Czarny skoczyl w tlum, przewracajac z hukiem kolejne lawy. Stary szlachcic wypalil mu wprost w piersi. Lecz choc skalka skrzesala iskre... pistolet nie strzelil!
Jezdziec cial szabla, a starzec cofnal sie, wpadl z krzykiem w otwarta czelusc katakumb i stoczyl sie po schodach w glab krypty.
Ogromny rumak skoczyl w przod, a potem zarzal wstrzymany silna reka.
Zatrzymal sie przed smukla postacia odziana w czern.
Niewiasta podniosla wzrok. W jej oczach byl na poczatku gniew, potem lek, a na koncu przerazenie. Z tylu, przy oltarzu, buchnely piekielne ognie. Strzelily wysoko, przedostaly sie przez okna i zachlannie zajely dach absydy kosciola. Plomienie rozprzestrzenialy sie szybko, ogien strzelil w gore slupami.
- Gore! Gore! - ozwaly sie krzyki. Kto zyw rzucil sie do ucieczki. W panice wywazono boczne drzwi. Fala uciekajacych poczela przepychac sie do wyjscia, tratujac i depczac lezacych.
Niewiasta krzyknela ze strachu. Odwrocila sie, zaczela biec. Czarny jezdziec dopadl ja w dwoch susach. Przechylil sie w siodle, puscil szable, ktora zwisla na temblaku, chwycil uciekajaca wpol i podniosl z ziemi. Przerzuciwszy ja przez przedni lek kulbaki, ruszyl galopem do wyjscia.
Byl juz blisko drzwi, moze o krok od wyjscia. Za soba mial zniszczenie i lune pozaru. Przed soba - droge do wolnosci.
Przeskoczyl przez otwarte wrota i wypadl na zewnatrz. Wstrzymal konia. W rozwartej furcie koscielnej stal bialy dzianet. Zagradzal droge. W husarskiej kulbace siedzial szlachcic w wysokim kolpaku i delii narzuconej na kolczuge.
Szli przez mrok, nie widzac swoich twarzy. Noc byla ciepla, duszna i ciemna. Z lak i moczarow podnosila sie gesta mgla, splywala po zboczach wzgorz, gestniala w wykrotach i wawozach.
Wladczym ruchem przyciagnal do siebie dziewke. Szarpnal guzy, rozerwal zapiecie kontusika, brutalnie rozchylil gorset i chwycil, nagie piersi Nastki. Pisnela i odskoczyla w tyl, wyrwala sie z uscisku. Zezloszczony podkrecil dlugiego wasa i chwycil ja za ramie.
- No, chodz, glupia - warknal. - Zlotem zaplace!
- Nie tak zaraz, jasny panie - szepnela. - Dam, jak tylko w las wejdziemy.
- Czego sie boisz?!
- Straszno tu. - Rozejrzala sie dokola. - Tumany ida...
Zerknal za siebie. Wozy Rokickiego, w ktorych miescil sie najlepszy objazdowy zamtuz w Ziemi Przemyskiej, pozostaly daleko z tylu. Niecierpliwie popchnal ladacznice w strone majaczacych we mgle drzew. Do diabla, coz to mialo znaczyc! Ta zwykla dziewka, ktora oddawala wdzieki za garsc szelagow, smiala opierac sie jemu - kasztelanicowi Ligezie, staroscie lubaczowskiemu!
Chwycil ja za kark, przyciagnal do siebie, pocalowal rozchylone usta, a potem poczal brutalnie sciagac z niej kontusik. Bronila sie przez chwile, ale potem ulegla. Zerwal z ramion delie i rzucil ja na ziemie, polozyl Nastke na niej, odczepil szable z rapci i poczal zrywac z dziewki reszte ubrania. Dyszala ciezko, jednak nagle zesztywniala mu w ramionach.
- Tam! Tam we mgle - wyszeptala i szarpnela sie wstecz.
- Co, do czarta?!
Porwal sie na nogi. Zdawalo mu sie, ze gdzies w bialych tumanach zarzal kon. Ligeza rozejrzal sie dokola. Mgla otulala ich jak szczelny plaszcz, tlumila dzwieki, dlawila w gardle. Przeslyszal sie. Juz chcial opasc znowu w ramiona Nastki, gdy uslyszal loskot kopyt.
Kon biegl przez mgle. Gluche dudnienie to zblizalo sie, to oddalalo. Starosta zapalal gniewem.
- Jasiek, chlopski synu, odezwij sie! Cisza.
- Jasiek! Szelmo! Przecie slysze, ze to ty!
Lomot kopyt zblizal sie, Ligeza poslyszal gleboki, mocny oddech rumaka, ale we mgle i ciemnosci nie bylo nic widac. Szlachcic uslyszal cichnacy stukot... Kon sie oddalal.
- Jasiek, do krocset! Sto rozeg wezmiesz na grzbiet. Wiecej nizli wtedy, kiedy ziewnales na mszy!
Rumak gdzies przepadl. Starosta myslal, ze juz wszystko ucichlo, ale znowu uslyszal rzenie. W tym dzwieku dobywajacym sie z konskiej gardzieli bylo cos, co sprawilo, ze poczul ciarki na plecach. Nastka rozgladala sie przerazona.
Wyciagnal z pochwy szable i ruszyl tam, gdzie slyszal dziwne odglosy. Mgla pochlonela go calego, nakryla powloczystym welonem, otulila w uscisku.
Tetent kopyt ozwal sie blisko. Kon zarzal znowu - widocznie denerwowal sie poskromiony zelazna reka jezdzca.
Ligeza poczul sie niepewnie. Coz to moglo znaczyc? Kto naigrawal sie z niego we mgle...
Postapil jeszcze dwa kroki do przodu i znieruchomial. Stanal wpatrzony w to, co wylanialo sie z oparu.
Przed nim stala stara szubienica. Trzy poczerniale ze starosci drewna. Gruby, nasmolowany postronek kolysal sie wolno, a na jego koncu... Na koncu zwisalo wyschniete, wypatroszone scierwo ogromnego wilka.
Ligeza poczul ucisk w gardle. Pycha, duma i gniew ulecialy zen w jednej chwili. Poczul, ze pot cieknie mu zimna struzka po grzbiecie.
Jezdziec!
Obok wilczego scierwa stal jezdziec... Jego cialo oslaniala czarna zbroja. Na glowie mial helm z przylbica. Ligeza uslyszal swist klingi dobywanej z czarnej pochwy.
Czarny wierzchowiec ruszyl skokiem. Starosta uslyszal jego chrapanie tuz nad soba, zobaczyl blysk obnazonego ostrza, w ktorym odbijal sie waski sierp ksiezyca.
Pedzil przez chaszcze, potykal sie o kamienie, platal w wysokich trawach, wpadal na krzaki. Jezdziec gnal za nim. Ligeza bal sie odwrocic, bal sie stawic mu czola. A strach byl uczuciem zupelnie obcym jego duszy. Za soba czul oddech karego konia i zimna smierc ukryta w lsniacym ostrzu. Znienacka zbocze rozstapilo sie pod nim. Stoczyl sie po ostrych kamieniach na dol, rozdzierajac adamaszkowy zupan i hajdawery. Czul, jak cos lepkiego splywa mu po karku, oblepia czolo... Krew.
Potknal sie o korzenie uschnietego debu, przewrocil, przekoziolkowal, ale wstal i stawil czola zagrozeniu. Jednak gdy dojrzal ogromnego konia pedzacego na wprost, z jego ust dobyl sie skowyt. Czarny jezdziec uczynil palaszem swiszczacego mlynca wokol swego boku, a potem znizyl bron do ciecia. Blysk stali!
Odblask swiatla padl na pobladla i zakrwawiona twarz Ligezy... Kary kon wpadl z rozpedem na kasztelanka. W ostatniej chwili szlachcic odwrocil sie, chcial jeszcze uciekac, choc uchylic sie przed ciosem, ale na prozno!
Palasz cial ze swistem, odrabujac prawy bark i ramie z szabla. Czarna krew trysnela na pien debu, na krzaki i chaszcze. Odrabana reka upadla w drgawkach, zacisnieta kurczowo na nabijanej klejnotami rekojesci karabeli. W nocnej ciszy rozleglo sie wycie. Las odpowiedzial echami, a potem slychac bylo tylko rzenie konia, oddalajacy sie stukot kopyt i zapadla cisza.
Zwodzony most opadl z hukiem. Wjechali w mroczna czelusc bramy, a dudnienie kopyt na drewnianych balach rozbrzmialo pod sklepieniem glosnym echem. Jacek Dydynski spojrzal w gore. Wysoko nad przejsciem dojrzal kamienna tablice herbowa z Lubiczem. Byla peknieta. A moze tylko mu sie zdawalo...
Wjechali na waski, ciasny dziedziniec sidorowskiego zamku. Wysoko w gorze niebo zasnuwalo sie mrokiem. Ciezkie deszczowe chmury przeslonily ksiezyc i gwiazdy.
- Ot, szczescie, panie kochanku, zesmy zdazyli - wysapal Anzelm Nietyksa. - Inaczej, panie kochanku, nocowalibysmy w polu.
- A to dlaczego?
- Pan kasztelan bramy zamykac kaze. I nikt po zmierzchu do zamku wkroczyc nie moze.
Dydynski sie rozejrzal. Na murach stali hajducy, a na wiezy plonely pochodnie.
- Boi sie? Czego?
- Wszystko, panie kochanku, we wlasciwym czasie - wysapal Nietyksa i zlazl z konia. - Jeszcze poznasz, panie kochanku, rzeczy, ktore wiele ci wyjasnia.
Dydynski zeskoczyl na ziemie. Rzucil wodze pacholkowi.
Nietyksa, kolyszac sie, ruszyl przodem. Prawa noge mial drewniana. Jak sam powiadal, urwala mu ja w bitwie kula z falkonetu.
W bitwie, czyli, jak domyslil sie Dydynski, w czasie jednej z prywatnych wojen, jakie jeszcze kilka lat wczesniej na Rusi Czerwonej toczyli Ligezowie.
Nietyksa zatrzymal sie nagle. Zaklal, bo drewniana noga uwiezla miedzy kamieniami. Bezskutecznie szarpal nia w przod i w tyl.
Dydynski pochylil sie, chwycil drewniany bal, wyrwal kulasa ze szpary, podtrzymal Nietykse.
- Okucie sobie, waszmosc, spraw. Jak cie malzonka zdybie z dziewka, nie uciekniesz przed nia daleko.
- Cale zycie od niej uciekalem i uciec nie moglem. Choc nawet drewnianego kulasa nie mialem. Swiec, Panie, nad jej grzeszna dusza.
Ruszyli w strone schodow.
- Litosciwy jestes, panie rebajlo - rozesmial sie Nietyksa. - A moze tez, panie kochanku, zalujesz tych wszystkich... khe, khe, khe, panow braci, ktorych usiekles, co?
- Tak jest - powiedzial twardo Dydynski. - Zaluje.
- Odmawiasz rozance za swoja dusze?
- Nie. Nigdy.
- A za dusze tych, ktorych zabiles?
- Wiecznosci by nie starczylo.
Weszli na kruzganek po kamiennych schodach. Przed wielkimi, nabijanymi bretnalami drzwiami do komnat kasztelana stalo dwoch hajdukow i wysoki szlachcic w lisim kolpaku. Wystarczylo, ze pan Jacek spojrzal na przymruzone oko, przecieta prawa brew i blizne na czole, a od razu rozpoznal starego i raczej zlego znajomka.
- O, pan Zaklika, banita i infamis! Czolem bije!