- Jasiek! Nietyksa! Bywaj! - Dydynski poderwal sie z krzesla. Drzwi otwarly sie z trzaskiem. Do komnaty wpadl Jasiek, pacholkowie i zamkowy medyk. Chwycili rzezacego, trafionego apopleksja kasztelana, poniesli do sasiedniej komnaty.
Dydynski westchnal ciezko. Wyszedl na zewnatrz. Stanal na kruzganku i oparl sie o porecz. Uslyszal stukot mlotkow na dziedzincu. Na dole, przed wejsciem do zamkowej kaplicy, stolarz zbijal krzyze z drewnianych bali. Dwoch pacholkow wnosilo do srodka proste drewniane trumny.
Dydynski ruszyl do swojej komnaty. Wszedl po schodach, potem przemierzyl korytarz, w sali z portretami zatrzymal sie na chwile. Znow spojrzal na malowidlo przedstawiajace obu kasztelanicow - Samuela i Aleksandra. Zamyslil sie na chwile.
Dlaczego na portrecie byly dwa herby? Jeden to Lubicz Ligezow, a drugi - dziwna, dzielona w slup tarcza z czterema liliami. To nie byl herb Ligezow. To nie byl zaden polski herb.
Obaj mlodziency namalowani zostali blisko prawej krawedzi obrazu. Zbyt blisko. Herbowa tarcza u ich stop zapewne kiedys znajdowala sie posrodku malowidla...
Dydynski wzruszyl ramionami i ruszyl do komnaty. Pchnal drzwi. Na srodku pokoju lezala cwiartka papieru. Dydynski podniosl ja i przeczytal:
Podpisu nie bylo. Dydynski zmial w reku papier.
I pomacal przy boku rekojesc szabli.
Karczma „Pod szablami', ktora sterczala przy trakcie ze Lwowa do Krakowa, nazywana byla tak z powodu licznych zwad i rabanin, ktore rozgrywaly sie w jej wnetrzu. Tutaj umawiali sie na pojedynki panowie bracia, a karczme palono co kilka lat. Ostatni raz uczynili to zbuntowani zolnierze konfederacji lwowskiej. Ale i tak w ciagu ostatniego roku w deski podlogi, stoly i lawy wsiaklo tyle szlacheckiej krwi, ze starczyloby jej na ufarbowanie wszystkich zupanow w wojewodztwie ruskim na karmazynowa barwe.
Karczma byla pelna gosci. Dydynski z trudem przeciskal sie przez tlum herbowych. Rozgladal sie dokola z usmiechem i odpowiadal na liczne pozdrowienia, ktorych nie szczedzili mu panowie bracia. Wszak byl znany i lubiany w calej Ziemi Przemysko-Sanockiej, a przy drewnianych stolach poznaczonych razami szabel i czekanow zasiadal sam kwiat szlachty z tego pogranicza Rzeczypospolitej. Gdyby pan Dydynski wszedl do gospody i zajazdu w dalekiej Francyi albo w Niderlandach, z pewnoscia otaczalyby go smetne i blade oblicza pludrakow pociagajacych drobnymi lyczkami wino z kielichow. Bogatych mieszczuchow i tchorzliwych kawalerow w upudrowanych perukach. Ludzi chlodnych i wyrafinowanych, cedzacych slowa polgebkiem i pilnujacych, aby bron Boze nie uronic ani kropli z kielicha ani nie pasc w pijackim snie pod stol.
Na szczescie byla to gospoda w Rzeczypospolitej, wiec pana Jacka otaczaly czerwone i rubaszne oblicza szlachty polskiej, a w uszy uderzaly pijackie spiewy i okrzyki. Widzial geby poznaczone bliznami po cieciach szabla, guzami i sladami od prochu. Geby rumiane i blade, ozdobione nosami czerwonymi od pijanstwa, uczone, choc z blyskiem w oku. Plowe i ciemne podgolone czupryny, sumiaste wasy - czasem nierowne, bo podciete przez sasiada lub konkurenta do panny. Oblicza poczciwe i otwarte, pijackie, wesole, ale nade wszystko - szczere.
Dydynski rozgladal sie dokola, ale nie widzial, aby ktos w tlumie gosci skinal na niego. Przeszedl tak przez cala izbe, az w koncu zajrzal do malego alkierzyka. Zajrzal i zamarl.
Nietyksa.
Szlachcic siedzial nad kuflem piwa. Kiwal sie sennie, wpatrzony gdzies w dal. Czyzby czekal?
Dydynski wszedl do alkierza. Przysunal z loskotem lawe do stolu i rozsiadl sie wygodnie. Nietyksa otworzyl jedno oko.
- Wreszcie jestes, panie Jacku. Czekalem...
- Slucham.
- Chyba wiesz, o czym chcialbym z toba mowic...
- O jezdzcu.
Nietyksa spojrzal w prawo, potem w lewo, jak gdyby sprawdzajac, czy ktos ich nie podsluchuje.
- Jezdziec godzi w czesc i honor Ligezow. A nade wszystko w to, co pan na Sidorowie kocha najbardziej. Kasztelanke!
- Chce ja porwac do oltarza?
Nietyksa usmiechnal sie, dopil piwo i odstawil pusty kufel.
- Jezdziec na karym koniu, ktory przybywa z mgly. Niezwyciezony, niedoscigniony. Szybki jak zmija, waleczny jak lew i... sprawiedliwy jak sama smierc.
- Jak sie zwie?! Zdradz mi jego imie.
