— Pamietam — odparl Livington. — Ale moim zdaniem walka z mieszczanstwem to krojenie wody nozem.
— Inzynierze — zakpil Bela — to twierdzenie jest tak samo goloslowne jak apokalipsa. Jest pan po prostu pesymista. Jak to tam bylo: Przestepcy wyniosa sie nad bohaterami, medrcy beda milczec, a glupcy mowic. Nic z tego, co ludzie mysla, nie spelni sie.
— Coz — rzekl Livington. — Bywalo i tak. Jestem pesymista. Dlaczego mialbym byc optymista? A pan?
— Ja nie jestem pesymista — powiedzial Bela. — Tylko zlym pracownikiem. Ale czas ubogich duchem minal, Sam. Minal dawno temu, jak powiedziano w apokalipsie.
Drzwi otworzyly sie i w progu stanal wysoki czlowiek z zakolami i blada, obwisla twarza. Bela zastygl, przygladajac mu sie. Po sekundzie go poznal. To juz koniec, pomyslal ze smutkiem i ulga. Koniec. Czlowiek przesunal wzrokiem po inzynierze i wkroczyl do pokoju. Teraz patrzyl tylko na Bele.
— Jestem generalnym inspektorem MZKK — powiedzial. — Moje nazwisko Jurkowski.
Bela podniosl sie z krzesla. Inzynier tez wstal z szacunkiem. Za Jurkowskim do pokoju wszedl potezny opalony czlowiek w workowatym kombinezonie. Przesliznal sie wzrokiem po Beli i zaczal patrzec na inzyniera.
— Prosze mi wybaczyc — rzekl inzynier i wyszedl.
Drzwi sie zamknely. Przeszedl kilka krokow po korytarzu i w zadumie gwizdnal. Nastepnie wyjal papierosy i zapalil. Tak, pomyslal. Ideologiczna walka na Bamberdze wchodzi w nowa faze. Trzeba pilnie podjac odpowiednie kroki. Rozmyslajac, szedl coraz szybciej. Do windy juz prawie wbiegl. Wjechal na najwyzsze pietro i wszedl do pokoju radiotelegrafisty. Dyzurny radiotelegrafista spojrzal na niego zaskoczony.
— Co sie stalo, mister Livington? — spytal. Livington przesunal dlonia po mokrym czole.
— Otrzymalem zle wiesci z domu. — Glos mu sie rwal. — Kiedy bedzie najblizszy seans z Ziemia?
— Za pol godziny — odparl radiotelegrafista.
Livington usiadl przy stoliku, wyrwal z notesu kartke papieru i szybko napisal radiogram.
— Niech pan to jak najszybciej wysle, Michael — podal mu kartka. — To bardzo wazne.
Radiotelegrafista spojrzal na kartke i az gwizdnal ze zdumienia.
— Po co to panu? — spytal. — Kto sprzedaje „Space Pearl” pod koniec roku?
— Pilnie potrzebuje gotowki — oswiadczyl inzynier i wyszedl. Radiotelegrafista polozyl przed soba kratke i zamyslil sie.
Jurkowski usiadl i odsunal lokciem szachy. Zylin siadl z boku.
— Zhanbiliscie sie, towarzyszu Barabasz — powiedzial Jurkowski polglosem.
— Tak — rzekl Bela i przelknal sline.
— Skad sie bierze na Bamberdze spirytus, wyjasniliscie?
— Nie. Najprawdopodobniej spirytus pedzony jest tutaj.
— W ciagu ostatniego roku kompania wyslala na Bamberge cztery transporty sprasowanej celulozy. Jakie prace na Bamberdze wymagaja takiej ilosci celulozy?
— Nie wiem — odparl Bela. — Nie znam takich prac.
— Ja tez nie. Z celulozy pedzi sie tu spirytus, towarzyszu Barabasz. To jasne jak slonce.
Bela milczal.
— Kto na Bamberdze ma bron? — spytal Jurkowski.
— Nie wiem — odrzekl Bela. — Nie moge sie dowiedziec. — Ale bron jest?
— Tak.
— Kto sankcjonuje nadliczbowe godziny pracy?
— Nikt ich nie zabrania.
— Zwracaliscie sie do zarzadcy? Bela zacisnal piesci.
— Zwracalem sie do tego drania dwadziescia razy. O niczym nie chce slyszec. Nic nie widzi, nie slyszy, nie rozumie. Bardzo mi przykro, ze mam takie fatalne zrodla informacji. Albo, Wladimirze Siergiejewiczu, zdejmijcie mnie stad, albo dajcie pelnomocnictwa rozstrzeliwania gadow. Nic nie moge zrobic. Tlumaczylem. Prosilem. Grozilem. To mur. Dla wszystkich robotnikow komisarz MZKK to strach na wroble, I dont’t now nothing and it’s not any damn business of yours.[7] Ma gdzies miedzynarodowe prawo robotnikow. Dluzej nie wytrzymam. Widzieliscie plakaty na scianach?
