Najblizszy sabat walnal Berynde nadziakiem w leb. Oczy szlachcica stanely w slup, jek wydarl sie spoza warg, ale Bieniasz wytrzymal cios. Rzucil sie w wiezach, szamotal, wszelako zdzialal tylko tyle, ze dostal jeszcze plazem szabli w kark i na dokladke dwa kopniaki w krzyz.
– Klekac mi tu, chamy! – zaryczal Zegart. – I przysiegac wiernosc panu! Co, buntujecie sie? Tedy moze przekonaja was dyby, kuny, klody i biskupy?! Na ziemie! – warknal, widzac, ze choc kilku zahukanych Dwernickich poslusznie ukleklo, wiekszosc nie okazala pokory i stala nieporuszona.
– Nie dajcie sie Diablu! – jeknal Berynda. – W imie Ojca i Syna, nie przysiegajcie!
– Tego – Zegart wskazal imc Bieniasza – brac w dyby! Dwadziescia batow!
Sabaci szarpneli szlachcica, powlekli go w strone drewnianej klody.
– Stoj!
Glos, ktory zabrzmial w zapadlej ciszy, byl zimny jak lod, ponury, jakby dochodzil z glebi starego grobu. Choc wieczor byl cieply, zdawac by sie moglo, ze powialo mrozem.
Zegart, Smoliwas, Dyba i pacholkowie obrocili sie w strone, z ktorej dochodzil. Czlowiek, ktory im przeszkodzil, nadszedl od strony Ternki, przez pola i lasy. Stal miedzy rozwalonymi chruscianymi plotami, wsrod kwiatow wdeptanych w ziemie przez konskie kopyta, wielki jak gora, poraniony, pokryty swiezymi bliznami. W reku trzymal dlugi zebraczy kij, ale spod Wlosienicy wystawal az nadto dobrze widoczny trzewik przy pochwie u czarnej szabli.
– Co tu sie wyprawia?! – zapytal zlowrozbnym glosem. – Kto was, suczy synowie, do Dwernik w goscine zaprosil? Kto was tu wpuscil?
Sabaci zaszemrali. A Zegart od razu zrozumial, z kim maja do czynienia. Do diaska, spoznili sie! