Typek puscil Richardsona i usmiechajac sie krzywo, pokrecil glowa.
— Ja nie mam — oswiadczyl.
— Dobrze — rzekl Jurkowski. — Sierzancie, pomozcie sie tym typom rozbroic. Wrocmy do naszej rozmowy. Przerwano nam — zwrocil sie do Joshui. — Zdaje sie, ze mowil pan, zebym nie mieszal sie do waszych spraw?
— Tak jest — powiedzial Joshua. — Jestesmy wolnymi ludzmi i przyszlismy tu z wlasnej woli, zeby zarobic. Przestancie nam przeszkadzac. My wam nie przeszkadzamy i wy nam nie przeszkadzajcie.
— Te kwestie na razie zostawimy — odparl Jurkowski. — Teraz chce wam o czyms powiedziec. — Wyjal z kieszeni i rzucil na stol kilka oslepiajaco blyszczacych, kolorowych kamykow. — To tak zwane kosmiczne perly, znacie je dobrze. Zwyczajne szlachetne i polszlachetne kamienie, ktore tutaj na Bamberdze przez bardzo dlugi czas podlegaly dzialaniu kosmicznego promieniowania i niskich temperatur. Zadnych szczegolnych cech, jesli nie liczyc niezwyklego blasku, nie posiadaja. Bogate damulki placa za nie ogromne pieniadze i na tej skrajnej glupocie wyrosla wasza kompania. Korzystajac z popytu na kamienie, kompania zarabia krocie.
— I my tez — krzyknieto z tlumu.
— I wy tez — zgodzil sie Jurkowski. — Ale jest jeszcze cos. W ciagu osmiu lat istnienia kompanii na Bamberdze odpracowalo trzyletnie kontrakty okolo dwoch tysiecy ludzi. Wiecie, ilu z tych, ktorzy wrocili, jeszcze zyje? Mniej niz pieciuset. Srednia dlugosc zycia robotnika po powrocie nie przekracza dwoch lat. Trzy lata harujecie na Bamberdze po to, zeby potem dwa lata gnic zywcem na Ziemi. Dzieje sie tak przede wszystkim dlatego, ze na Bamberdze nie przestrzega sie postanowien Miedzynarodowej Komisji, zabraniajacej pracy w tych kopalniach powyzej szesciu godzin na dobe. Na Ziemi tylko sie leczycie, cierpicie, bo nie mozecie miec dzieci albo rodza sie wam potwory. To przestepstwo kompanii, ale nie o kompanii teraz mowa.
— Chwileczke. — Joshua podniosl reke. — Pozwoli pan, ze ja cos Powiem. Wszystko to juz slyszelismy, komisarz o niczym innym nie mowi. Nie wiem jak inni, ale ja nie mam nic wspolnego z tymi, co umarli. Jestem zdrowy i nie mam zamiaru umierac.
— Zgadza sie — zahuczal tlum. — Mieczaki niech umieraja.
— Bede mial dzieci czy nie dzieci — to moja sprawa. I to ja bede sie leczyl, a nie pan. Chwala Bogu, od dawna jestem pelnoletni i odpowiadam za swoje czyny. Nie chce sluchac zadnych przemowien.
Odebraliscie bron gangsterom i bardzo dobrze. Znajdzcie bimbrownikow, zamknijcie saloon. Dobrze mowie? — Odwrocil sie, do tlumu. W tlumie rozlegly sie niezrozumiale glosy. — Co tam mamroczecie? Dobrze mowie. Kto to slyszal, zeby za drinka placic dwa dolary? Lapownikow uspokojcie. To tez bedzie sluszne. Ale do mojej pracy sie nie mieszajcie. Przylecialem tu, zeby zarobic i zarobie. Postanowilem otworzyc wlasny interes i otworze. Nie potrzebuje panskich przemowien. Za slowa domu nie kupisz…
— Dobrze, Joe! — krzyknal tlum.
— Niedobrze — powiedzial Jurkowski. Nagle poczerwienial i za-ryczal: — Co wy sobie myslicie, ze wam tu pozwola zdechnac? To nie dziewietnasty wiek! Wasza sprawa, wasza sprawa — mowil znowu normalnym tonem. — Was tutaj, idiotow, jest co najwyzej czterystu. A nas cztery miliardy. I nie chcemy, zebyscie umierali. I nie umrzecie. Nie bede wam mowil o waszej nedzy duchowej. Juz widze, ze tego nie rozumiecie. Moze wasze dzieci to zrozumieja, jesli bedziecie je mieli. Bede mowil jezykiem, ktory jest dla was zrozumialy. Jezykiem prawa. Ludzkosc przyjela prawo, zabraniajace czlowiekowi wpedzac sie do grobu. Prawo, rozumiecie? Prawo! Odpowiadac z tego tytulu bedzie kompania, a wy zapamietajcie, ze ludzkosci wasze kopalnie nie sa potrzebne. Kopalnie na Bamberdze mozna zamknac w kazdej chwili i wszyscy tylko odetchna z ulga. Wezcie pod uwage, ze jesli komisarz MZKK doniesie o chocby jeszcze jednym przypadku jakichs skandali — wszystko jedno jakich — nadgodziny, lapowki, spirytus, strzelanina — kopalnie zostana zamkniete, a Bamberga zmieniona w kosmiczny pyl. Takie jest prawo i mowie wam to w imieniu ludzkosci. — Jurkowski usiadl.
— Juz po naszej forsie — powiedzial ktos glosno. Tlum zahuczal. Ktos krzyknal:
— Kopalnie zamkniecie, a nas na bruk, tak? Jurkowski wstal.
— Nie opowiadajcie bzdur — rzekl. — Co za idiotyczne wyobrazenia o zyciu! Czy wy wiecie, ile jest jeszcze pracy na Ziemi i w kosmosie? Prawdziwej, naprawde niezbednej, potrzebnej wszystkim? Nie garstce sytych damulek, lecz wszystkim! Mam dla was propozycje od MZKK — chetni moga w ciagu miesieca rozliczyc sie z kompania
i przejsc na budowe na innych asteroidach i sputnikach duzych planet. Gdybyscie wszyscy zgodnie przeglosowali zamkniecie tych smierdzacych kopalni, zrobilbym to jeszcze dzisiaj. A pracy bedziecie mieli po uszy.
— A ile zaplaca? — wrzasnal ktos.
— Oczywiscie piec razy mniej — odpowiedzial Jurkowski. — Za to pracy wystarczy wam na cale zycie, i zdobedziecie przyjaciol, prawdziwych ludzi, ktorzy z was tez zrobia prawdziwych ludzi! I zdrowie zachowacie, i wezmiecie udzial w najwiekszym przedsiewzieciu swiata.
— Co za frajda pracowac u kogos? — spytal Joshua.
— Nam to nie pasuje — sprzeciwiano sie w tlumie.
— To ma byc biznes?
— Kazdy cie bedzie uczyl, co wolno, a czego nie…
— Przez cale zycie byc robotnikiem…
— Biznesmeni! — wykrzyknal Jurkowski z gryzaca pogarda. — Pora konczyc. Ten pan — wskazal mister Richardsona — ten pan zostal aresztowany i bedzie sadzony. Wybierzcie teraz sami sposrod was tymczasowego zarzadzajacego i poinformujcie mnie. Bede u komisarza Barabasza.
— Niedobre to prawo, mister inspektor — rzekl posepnie do Jurkowskiego Joshua — ktore nie pozwala zarobic robotnikowi. A wy, komunisci, jeszcze sie chwalicie, ze jestescie za robotnikami.
— Przyjacielu — powiedzial miekko Jurkowski — komunisci sa za calkiem innymi robotnikami. Za robotnikami, a nie wlascicielami.
W pokoju Barabasza Jurkowski nagle klepnal sie w czolo.
— Fajtlapa — stwierdzil. — Zostawilem w gabinecie zarzadzajacego kamienie.
Bela zasmial sie.
— To juz ich nie zobaczycie — powiedzial. — Ktos zostanie wlascicielem.
— Licho z nimi — rzekl Jurkowski. — Ale wasze nerwy… eee… Bela, sa naprawde, do niczego.
Zylin zachichotal.
— Jak on go tym krzeslem!…
— A co, wstretna morda? — spytal Bela.
— Nie, dlaczego — odparl Zylin. — Bardzo kulturalny i grzeczny czlowiek.
— Grzeczny impertynent — zauwazyl pogardliwie Jurkowski. — A jakie tu pomieszczenia, co? Jaki sobie palac wybudowali, a smierc-planeciarze mieszkaja w windach! Ja sie rym zajme, ja tego tak nie zostawie…
— Moze zjecie obiad? — zaproponowal Bela.
— Nie, zjemy obiad na „Tachmasibie”. Zaraz skonczymy te mitrege…
— Moj Boze — rozmarzyl sie Bela. — Posiedziec przy stole z normalnymi, porzadnymi ludzmi, nie sluchac ani o dolarach, ani o akcjach, ani o tym, ze wszyscy ludzie to bydleta… Wladimirze Siergiejewiczu — dodal blagalnie — nie daloby sie kogos przyslac…
— Wytrzymajcie jeszcze troche, Bela — rzekl Jurkowski. — Niedlugo zamkna ten kramik.
— A propos akcji — odezwal sie Zylin. — U radiotelegrafisty teraz pewnie tlok…
— O, na pewno — przyznal Bela. — Sprzedaja i kupuja kolejke do radiotelegrafisty. Oczy wytrzeszczone, piana na ustach… Kiedy ja sie stad wydostane!…
— Dobrze, dobrze — powiedzial Jurkowski — Dajcie, przejrze wszystkie protokoly.
Bela podszedl do sejfu.
— Wlasnie, Bela, da sie wybrac mniej wiecej przyzwoitego zarzadzajacego?
Bela grzebal w sejfie.
— Dlaczego nie — odparl. — Da sie. Inzynierow tu maja raczej niezlych. Wlascicieli.
Ktos zastukal do drzwi. Wszedl posepny, oblepiony plastrami Joshua.
— Chodzmy, mister inspektorze — rzekl pochmurnie. Jurkowski stekajac wstal.
— Chodzmy.
— Zapomnial pan tam kamieni — rzekl posepnie Joshua, wyciagajac do niego otwarta dlon.. — To wzialem. Rozni tu u nas ludzie bywaja.