Jurkowski popatrzyl na niego w zadumie, obracajac w palcach hetmana.
— Nie ma sie na kim oprzec — ciagnal Bela. — Albo bandyci, albo cisi lajdacy, ktorych jedynym pragnieniem jest zarobic gore forsy. Nie obchodzi ich teraz, czy potem zdechna, czy nie. Przeciez ich Prawdziwi ludzie tu nie przyjada. Same szumowiny i nieudacznicy. Lurnpenproletariat. Z tego wszystkiego wieczorami trzesa mi sie rece. Nie moge spac. Przedwczoraj proszono mnie, zebym podpisal protokol o nieszczesliwym wypadku. Odmowilem — bylo jasne, ze czlowiekowi rozpruli skafander gazowa spawarka. Wtedy ten dran sekretarz zwiazkow zawodowych powiedzial, ze zlozy na mnie skarge. Miesiec temu na Bamberdze pojawily sie i tego samego ranka zniknely trzy dziewczyny. Ide do zarzadcy, a ten bydlak smieje mi sie w twarz: Ma pan halucynacje, mister komisarz, pora wracac do zony, juz sie panu dziewczyny zwiduja. Trzy razy do mnie strzelano. Tak, tak, wiem, ze zaden glupek nie probowal trafic. Ale wcale mi od tego nie lepiej. I pomyslec tylko, ze posadzono mnie tu po to, zebym chronil zycie i zdrowie tych lobuzow! Niech ich pieklo pochlonie… — Bela zamilkl i splotl palce, tak ze az mu stawy zatrzeszczaly.
— No, no spokojnie, Bela — powiedzial srogo Jurkowski.
— Pozwolcie mi odjechac — rzekl Bela. — Ten towarzysz — wskazal Zylina — to pewnie nowy komisarz…
— Nie — odparl Jurkowski. — Poznajcie sie, to inzynier pokladowy „Tachmasiba”, Zylin.
Zylin sklonil sie lekko.
— Jakiego „Tachmasiba”?
— To moj statek — wyjasnil Jurkowski. — Zrobimy tak. Pojdziemy do zarzadcy, powiem mu kilka slow. A pozniej porozmawiamy z robotnikami — Wstal. — Nic takiego sie nie stalo, Bela, nie zamartwiajcie sie. Nie wy pierwsi. Mnie tez ta Bamberga koscia w gardle stoi.
— Trzeba wziac kilku naszych — powiedzial Bela z troska. — Moze dojsc do draki. Zarzadca utrzymuje cala szajke gangsterow.
— Jakich naszych? — spytal Jurkowski. — Przeciez powiedzieliscie, ze na nikim nie mozecie polegac.
— Wiec przyjechaliscie sami? — przerazil sie Bela. Jurkowski wzruszyl ramionami.
— Oczywiscie. Przeciez nie jestem zarzadca…
— Dobra — powiedzial Bela.
Otworzyl sejf i wzial pistolet. Twarz mial blada i zdecydowana. Pierwsza kule wsadze w tego padalca, pomyslal z ostra radoscia. Niech do mnie strzela, kto chce, ale pierwsza dostanie mister Richardson. W swoja tlusta, gladka, podla gebe.
Jurkowski popatrzyl na niego uwaznie.
— Wiecie co, Bela — stwierdzil — na waszym miejscu zostawilbym pistolet. Albo oddajcie go towarzyszowi Zylinowi. Boje sie, ze nie zapanujecie nad soba.
— Myslicie, ze on zapanuje?
— Zapanuje, zapanuje — usmiechnal sie Zylin.
Bela z zalem oddal mu pistolet. W tym momencie wyrosl przed nim dziarski sierzant Higgins w swiezym mundurze galowym i niebieskim helmie. Zasalutowal.
— Sir — powiedzial. — Naczelnik policji kopalni Bamberga sierzant Higgins melduje sie do panskiej dyspozycji.
— Bardzo sie ciesze, sierzancie Higgins. Chodzcie z nami — powiedzial Jurkowski.
Mineli krotki korytarz i wyszli na „brodway”. Dopiero dochodzila szosta, ale „brodway” byl juz zalany rzesistym swiatlem i wypelniony robotnikami, huczal od niespokojnych glosow. Jurkowski szedl bez pospiechu, usmiechajac sie uprzejmie i uwaznie zagladajac w twarze robotnikow. Byly doskonale widoczne w rownym swietle dziennych lamp — osuniete, z niezdrowa ziemista skora, z podkrazonymi oczami, apatyczno-obojetne, gniewne, ciekawe, zle, nienawidzace. Robotnicy rozstepowali sie, by za plecami Higginsa znowu sie zewrzec i isc za nimi.
— Droga dla generalnego inspektora! Nie napierajcie, chlopaki. Pozwolcie przejsc generalnemu inspektorowi! — pokrzykiwal sierzant Higgins.
Doszli do windy i wjechali na pietro administracji. Tutaj byl jeszcze wiekszy tlum i nikt juz nie schodzil z