Strzaly rozbrzmialy glucho. Jeden z pacholkow zwalil sie na bok, znieruchomial. Drugi padl na wznak, szamotal sie w drgawkach.

Dwa cienie wyskoczyly zza krzakow. Stary hajduk porwal za pistolet, lecz nim skierowal go przeciw napastnikom, Dydynski, choc zwiazany, podcial mu nogi. Kula gwizdnela obok Jacka, odlupala kawal kory z drzewa. W chwile po tym czekan Jaska rozwalil leb pacholkowi. Ostatni z wrogow chwycil za szable, zwarl sie z Wieruszem, a potem padl przeszyty, jeczal jeszcze chwile i znieruchomial.

- W ostatniej chwili! W ostatniej! - wydyszal Jasiek.

Wierusz i jego syn podzwigneli Dydynskiego z ziemi. Przecieli wiezy. Stary szybko wlal w usta szlachcica lyk gorzalki.

- Stokrotnie dzieki, panie Wieruszowski - wyszeptal Dydynski. - Lepiej.

Dlugo siedzieli, patrzac na ciala zabitych, na krew i lezace na ziemi arkebuzy. W koncu Jacek odezwal sie pierwszy:

- Zabilem go.

- Wiem. Nie mial wiele zycia przed soba. Wtedy, szesc lat temu, skonczylo sie jego zycie. Przyjechal pod kapliczke ze swoja kompania. Tam juz czekali ludzie Ligezy. W zasadzke zwabila go kasztelanka... Panna Ewa. Kazala go oszpecic. To dlatego ukrywal twarz.

- Pomagales mu?

- Dlaczego nie? Ale nie zabijalem.

- Skad przybyl?

- Przyjechal pol roku temu. Mowil, ze smierc lepsza od takiego zycia.

- Chcial zemsty?

- Nic mu nie zostalo. Co teraz, panie Dydynski? Pojdziemy w lasy?

- Nie. - Jacek usmiechnal sie. - Jeszcze nie wyrownalem rachunkow. Pojedziemy.

- Ale dokad?

Dydynski nie odpowiedzial.

12. Castrum Dolores

Plomienie zahuczaly, objely caly dach kosciola. Powialo goracem, groza, trzasnely walace sie belki. Ogromna luna pozaru oswietlila cale miasto.

Czarny rycerz i jezdziec na bialym koniu stali wsrod dymu i plomieni. Konie chrapaly przerazone bliskoscia pozaru, wyrywaly sie do ucieczki.

- Dokad, czarny diable! - zakrzyknal Zaklika, przytrzymujac stajacego deba konia. - Pusc panne! Zostaw ja w spokoju. Ja nie jestem Dydynski... On byl glupcem!

- Panie Zaklika, miluje cie! - wykrzyknela kasztelanka. - Zabij go! Zabij go, prosze - zaszlochala. - Ja nie...

Jezdziec uderzyl ja pancerna rekawica w skron. Glowa Ewy zwisla bezwladnie.

Zaklika krzyknal w furii i uderzyl konia ostrogami. Pedzil wprost na czarnego jezdzca. Jak burza wpadl na rajtara. Jego szabla swisnela w powietrzu, zadajac morderczy cios.

Brzek stali... Ostrze odbilo sie od klingi.

Swist szabli.

Konie odskoczyly od siebie. Zaklika krzyknal, gdy szabla czarnego jezdzca chlasnela go po reku. Chwycil sie za przedramie, wymacal krew.

- Poniechaj mnie - odezwal sie jezdziec zimnym, lodowatym glosem - a bedziesz zyc.

- To pusc ja! Uwolnij ja - sokolice moja najdrozsza!

- Nie, panie Zaklika. Ona jest moja!

Szlachcic poderwal konia do biegu. Kopyta zalomotaly na kamieniach. Jezdziec uderzyl konia ostrogami. Wierzchowce minely sie o wlos. Szabla Zakliki rozminela sie z ostrzem jezdzca...

Husarski brzeszczot przecial ogniwa kolczugi jak szmate, zazgrzytal na kosciach.

Zaklika wstrzymal konia, spojrzal z niedowierzaniem na krew plynaca z rany na boku, a potem wypuscil szable i osunal sie po grzbiecie konia na ziemie. Rumak wierzgnal, zrzucil go, popedzil w strone bramy.

Zaklika wsparl sie na rekach. Chcial wstac, ale nie starczylo mu sil.

- Umieram! - krzyknal. Odwrocil sie w strone jezdzca.

- I tak umre - wyjeczal. - Wiec pokaz mi swoje oblicze. Chce wiedziec, kim jestes.

Jezdziec zawahal sie. A potem uniosl przylbice. Blask pozaru oswietlil jego mloda, sniada twarz poznaczona kilkoma bliznami. Twarz Jacka Dydynskiego.

Zaklika zajeczal.

- Dales wasc slowo - wycharczal. - Dales slowo Ligezie, ze zabijesz jezdzca.

- I dotrzymalem go. A nie obiecywalem nic wiecej poza jego smiercia...

- Dlaczego... Miluje Ewe... Nikt...

- Spij - szepnal Dydynski. - Spij, panie Zaklika. I nie mysl o niej.

Zaklika padl na plecy, rozlozyl ramiona i tak juz pozostal, martwy, w kaluzy krwi, pod boczna furta plonacego kosciola.

Czarny jezdziec ruszyl przed siebie. Daleko w noc poniosl sie zlowieszczy tetent kopyt i zatrwazajace chrapanie karego wierzchowca. Pedzil wprost do piekla, aby oddac diablu to, co od dawna nalezalo do niego.

13. Ex oriente lux

Siedzieli na dywanie w izbie domu tureckiego kupca Selameta Ulana w Kamiencu. Czerwony blask plomieni tanczyl po scianach i belkowanym suficie, wydobywal z mroku dwie twarze - zasepiona Dydynskiego i chytre oblicze Selameta, ozdobione dluga, rzadka brodka.

Kupiec wyjal z ust cybuch wodnej fajki. Zastanawial sie. Cena, ktorej zadal ten Lach, byla wygorowana. Dziesiec tysiecy czerwonych stanowilo prawdziwy majatek. Jednak branka, ktora oferowal, warta byla i trzy razy tyle. Zwlaszcza gdyby sprzedal ja berlejbejowi oczakowskiemu. Chociaz nie, nie byl to zbyt pewny interes. Lepiej byloby chyba wystawic ja na bazarze w Stambule, choc droga byla daleka i niebezpieczna. A moze jednak w Oczakowie? Nie! Od kiedy orda budziacka zapuscila sie na Podole, ceny mlodych niewolnic znacznie spadly. To nie bylby tak dobry interes jak w Stambule.

- Osiem tysiecy - warknal - i ani talara wiecej, giaurze! Albo grzbiet ci batogami osmagam!

Dydynski usmiechnal sie szeroko. Grozby zawsze byly nieodlaczna czescia targowania sie z Selametem.

- Bacz, co mowisz, kupcze. Azali znajdziesz na Podolu kogos, kto osmielilby sie podniesc na mnie reke?! A jak sam sprobujesz, to bedziesz szukal swej dloni na tym oto dywanie.

Turek sapnal. Pociagnal nieco wonnego dymu.

- Zgoda! Ale pieniadze wyplace za dwa dni. Nie mam tu takiej sumy.

- Zaplacisz tutaj i teraz. A pieniadze masz w tej skrzyni.

- Dobrze. Dobrze. - Selamet usmiechnal sie. Przybili sobie rece na zgode. Kupiec klasnal w dlonie i kazal sludze przyniesc nieco swietnej arabskiej herbaty z ziolami. To byl znak, ze wlasnie dobili targu.

13. Epilog

W dwa dni po nieszczesnym pogrzebie, w ktorym zgorzal doszczetnie kosciol sidorowski i zwloki pana kasztelana, do miasta przyjechal znany rycerz, byly zolnierz lisowski Jacek Dydynski herbu Nalecz. Przywiozl ze soba i zlozyl na dymiacych zgliszczach czarna zbroje okrutnego jezdzca, ktory zabil wczesniej synow starego kasztelana i porwal do piekla panne kasztelanke Ewe. Wiesc o tym, iz mlody rycerz pokonal czarta, rozeszla sie lotem blyskawicy po calym wojewodztwie. W Podhajcach i Sidorowie bito w dzwony, a ksieza odprawiali dziekczynne nabozenstwa za dusze pana Dydynskiego. Ksiadz przeor Zabczynski w Podhajcach wyglosil nawet dluga mowe dziekczynna, w ktorej nazwal pana Jacka obronca chrzescijanstwa, defensorem wiary ojcow i synem nieodrodnym Korony Polskiej katolickiej, a takoz rycerzem pelnym wszelakich cnot. Wprawdzie zlosliwi gadali potem, ze wczesniej na rycerzu owym ciazyly banicje i infamie i ze pan Dydynski, bedac lisowczykiem, lupil klasztory i nakladal kontrybucje na dobra duchowne. Wiadomo jednak, ze gdzie swiatobliwy maz jeden sie znajdzie, tedy go zaraz heretyckie, plugawe jezyki obmawiac poczynaja.

Juz wkrotce o wyczynach Dydynskiego poczely krazyc legendy, jak to czarta za rogi chwycil i z kosciola wyrzucil, a po latach - jak to kasztelanke, co swe dziewictwo Najswietszej Maryi Pannie poswiecila, przed diablem obronil. Najwiecej opowiadal o nim imc pan Artur z Zabierzowa Machlowski, ktory byl jakoby naocznym swiadkiem, gdy diabel pod postacia rajtara-heretyka wpadl do kosciola w Sidorowie. Niektorzy jednak panowie bracia zadawali klam tym slowom i twierdzili, iz pan Machlowski, pijanica i warchol znany, cale te wydarzenia w karczmie przespal i to, co mowi, zna tylko z opowiesci innych.

A coz na to uczynil pan Dydynski? Jako prawdziwie niepokalany szlachcic polski, obronca wiary chrzescijanskiej swietej katolickiej i rycerz spod kresowych stanic, powolujac sie na zapisy w ksiegach, wedle ktorych Ligeza ustanowil go opiekunem panny Ewy, zagarnal szybko obszerne wlosci kasztelana, w czym pomagal mu jego zaufany klient, szlachetka Wieruszowski. Pan Jacek toczyl potem dlugie procesy i wojny z krewnymi i spadkobiercami Ligezow, napadal na wsie i folwarki, zajezdzal dobra sasiadow, a woznym, ktorzy przychodzili do niego z pozwami, kazal zjadac pisma. Bedac jednak prawdziwie milosiernym katolikiem, pozwalal im odetchnac pomiedzy zjedzeniem jednego pozwu a drugiego, choc i to nie za dlugo.

Ostatecznie jednak pan Dydynski osiadl niczym lew na zamkach i starostwach moznego rodu Ligezow i siedzial na nich, poki smierc nie zasnula mu oczu bielmem.

Biesy polskie

1. Ostatnia wola hetmana

Вы читаете Czarna Szabla
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату