- Dydynski?! - wycharczal szlachcic. - Co tu robisz?
- Z wizyta, panie kochanku, przyjechal - zagadal Nietyksa. - To gosc pana kasztelana.
- Gosc w dom, bies w dom - wymamrotal Zaklika. - No, mosci kawalerze, tak mysle, ze znajdziemy sposobnosc do pogadania o naszych dawnych sprawkach. A teraz szable oddaj, skoro do kasztelana wchodzisz.
Dydynski zawahal sie, ale Nietyksa polozyl mu dlon na ramieniu.
- Takie u nas prawo ostatnimi czasy. Kto do kasztelana ma sprawe, bron oddaje.
Dydynski odpial z rapci swoja czarna serpentyne i podal Zaklice.
- To ta sama? - spytal Zaklika zlowrozbnie.
- Przyloz do szramy, jak nie poznajesz.
Zaklika splunal. Skinal na hajdukow, a ci otworzyli drzwi.
Weszli do przedsionka. Nietyksa wprowadzil Dydynskiego do duzej sali. Bylo tu ciemno, jedynie w ogromnym palenisku plonal ogien, a na stole - trzy swiece w zlotym lichtarzu rzezbionym w konie i rycerzy. Obok lichtarza lezaly stare papiery - pozolkle, zlozone kilkakroc listy.
- Witam, witam waszmosc pana!
Janusz Ligeza, kasztelan halicki, szedl ku nim z otwartymi ramionami. Dydynski dostrzegl jego wysokie czolo, blyszczace oczy, dluga biala brode i wytworna delie z kolnierzem z gronostajow. Objal Dydynskiego i ucalowal w oba policzki.
- Siadaj, waszmosc - wskazal mu obite skora krzeslo. Skinal na Nietykse, a ten nalal z dzbana wino do krysztalowego pucharu i postawil przed gosciem.
- Pewnie gawedziles, panie Jacku, z Zaklika - rzekl kasztelan. - Nie przejmuj sie nim, bo Zaklika dobywa szabli tylko wtedy, kiedy ja mu na to pozwole. Dopoki dlugow nie splaci, wisi u rekawa mej delii. O, tutaj. - Kasztelan wskazal upierscieniona reka obszyty futrem wylot. - Twoje zdrowie. - Uniosl w gore kielich. - Za spotkanie. I za dobicie targu.
Wypili. Wegrzyn byl dobry, pochodzil pewnie z piwnic kasztelana. A moze jednak z loszku Boratynskich, ktorych zameczek Ligeza zlupil wiosna, w czasie zatargu o Zurawice?
- A o coz mamy targu dobijac, wasza milosc? O Zaklike? Nie jest wart tyle, abys mnie tu wzywal. O zajazd?
Kasztelan opadl na fotel. Wpatrzyl sie w Dydynskiego bystro i chytrze.
- A jak myslisz, czego moglbym chciec od najwiekszego rebajly w wojewodztwie ruskim? Nie zaprosilem cie tu dla pogawedki. Jest dla ciebie zadanie. Dobrze platne zadanie.
- A wiec?
Kasztelan i Nietyksa wymienili spojrzenia. A potem Ligeza spuscil wzrok.
- Ktos zabija moich ludzi. To morderca, najemny zboj, pewnie jakis moj osobisty wrog. Uderza znienacka, sam jeden. Wymknal sie z oblaw. Zabil... - glos mu sie zalamal - ...zabil Aleksandra, mego najstarszego syna. Jedynego dziedzica. A wczesniej ubil Samuela...
- Jak mniemam, zabija z ukrycia i nikt nie widzial jego twarzy?
- Gdyby ktos widzial jego twarz, nie musialbym wolac Dydynskiego. Gdybym wiedzial, kto to - wydyszal kasztelan - zabilbym go dwakroc, trzykroc, czterokroc bolesniej niz on mych synow. Za jedna reke odrabalbym mu obie. Za jedna krople krwi rodu Ligezow - wytoczylbym z niego morze...
- Wszystko zaczelo sie jakies pol roku temu, moze dawniej - podjal spokojnie watek Nietyksa. - Najpierw zginal dzierzawca Wieruszowej - jednej z naszych wiosek. Do jego dworu wpadl jezdziec w czarnej zbroi. I zabil go, porabal na strzepy... Czarny zabil pozniej naszego ekonoma spod Halicza. Potem jeszcze dwoch naszych ludzi...
- Zapewne jezdziec byl bez glowy - prychnal Dydynski. - Kiedy jechal, brzeczal lancuchami, a dusze zabitych uwiozl do piekla! A moze to nie jezdziec, ale bestia, ktora zjada chamow, co nie daja ofiary na niedzielnej mszy?
- Ten jezdziec - mruknal kasztelan - ma glowe. Bez trudu zdejmiesz mu ja z karku.
Uderzyl w stol kantem dloni. Wywrocil przy tym kielich. Waska struzka wina pociekla wzdluz starego listu przypieczetowanego cudzoziemskim herbem z liliami. Poplynela zupelnie jak struzka krwi. Kasztelan opadl na fotel.
- Czarny jezdziec - mruknal Nietyksa. - Chlopi gadaja, ze jest kara za grzechy. Ma wygubic caly rod Ligezow.
- No coz - rzekl spokojnie Dydynski - moze wiec potrzeba wam ksiedza albo egzorcysty. Ja nie lapie upiorow.
- To nie jest upior. To czlowiek. Jezdzi na karym koniu, glowe ukrywa pod przylbica, ale daje slowo, ze pod jego czarna zbroja bije zwykle serce. To zabojca albo okrutnik, ktory chce pomsty.
- Zastawialem oblawy na niego - wycharczal kasztelan - ale jest sprytny jak rys, okrutny jak wilk i silny jak niedzwiedz.
- Czego oczekujecie ode mnie, panie Ligezo?
- Chce zobaczyc ciebie, a obok woz albo konia. A na tym wozie chce, zeby znalazlo sie gnijace scierwo tego mordercy. Wtedy zerwe mu z glowy helm i spojrze w jego martwe oczy. I juz bede wiedzial, komu podziekowac. I podziekuje, po kasztelansku. Chce, zebys wytropil i zabil morderce. Dostaniesz tyle zlota, ile bedzie wazyl jezdziec.
- W zbroi czy bez?
- W zbroi.
- Nisko mnie cenisz, panie kasztelanie - rzekl wolno Dydynski. - Mysliwy, ktory ma tropic rysia, zastawiac pasc na wilka i brac sie za bary z niedzwiedziem, wiele ryzykuje. Dlatego moja cena bedzie wysoka.
- Znajdziesz go?
- Znajde. Lubie ryzyko. Ale to bedzie drogie. Chce dziesiec tysiecy czerwonych!
Kasztelan zacharczal teraz znacznie glosniej niz wtedy, gdy wspomnial smierc synow. Rozkaslal sie, a Nietyksa szybko podal mu nowy kielich wina. Ligeza wychylil je duszkiem, zachrypial. Kaszlnal...
- Tyle... - Znow chwycily go dusznosci. - Myslalem, ze jestes mi przyjacielem, panie Dydynski.
- Jestem, panie. Jeno ze my dwaj kochamy sie jak bracia, a rachujemy jak Zydzi.
- Dobrze - wychrypial Ligeza. - Dostaniesz dziesiec tysiecy czerwonych. Jesli tylko go dopadniesz i przywieziesz jego scierwo. A ja nasypie ci wor dukatow, czerwonych, talarow, florenow i renskich...
Zapadla cisza. Plomienie na palenisku przygasly, cicho skwierczaly knoty swiec. Kasztelan i Dydynski przybili rece.
- Daje slowo szlacheckie, ze pieniadze dostaniesz - powiedzial uroczyscie kasztelan.
- Daje
- Tedy dobilismy targu?
-
- Co wiadomo o tym jezdzcu?
- Uderza w nocy albo wieczorem. Nosi czarna rajtarska zbroje i helm niemiecki. Ma straszna sile. Gdy szesciu hajdukow rzucilo sie na niego - zabil wszystkich. Strzelano do niego, ale strzaly odbily sie od zbroi. Jezdzi na karym koniu szkolonym do walki. Ta bestia odgryza glowy ludziom, jesli zagrazaja jego panu. Nigdy nie pokazal twarzy.
- Bron jezdzca?
- Palasz. Dlugi, ciezki.
- Rajtar - mruknal cicho Dydynski. - To orez wolnych rajtarow.
Kasztelan drgnal i az sie zatrzasl.
- Co?! Cos powiedzial?!
- Jezdziec uzywa broni wolnych rajtarow. Moze to cudzoziemiec. Kiedy ostatni raz zabil?
- Miesiac temu usiekl mego syna - powiedzial drzacym glosem Ligeza. - Wybacz, wasc, ale nie mam sil o tym mowic. Z mych dzieci ostala przy zyciu jeno corka. Moja jedyna jaskoleczka... Czy musisz o to teraz pytac, szlachetko?
- Czy jest ktos, panie, kto moglby cie znienawidzic? Ktos, komu wyrzadziles tak wielka krzywde, ze wynajal... Albo stal sie jezdzcem.
- Golskiej poniechalem, ze Stadnickimi mam zastaw. Herburt juz w piekle, a Drohojowski zabity przez ludzi kasztelana przemyskiego...
- A Tarnawski? - wtracil Nietyksa.
- Tarnawski nie osmielilby sie na cos takiego. Zreszta on juz umiera.
- A Wierusz...? - wtracil cicho klucznik.
- Mosci panie - zwrocil sie kasztelan do Dydynskiego - moj sluga wskaze ci komnate. Kiedy wyruszysz scigac zabojce?
- Za kilka dni. Najpierw musze sie rozejrzec.
- Za dwa dni poluje w ostepie na niedzwiedzia. Zapraszam.
Dydynski wstal i sklonil sie. Nietyksa ujal go za ramie i poprowadzil do drzwi.
- Chce porozmawiac z kims, kto ostatni raz widzial tego czarnego jezdzca - powiedzial Dydynski. - Jest ktos taki?
- Jasiek, pacholek pana Aleksandra, swiec, Panie, nad jego grzeszna dusza. Kaze mu przyjsc do twej izby.
Wyszli z komnaty. Kasztelan nawet nie spojrzal na nich. Zakliki nie bylo juz przed drzwiami. Hajduk podal panu Jackowi szable. Potem Nietyksa poprowadzil goscia przez sale i kruzganki. Zamek sidorowski byl przestronny i bogaty. Dydynski widzial piekne gdanskie meble, tureckie makaty, dywany i obrazy... Spogladaly nan wyblakle oblicza z portretow. Nietyksa zatrzymal sie.
- Nieszczescie spadlo na pana naszego - powiedzial nagle. - Gniazdo sidorowskie zostalo bez dziedzicow i nastepcow. Po paniczach pozostal tylko portret.
Dydynski spojrzal na sciane. W swietle swiec dostrzegl obraz przedstawiajacy dwoch mlodych mezczyzn w cudzoziemskich strojach. Widocznie byl to obraz namalowany w czasach, gdy mlodzi Ligezowie wojazowali po Europie i mieli jeszcze glowy na karkach.
- Oto mlodszy syn kasztelana, Samuel, i starszy, Aleksander - mruknal Nietyksa. - A teraz pozostala tylko panna Ewa. Odziedziczy splendory i dukaty. Poznasz jeszcze te panne, panie bracie. Jeno glowy nie strac dla niej, bo gladka.
Dydynski patrzyl na portret. W migotliwym swietle swiecy trzymanej przez Nietykse oblicza mlodych Ligezow wygladaly blado. Obraz zdawal sie byc nierowno