10. „Tachmasib”. Gigantyczna fluktuacja
To byla zwykla godzina przedobiadowych zajec. Jura sleczal nad Kursem teorii metali. Rozczochrany, niewyspany Jurkowski bez zapalu przegladal kolejny raport i od czasu do czasu ziewal, dyskretnie zaslaniajac usta dlonia. Bykow siedzial w swoim fotelu i konczyl czytac ostatnie czasopisma. Byl dwudziesty czwarty dzien podrozy, gdzies pomiedzy orbita Jowisza i Saturna.
„Zmiany siatki krystalicznej typu kadmowego w zaleznosci od temperatury w zakresie malych temperatur okresla sie, jak widzielismy, w stosunku…” — czytal Jura. Ciekawe, co bedzie, pomyslal, gdy Aleksiejowi Pietrowiczowi skoncza sie wszystkie gazety? Przypomnial sobie opowiadanie Caldwella, w ktorym chlopiec w gorace poludnie struga nozem malutki kijek i wszyscy czekaja, co bedzie, gdy kijek sie skonczy. Jura parsknal i w tym samym momencie Jurkowski odwrocil sie gwaltownie do Bykowa.
— Gdybys wiedzial, jak mi to wszystko obrzydlo — powiedzial. — Jak chcialbym sie odprezyc…
— Wez hantle od Zylina — poradzil Bykow.
— Doskonale wiesz, o czym mowie — odparl Jurkowski.
— Domyslam sie — warknal Bykow. — Domyslam sie juz od dawna. — I co w zwiazku z tym… m-myslisz?
— Nieposkromiony starcze — rzekl Bykow i zamknal czasopismo — Nie masz dwudziestu pieciu lat. Czemu ciagle pchasz sie na rozen?
Jura sluchal z przyjemnoscia.
— Dlaczego… ee… n-na rozen? — zdumial sie Jurkowski. — To bedzie niewielki, absolutnie bezpieczny zwiad…
— Moze starczy? — spytal Bykow. — Najpierw absolutnie bezpieczny zwiad w jaskini pijawek, potem bezpieczny zwiad u kosmogonistow… wlasnie, jak tam twoja watroba? I w koncu zupelna fanfaronada — nalot na Bamberge.
— Wybacz, ale to bylo moim obowiazkiem — stwierdzil Jurkowski.
— Twoim obowiazkiem bylo wziac zarzadzajacego na „Tachmasiba”, zmylibysmy mu glowe, zagrozili spaleniem kopalni reaktorem, poprosili robotnikow o wydanie nam gangsterow i bimbrownikow — i wszystko obeszloby sie bez tej idiotycznej strzelaniny. Co ty masz za maniere, zeby wybierac ze wszystkich wariantow najbardziej niebezpieczny?
— Co znaczy — niebezpieczny? — chcial wiedziec Jurkowski. — Niebezpieczenstwo to pojecie subiektywne. Dla ciebie to niebezpieczne, a dla mnie bynajmniej.
— No i dobrze — powiedzial Bykow. — Zwiad w pierscieniu Saturna uwazam za niebezpieczny. Dlatego nie pozwole na przeprowadzenie tej akcji.
— Dobrze, dobrze — odparl. — Jeszcze do tego wrocimy. — Z rozdraznieniem przewrocil kilka kartek raportu i ponownie zwrocil sie do Bykowa. — Czasem mnie zdumiewasz, Aleksieju! — Gdyby ktos nazwal cie tchorzem, rozmazalbym go po scianie, a czasem patrze na ciebie i… — Potrzasnal glowa i przewrocil jeszcze kilka stron raportu.
— Jest glupia odwaga — rzekl zjadliwie Bykow — i jest odwaga rozumna!
— Rozumna odwaga to oksymoron. „Spokoj gorskiego strumienia, chlod letniego slonca” — jak mowi Kipling. — Spiewajmy piesn szalenstwu smialych!…
— Pospiewaliscie i starczy — oswiadczyl Bykow. — W naszych czasach trzeba pracowac, a nie spiewac. Nie wiem, co to jest oksymoron, ale rozumna odwaga to jedyny rodzaj odwagi, ktory mozna zaakceptowac w naszych czasach. Bez zadnych nieboszczykow. Komu potrzebny nieboszczyk Jurkowski?
— Co za utylitaryzm! — wykrzyknal Jurkowski. — Nie mowie, ze tylko ja mam racje! Ale nie zapominaj, ze istnieja ludzie o roznych temperamentach. Mnie na przyklad niebezpieczne sytuacje sprawiaja prawdziwa przyjemnosc. Nudzi mnie zwyczajne zycie! I chwala Bogu, nie tylko mnie…
— Wiesz co, Wolodia — powiedzial Bykow — nastepnym razem wez sobie na kapitana Bagrata — jesli on do tego czasu jeszcze bedzie zyl — i lataj sobie z nim chocby na Slonce. A ja nie mam zamiaru popierac takich przyjemnosci.
