przyciety - nie wiedziec czemu postaci obu mlodziencow znajdowaly sie przy prawej krawedzi malowidla.
- Prowadz do komnaty - mruknal Dydynski.
Przed drzwiami komnaty czekal na Dydynskiego mlody sluga kasztelana. Czapka ozdobiona trzesieniem i pekiem sokolich pior sklonil sie az do samej ziemi.
- Oto Jasiek - rzekl Nietyksa. - Pan kasztelan oddaje ci go do poslug. Widzial jezdzca w chwile po tym, gdy zabil swietej pamieci kasztelanka Aleksandra.
Jasiek wygladal dokladnie tak, jak powinien wygladac pacholek. Byl szczuply, rumiany na gebie, odziany w krotki zielony zupan zapinany na guzy.
- Blisko byles zabojcy, gdy usiekl imc pana Aleksandra?
Pacholek sklonil sie jeszcze nizej.
- Pan Aleksander z dragonka do lasu poszedl. Mnie czekac miedzy ulicznicami kazal. Czekam ja i czekam, az tu slysze - lomot kopyt. Pomyslalem ja sobie zaraz, ze - gwaltu - cos z moim panem nie tak. Skoczylem konno we mgle, az tu nagle cos wielkiego jak nie hycnie na mnie! Tuz obok czarny jezdziec przemknal. Bies prawdziwy! Myslalem za czartem gonic, ale jakze to tak?
Jeszcze sie odwroci i czleka zadusi. - Jasiek przezegnal sie naboznie.
- Jak wygladal?
- Jechal na wielkim koniu. Mial czarna zbroje jak rajtarzy jego krolewskiej mosci, com ich w Krakowie widzial... A na zbroi mial lilie srebrne wyrysowane, w reku palasz. Oblicza nie pokazal, czart jeden, bo mial na twarzy helm z przylbica, wielki jak dzwon w kosciele Bernardynow we Lwowie. Albo kopuly na zamku w Wisniczu...
- Zaraz, zaraz, widziales go tylko przez chwile i pamietasz tyle rzeczy? A mowiles jeszcze, ze mgla byla!
- Nie wiem, panie. Jakos tak pamietam.
- Ludzie rozne rzeczy gadaja - mruknal Nietyksa. - Powtarza, co na targu slyszal.
- Jak ty myslisz, Jasiek? Ten czarny jezdziec to czlowiek czy upior?
- Upior, panie, jako zywo. Ja slyszalem, jak baby w Podhajcach mowily, ze to kara za grzechy nasze. Za to, ze nasz kasztelan jegomosc czesto innym panom szlacheckie slowo dawal i nie dotrzymywal.
- Idz do czeladnej. - Dydynski klepnal pacholka w ramie. Jasiek skulil sie i jeknal.
- Co ci jest?
- Trzydziesci rozeg wzial u kuny, z pana kasztelana laski - wtracil Nietyksa.
- Za co?
- Bog raczy wiedziec. - Jasiek spuscil wzrok. - Za hardosc, pan kasztelan powiedzieli. Za to, ze glowe za wysoko nosze.
- A nosisz?
- Nie wiem.
- Tys szlachcic czy chlop? Jasiek milczal. Sklonil sie nisko.
- Chlop, panie - wyszeptal i dwie lzy stoczyly mu sie po policzkach.
- Idz do czeladnej - mruknal pan Jacek. - A jutro skoro swit do poslugi przychodz... I nie boj sie - dodal cicho. - Nie bede cie bil.
Rozne sa odmiany jesieni. Jest jesien wloska, ciepla i sloneczna. Jesien francuska, pelna dojrzewajacych winogron, jesien obfitosci i zbiorow. Jesien inflancka - szara, ponura i smutna. Jesien multanska, goraca, pelna zaduchu i pylu.
Jednak najpiekniejsza jest zlota polska jesien.
Tak przynajmniej myslal pan Dydynski, ruszajac na kasztelanskie polowanie w Beskidzie.
Byl poczatek pazdziernika. Lasy i pola pokryly sie zlotem, a drzewa gubily zolte liscie, ktore padaly na dywan utkany z traw, kwiatow i ziol. Niebo nad gorami bylo blekitne i spokojne. Potoki szumialy cicho wsrod kamieni, a pod wieczor z wykrotow i lesnych ostepow podnosily sie pierwsze jesienne mgly. W taki czas zwierz wychodzil z pol i lasow, dziki ryly pod debami, gesi ciagnely w kluczach na poludnie. Na stokach Beskidu pasly sie stada saren, zajace kryly sie po krzakach, wilki podchodzily pod ludzkie siedziby. Wiec kto tylko czul sie szlachcicem, ten wyruszal wraz z goscmi i sluzba w knieje, spuszczal ze smyczy charty i sfory ogarow lub chwytal sie cieszynki czy guldynki. Zapuszczal sie w ostepy z lukiem i oszczepem, szczwal zajace, tropil wilki, losie i jelenie. Polowal z sokolem na podniebne ptactwo, chadzal z siecia na niedzwiedzia lub zastawial sidla na lisa.
Jednakze tego wieczoru Dydynskiemu nie bylo w glowie polowanie.
Kasztelanka...
Gdy zajal wskazane przez borowego stanowisko za kepa pozolklych zarosli, wyciagnal bron i przyczail sie, uslyszal za soba stukot konskich kopyt. Odwrocil sie i zobaczyl mloda panne na bialym dzianecie. Ubrana byla po mesku - w zupanik, delie i kolpak, spod ktorego wymykaly sie pasma ciemnych wlosow. Podjechala blizej, patrzac Dydynskiemu prosto w oczy, a potem zeskoczyla na ziemie. Poprawila bandolet na ramieniu. Przez ten czas pan Jacek zdolal dostrzec jej piekne szare oczy, male, ale pelne wargi, waskie brwi i drobne nozdrza sciagajace sie jak u rasowej klaczy.
- Witam, panie Jacku.
- Wacpanna - Dydynski sklonil sie i zdjal kolpak - jestes zapewne Ewa Ligezianka, corka imc pana kasztelana halickiego, dobrodzieja mojego, o ktorej urodzie i wielkiej madrosci nieraz slyszalem?
- Widze, ze waszmosc wladasz rownie dobrze szabla co dowcipem. Czy i kobiety zdobywasz tak latwo jak trofea na polowaniu?
- Niewiasty podbijam dwoma sposobami - odparl Dydynski - szabla i poezja. Poezja zdobywam serce, a szabla przepedzam trubadurow, ktorzy sa lepsi ode mnie w rymowankach niz w szermierce. Coz wacpanne do mnie sprowadza?
- Bylam ciekawa, czy tak znamienity mysliwy upolowal juz wilka, a moze niedzwiedzia?
- Ja poluje na jeszcze grubszego zwierza, moscia kasztelanko.
Ewa usmiechnela sie lekko. Obeszla dokola gruby pien drzewa, dotykajac go lekko palcami.
- Wiem, panie Jacku, na kogo polujesz. Galopuje na karym koniu, a za kazdym razem, gdy sie pojawi, spada czyjas glowa.
- Glupio robi. Gdybym byl jezdzcem, nie polowalbym na mezczyzn.
- A na co?
- Na... lanie. Rozesmiala sie cicho.
- Czy jezdziec nie jest kims, komu pan kasztelan odmowil reki wacpanny?
- Gdyby ktorys z nich byl tak odwazny, dalabym mu sie porwac... Pan ojciec chce wydac mnie za magnackiego syna. Dla takich za ciezka jest rajtarska zbroja i palasz. Nie wiesz, panie Jacku, jak nudne jest zycie na dworskich salonach. Ty, mosci Dydynski, robisz, co lubisz: chcesz - zyjesz, chcesz - umierasz! A ja ciagle widze unizone usmiechy gladkich panow i tesknie do wolnego zycia. Takiego, jakie ty wiedziesz...
- Takie zycie szybko sie konczy. W bojce, w karczmie, na goscincu, pod kopytami koni. Od tatarskiej strzaly. Albo na pohanskich galerach. Albo pod toporem kata...
- A wiesz, panie Jacku, dlaczego tu przyszlam? Chcialam odnowic znajomosc. Ciagle wspominam, jak przed laty przyjezdzales do mego ojca, do zamku w Podhajcach.
- Nie pamietam.
- Nie zwracales na mnie uwagi... A tak naprawde, panie Jacku - oparla sie policzkiem o jego ramie, tak ze szlachcica przeszyl dreszcz - przyszlam do ciebie, bo wiem, ze on uderzy znowu. Przyjdzie po moja dusze.
- Po ciebie? Dlaczego?
- Jestem ostatnia z rodu. Ratuj mnie, panie Jacku... Ocal przed nim. Moj ojciec kiedys umrze. A wtedy potrzeba mi bedzie kogos silnego. Kogos jak ty...
- A Zaklika?
- To zwykly infamis i banita. Zaklika? Ktoz to jest Zaklika?
- To moj wrog. Pocialem go w pojedynku.
- Ale to nie Dydynski. Nie ty...
Z dala rozleglo sie granie rogow. Zaraz potem zachrzescily galezie i krzaki za Dydynskim i Ligezianka. Nadciagal kasztelan, a z nim Nietyksa, Zaklika i kilku pacholkow. Ligeza trzymal w reku rusznice. Zaklika wyciagnal bandolet, spojrzal niechetnie na Dydynskiego i kasztelanke.
- Oblawa ruszyla! - zakrzyknal kasztelan. - Niedzwiedz jest w ostepie przed nami. Na konie siadajcie, bo jak w szal wpadnie, odbiec nie zdazycie!
Dydynski pomogl wsiasc Ewie, a potem wskoczyl na kulbake, przygotowal polhak, nakrecil zamek. Z daleka przez puszcze nioslo sie granie rogow, loskot kijow i nawolywanie osacznikow.
- Wyjdzie ku nam! - wydyszal Nietyksa. - Zebym tak byl w mlodych latach, poigralbym sobie z misiem oszczepem.
Rozjechali sie i ukryli za krzakami. Wysoki, grozny ryk rozbrzmial blisko. Zaraz po nim rozleglo sie ujadanie psow.
Dydynski czekal w napieciu. Przed nimi byl lesny ostep przesloniety pozolklymi krzakami - gleboki jar porosniety drzewami, poprzegradzany zbutwialymi pniami, zarosniety chrustem, zawalony kamieniami. Cos kotlowalo sie w glebi wawozu. Ujadanie psow stalo sie blizsze. Szelest i loskot rozbrzmialy nieopodal. Niedzwiedz sie zblizal...
Wszystkie lufy skierowaly sie ku wylotowi wawozu.
Niedzwiedz? Dydynski slyszal wyraznie loskot konskich kopyt... Ale jak to? Skad...
Z blyskiem swiatla odbitego od szmelcowanej zbroi... Z loskotem kopyt i chrapaniem ogromnej karej bestii w kropierzu... Spod baldachimu zlotych lisci wypadl czarny jezdziec w rozwianym plaszczu. Szybko przemknal miedzy drzewami.