Nietyksa zapatrzyl sie w dal. Zapadla cisza, nawet w glownej izbie ucichly pijackie krzyki.
- Wiem, kto jest jezdzcem - powiedzial cicho. - Znam te historie. I kasztelan ja zna, ale nie wyjawi ci nigdy, bo ciagle nie chce uwierzyc, ze to sie moglo stac. Ten jezdziec to upior.
- Upior!?
- Myslalem, ze czarny diabel nigdy nie wstanie z grobu. Ale on ozyl, powstal z martwych, choc sam widzialem obciete glowy jego towarzyszy.
Dydynski spojrzal Nietyksie prosto w oczy.
- A wiec? Mow, mow, panie bracie!
- Kiedys kasztelan przyjal na sluzbe pewnego czleka, ktory zwal sie Chrystian von Thurn. Powiadal, ze byl szlachcicem z Wirtembergii, ale ja mysle, ze tak naprawde byl to bekart ze Slaska, ktory przyssal sie do cudzego klejnotu. Pan Ligeza uczynil go dowodca strazy i zaufanym sluga. Gdy obaj panicze dorosli, wyslal go z nimi za granice. Kasztelan holubil go na dworze, zywil i otaczal laskami. A zle robil, bardzo zle. Bo od panskich faworow czarciemu bekartowi pomieszalo sie we lbie. Coraz smielej sobie poczynal, coraz pewniej. Pewnego razu kasztelan pojechal do Krakowa. W drodze spotkal jednak swawolna kupe. Wybili jego czeladz i hajdukow. Bylby zginal, ale uratowal go Chrystian. Nadciagnal na czas ze swoimi ludzmi i uchronil gardlo pana Ligezy od miecza.
- I co na to kasztelan?
- Dal
- Pieniedzy?
- Gdziez tam! Chcial reki panny Ewy.
- I kasztelan dal mu?
- Dal
- Jak to nie sam?
- Byla z nim kupa hultajstwa. Chrystian dobral sobie towarzyszy z wolnych rajtarow, ktorzy nie dostali zaslug, i wraz z nimi lupil wsie i miasta. Kasztelan bal sie, ze upomni sie o panne, ale mial szczescie. Chrystian szalal i zabijal, okrutnie byl zawziety na chlopow. I wtedy poczeto mowic o nim - czarny jezdziec albo czarny upior, bo jezdzil w czarnej zbroi rajtarskiej i nigdy nie pokazywal twarzy. Ale zginal z rak chamow. Najpierw starosta Krasicki pogromil ze swoimi ludzmi jego kompanie, a potem w jednej wiosce dopadli go rozwscieczeni chlopi i zarabali kosami. Jego i dwunastu rajtarow. Chrystian zginal w walce, ale rajtarow kmiecie wzieli zywcem i wszystkim poscinali kosami glowy. Wszyscy mysleli, ze czarny jezdziec zginal. Az tu nagle... W maju tego roku panna skonczyla dwadziescia jeden wiosen... I wtedy padl pierwszy trup.
Nietyksa rozkaszlal sie.
- Czarny jezdziec wraca. Kryje sie we mgle i uderza. Chce uwiezc do piekla to, co mu sie slusznie nalezy... Zabrac do piekla panne Ligezianke...
- Ewe?!
- Panne kasztelanke. Tak jest. Pan Ligeza dal mu slowo szlacheckie. A pan Ligeza nigdy slowa nie lamie.
- Jakim herbem pieczetowal sie Chrystian?
- Cztery lilie na tarczy dzielonej w slup...
Jacek zamarl. Wszystko zawirowalo mu przed oczyma. Ten sam herb byl na portrecie. Wszystko powoli stawalo sie jasne...
- Albo Chrystian nie zginal wtedy - mruknal Dydynski - albo ktos wie o tej historii i podszywa sie pod jezdzca. Walczylem z nim... To nie upior... Wstawaj, waszmosc! - zakrzyknal. - Czas nam ruszac!
- Dokad?
- Prowadz mnie tam, gdzie jest grob tego Chrystiana. Jesli naprawde zginal, beda tam lezec jego kosci. A jesli nie, to znaczy, ze zyje.
- Teraz? W nocy?!
- Nie ma chwili do stracenia!
Nietyksa poderwal sie na nogi. Pokustykal do wyjscia. Dydynski niemal nastepowal mu na piete.
Wyszli do sieni, a z niej ruszyli do stanu z tylu karczmy. Dydynski uchylil drzwi. Weszli do ogromnej izby pachnacej konmi, sianem i konskim nawozem. W czasie gdy rozmawiali, zapadla ciemna noc. Ksiezyc zagladal do okien.
Nietyksa krzyknal na pacholka, ale odpowiedziala mu cisza, ruszyl do ogromnych drzwi prowadzacych na zewnatrz, lomoczac drewniana noga o deski podlogi. Dydynski sam znalazl swego konia, narzucil nan kulbake, przeciagnal pod brzuchem popregi, zalozyl munsztuk i trezle... Potem spojrzal na drzwi i zamarl... Cos bylo nie tak. Ksiezyc swiecil mocno, jego blask wpadal do stanu przez szpare u dolu wrot, jednak na samym srodku poblask byl rozdzielony, przesloniety przez cos, co stalo na zewnatrz...
Uslyszal szelest i niemal poczul, jak cos duzego i czarnego przeslania swiatlo ksiezyca po drugiej stronie.
- Nie rusz, wacpan, drzwi! - zakrzyknal. Za pozno!