Obaj gniewnie zamilkli. Jura znowu zaczal czytac: Zmiana siatki krystalicznej typu kadmowego z zaleznosci od temperatury… Czy naprawde Bykow ma racje? A jesli tak? Co za nuda! To jednak prawda, ze to, co najmadrzejsze, jest najnudniejsze…
Z mostka wyszedl Zylin z kartka w reku. Podszedl do Bykowa mowiac polglosem:
— Aleksieju Pietrowiczu, to od Michaila Antonowicza…
— Co to jest? — spytal Bykow.
— Program na cybernawigator rejsu od Japetu.
— Dobrze, zostaw, potem przejrze — powiedzial Bykow.
To juz program rejsu od Japetu, pomyslal Jura. Poleca sobie dalej, a mnie tu nie bedzie. Popatrzyl ze smutkiem na Zylina. Zylin mial na sobie kraciasta koszule z podwinietymi rekawami.
— Zrozum, Aleksieju. Jestem juz stary. Za rok, dwa na zawsze zostane na Ziemi, jak Dauge, jak Misza… Moze ten rejs to dla mnie ostatnia szansa. Dlaczego nie chcesz mnie puscic?…
Zylin na palcach przeszedl przez mese i przysiadl na kanapie.
— Nie chca cie puscic nie dlatego, ze to niebezpieczne — tlumaczyl Bykow — tylko dlatego, ze to szalenie niebezpieczne. Wladimir, to bredzenie szalenca — sztuczne pochodzenie pierscieni Saturna. To starczy marazm, slowo daje…
— Nigdy nie miales wyobrazni, Aleksieju — rzekl sucho Jurkowski. — Kosmogonia pierscieni Saturna nie jest jasna i ja uwazam, ze moja hipoteza ma takie samo prawo istnienia jak kazda inna, ze tak powiem, bardziej racjonalna. Juz nie mowie o tym, ze hipoteza oprocz naukowego bagazu niesie rowniez znaczenie moralne — powinna budzic wyobraznie i zmuszac ludzi do myslenia…
— Co tu ma do rzeczy wyobraznia? — spytal Bykow. — To czysta matematyka. Prawdopodobienstwo przybycia obcych do systemu slonecznego jest niezwykle male. Prawdopodobienstwo, ze przyszloby im do glowy rozbijac sputniki i budowac z nich pierscien, jest, moim zdaniem, jeszcze mniejsze…
— Coz wiemy o prawdopodobienstwie? — wyglosil Jurkowski.
— Dobrze, zalozmy, ze masz racje — zgodzil sie Bykow. — Zalozmy, ze w niepamietnych czasach do systemu slonecznego rzeczywiscie przybyli obcy i w jakims celu zbudowali pierscien wokol Saturna. Chcieli pozostawic po sobie jakis slad. Ale powiedz mi, czy naprawde wierzysz, ze uda ci sie znalezc potwierdzenie swojej hipotezy podczas tego pierwszego i jedynego zwiadu?
— Coz wiemy o prawdopodobienstwie? — powtorzyl Jurkowski.
— Ja wiem jedno — rozgniewal sie Bykow. — Nie masz absolutnie zadnych szans i caly ten pomysl to wariactwo.
Znowu zamilkli. Jurkowski wzial sie za raport. Mial bardzo smutna i stara twarz. Jurze zrobilo sie go zal, ale nie wiedzial, jak pomoc. Popatrzyl na Zylina. Zylin trwal w skupieniu. Spojrzal na Bykowa. Bykow udawal, ze czyta gazete. Ale widac bylo, ze jemu tez zal Jurkowskiego.
— Aleksieju Pietrowiczu — powiedzial nagle Zylin — dlaczego sadzicie, ze jesli szansa jest niewielka, to nie ma na co liczyc?
Bykow opuscil czasopismo.
— Ty myslisz inaczej?
— Swiat jest wielki — powiedzial Zylin. — Bardzo spodobaly mi sie slowa Wladimira Siergiejewicza: Coz wiemy o prawdopodobienstwie?
— To czego nie wiemy o prawdopodobienstwie? — spytal Bykow. Jurkowski nie podnosil oczu znad raportu, ale widac bylo, ze slucha w napieciu.
— Przypomnial mi sie pewien czlowiek — powiedzial Zylin. — Mial bardzo ciekawe zycie… — Zylin zamilkl niezdecydowany. — Moze wam przeszkadzam, Wladimirze Siergiejewiczu?
— Opowiadaj — zazadal Jurkowski i zdecydowanie zamknal raport.
— To zajmie troche czasu — uprzedzil Zylin.
— Tym lepiej — rzekl Jurkowski. — Opowiadaj. I Zylin zaczaj opowiadac.