sie w systemie Saturna, potem oversunem wyjdzie przed Jowiszem i przez pas asteroid wroci na Ziemie. Jura nie wiedzial, nad jakimi wlasciwie cialami niebieskimi zawisl grozny cien generalnego inspektora. Zylin powiedzial mu tylko, ze „Tachmasib” wysadzi Jure na Japetusie, a stamtad planetoloty miejscowej komunikacji przeniosa go na Rhee. Jurkowski znowu przestal szumiec maszyna.
— Niepokoja mnie naukowcy przy Saturnie — zdenerwowal sie.
— Uhu — dobieglo zza gazety.
— Wyobraz sobie, ze oni do tej pory nie moga sie rozkrecic i… w-wziac sie wreszcie za program.
— Uhu.
Jurkowski powiedzial surowo:
— Tylko sobie nie mysl, ze niepokoje sie o ten program dlatego, ze jest moj…
— Nie mysle.
— Sadze, ze trzeba bedzie ich popchnac — oswiadczyl Jurkowski.
— Coz, powodzenia — rzekl Bykow i przewrocil strone.
Jura poczul, ze cala ta rozmowa — i dziwna nerwowosc Jurkowskiego i sztuczna obojetnosc Bykowa — ma jakies drugie dno. Widocznie niewyobrazalne pelnomocnictwa generalnego inspektora mialy jednak swoje granice. Zarowno Bykow, jak i Jurkowski doskonale zdawali sobie z tego sprawe.
— Czy to nie czas na obiad? Kadecie, czy moglibyscie prozniowo przygotowac obiad? — spytal Jurkowski.
Bykow rzucil zza gazety: