Nietyksa szarpnal oba skrzydla. Wrota rozwarly sie ze skrzypieniem.

Jezu Chryste... Jezdziec...

Dydynski dostrzegl tylko czerwone oczy konia i blysk swiatla na obnazonym palaszu. Nietyksa rzucil sie do ucieczki, biegl, szlochajac, prosto do drzwi.

Ogromny rumak rusza z miejsca...

Kuternoga pedzi z krzykiem do karczmy...

Rzenie konia, swist ostrza...

Nietyksa potknal sie, zamarl przechylony, gdy drewniana noga uwiezla mu w szparze miedzy deskami. Szarpnal drewnianym kulasem, ale nie zdolal wydostac sie z pulapki. Z krzykiem cial szabla w drewniana zerdz, raz, drugi, trzeci.

Nie zdazyl! Szybko jak cien jezdziec przemknal obok niego. Ostrze palasza opadlo z ponurym swistem, a odrabana glowa Nietyksy potoczyla sie pod sciane.

Jezdziec wstrzymal konia, zawrocil i pomknal do drzwi, wypadl na zewnatrz.

Dydynski skoczyl na wierzchowca, uderzyl rumaka pietami i ruszyl za jezdzcem.

Wypadli w noc. Kary kon pedzil jak wicher, nie znajac zmeczenia. Jak burza galopowal goscincem, a potem runal na poludnie. Przemknal przez brod, nad ktorym unosily sie opary mgiel, i wpadl do starego lasu. Poskrecane konary drzew tylko migaly Dydynskiemu w oczach. Ksiezyc byl w pelni, jego blask przeswiecal przez galezie, kladl sie jasnymi plamami na mchu i paprociach.

Jezdziec wpadl na duza polane, zatrzymal sie, zwolnil. Dydynski dobyl szabli.

- Chrystianie! Zatrzymaj sie!

Jezdziec zamarl. Powoli odwrocil sie w strone Dydynskiego, Jacek poczul dreszcz, gdy dostrzegl ciemne szczeliny w przylbicy przeciwnika. Nie widzial w nich oczu, nie widzial piekielnych plomieni... Zupelnie nic... Czern.

Co bylo za ta przylbica... Oddalby konia z rzedem, aby zobaczyc twarz... Twarz jezdzca.

- Panie von Thurn! - krzyknal. - Odslon oblicze.

Czarny jezdziec znizyl palasz do ciecia, a potem jak burza ruszyl na Dydynskiego.

Starli sie na srodku polany, oblani ksiezycowym swiatlem. Czarny diabel rabnal wrecz, potem wlew, na odlew i w kisc, Dydynski uchylil sie, cial, odparowal podstepny sztych i odpowiedzial krotkim cieciem na glowe. Walczyli w furii, zdyszani uderzali i przyjmowali uderzenia. Ich konie kwiczaly, napieraly na siebie, szczerzyly zeby.

Niespodziewanie Dydynski zbil w bok ciecie ciezkiego palasza. Potem zanurkowal pod ostrzem, chcac wyprowadzic morderczy sztych. Jednak w ostatniej chwili zmienil zamiar. Szybko jak zmija wyskoczyl z siodla i calym cialem uderzyl w opancerzona piers przeciwnika, objal go ramieniem.

Kary kon stanal deba, czarny jezdziec przechylil sie w tyl, wypadl z kulbaki. Upadli na kamienie, rozdzielili sie, lecac. Dydynski oslonil glowe, przeturlal sie po ziemi, a jezdziec opadl na plecy, uderzyl o kamienie.

Pan Jacek poderwal sie szybko, dopadl przeciwnika. Jego szabla swisnela cienko, odrzucila w bok ostrze ciezkiego palasza. Szlachcic uderzyl noga z calej sily, kopniakiem ciezkiego, podkutego buta wytracil bron z reki przeciwnika.

Potem postawil lewa noge na piersi jezdzca, przycisnal szable do szyi okrytej skora.

- Kim jestes?! - wydyszal. - Pokaz mi swoje oblicze.

Czarny jezdziec milczal. Nie poruszal sie. Dydynski przesunal sztych szabli wyzej, do helmu. Ostroznie podwazyl przylbice.

Twarz!

Zobaczy twarz jezdzca!

Jednym szybkim ruchem podniosl przylbice.

Chrapanie konia, loskot kopyt.

Dydynski rzucil sie w bok, przetoczyl po kamieniach.

Ogromny kary kon o czerwonych oczach przemknal nad nim. Zawrocil i ruszyl w strone szlachcica z pyskiem wysunietym do przodu. Skoczyl prosto na Jacka, chcac stratowac go kopytami. Dydynski umknal w ostatniej chwili, cial szabla od boku w pysk bestii. Kon kwiknal z bolu, zawrocil, zarzal. Dydynski cofnal sie przed nim. Uslyszal za soba chrzest stali. Chcial zerknac przez ramie, ale uslyszal swist ostrza i cos uderzylo go w bok. Wpadl w ciemna studnie bez dna i scian i spadal nia dlugo...

8. Nobile verbum

Nie spadl w nicosc ani nie uderzyl o kamienie. Opadl na cos miekkiego. Lezal w ciszy, wsluchany w potrzaskiwanie ognia na palenisku. Otworzyl oczy i zobaczyl nad soba belkowany, pobielany sufit, po ktorym skakaly odblaski plomieni.

Lezal na lawie w prostej izbie bez podlogi. W otwartej czelusci chlebowego pieca gorzal ogien. W jego blasku zobaczyl prosty stol, drewniany ceber, stos drew w kacie, drewniana balie, kijanke, kilka glinianych garnkow. Dydynski poderwal sie na nogi. Serce zabilo mu mocno, bo pomyslal, ze jest w niewoli. Jednak ta izba wygladala jak komora w chlopskiej chalupie, a nie zbojeckie siedlisko. Gdy sie zerwal na nogi, od razu poczul bol w lewym boku. Pomacal sie tam i poczul pod palcami grube zwoje bandaza.

Zyje, pomyslal. Nie zabil mnie.

Przeszedl sie po izbie. Okiennice zamknieto na glucho. Ciekaw byl, czy drzwi takze. Ruszyl ku nim, ale sie wstrzymal. Cos bylo ukryte za piecem.

W szparze ktos schowal szable - prosta batorowke z szerokim, zakrzywionym lagodnie ostrzem, dlugim jelcem i scieta skosnie nasada glowicy.

Oprocz szabli Dydynski wyciagnal cos jeszcze. Male zawiniatko, w ktorym blysnelo cos zlotego... Sygnet! Szlachecki sygnet z wybitym znakiem brogu. To byl herb Leszczyc.

Drzwi odskoczyly ze skrzypieniem. Dydynski chwycil za rekojesc szabli. Do izby wszedl niski, pleczysty mezczyzna w baraniej czapie i chlopskiej sukmanie. A za nim... Za nim wmaszerowal Jasiek z zaklopotana mina. Nieznajomy zamarl, widzac szable w reku pana Jacka.

- Powoli, panie rebajlo - mruknal. - Ledwie wydobrzales, od razu chwytasz za szable?

- Jegomosci okrutnie cieto - sklonil sie Jasiek. - Znalezlismy cie przy trakcie, w lesie. Kon stal nad toba wylekniony i pogryziony.

- Powoli, Jasiek - powiedzial mezczyzna w czapie. - Jak widzisz, panie, nie jestesmy zboje, ale cie po chrzescijansku wyratowalismy z opresji. Jam jest Mikolaj Wierusz, ojciec twego pacholka Jaska. A ty, panie, trzymasz w reku moja szable.

- Juz oddaje. - Dydynski podal mu batorowke. - Sygnet tez twoj?

- Jako zywo.

Dydynski spojrzal na sygnet, a potem na Wierusza.

- To jak to? Jasiek chlop - sam tak mowil - a jego ojciec pieczetuje sie sygnetem?

- Zabrali mi szlachectwo.

- Zabrali? Zbojcy? Zaczaili sie i cap! - odebrali?

- Nie zbojcy. Jeden zboj, najwiekszy w calym powiecie. Pan kasztelan z Sidorowa. Pan Ligeza. Tak sobie upodobal nasz zascianek, ze uczynil nagane naszego szlachectwa i przemienil w chlopy. Jasiek byl wtedy maly. Kiedys nazywalem sie Wieruszowski herbu Leszczyc. Dzis nazywam sie tylko Wierusz.

- Nie wiedzialem - mruknal Dydynski. - Ale i tak jestem wdzieczny za pomoc i uratowanie zycia, panie bracie.

- Wiec ty takze uczyn cos dla mnie.

- Coz takiego?

- Przestan scigac czarnego jezdzca.

- Co?! Dlaczego?

- Jezdziec wypelnia wole Boga. Slusznie karze grzesznikow. Nie w prawie wladal pan Ligeza, lamal slowa i przysiegi, zajezdzal sasiadow, bral, co chcial - cudze zony, dziewki i corki, wsie, zamki i miasteczka. A tymczasem jezdziec wzial to, co Ligeza kochal najbardziej. Jego synow. I wezmie jeszcze corke.

- Mowisz tak, bo nienawidzisz Ligezy. Ilu niewinnych ludzi zabil jezdziec? Ilu pomordowal?

- A czy zabil ciebie?!

Dydynski spuscil wzrok. Pomacal sie po boku... Ta rana nijak nie mogla byc smiertelna.

- Zabijal ludzi pana kasztelana. Jego slugi, jego hajdukow, jego rekodajnych - ciagnal Wierusz.

- Czym zawinil dzierzawca, ktorego rozszczepil pierwszego?

- Pan Lubicz byl synem kasztelana z nieprawego loza. Katem nad nami. On ojca mego Sebastiana postawil na cztery noce pod pregierz, az starzec umarl...

- Jezdziec to czlowiek czy upior?

Mikolaj skinal na Jaska. Chlopak wyszedl do sasiedniej izby. Przydzwigal ciezki parciany worek. Podniosl go z trudem i cisnal na stol. Sznur rozsunal sie. Zabrzeczalo zloto, na stol sypnely sie rulony czerwoncow, dukatow, srebrnych groszy, pruskich talarow, florenow, kwartnikow i miedzianych szelagow...

Dydynski oniemial. Wsparl sie o stol i z niedowierzaniem spojrzal na stos zlota.

- Wszyscy wiedza, ze wasc najmujesz szable za pieniadze. Kasztelan obiecal ci dziesiec tysiecy czerwonych. Ot, tutaj jest dwanascie. Zabieraj je i jedz, gdzie chcesz.

Dydynski pokrecil glowa.

- Nie boj sie, to nie jest zloto Wieruszowskich. Nie tylko Wieruszowskich. Ale mysmy tez sie dorzucili.

- Tu nie chodzi o zloto! Ja dalem slowo szlacheckie. Verbum nobile debet esse stabile!

- Malo jeszcze?

- Nie chodzi mi o pieniadze.

Wieruszowski odpial od pasa chudy mieszek i rzucil go na stol.

Вы читаете Czarna Szabla
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату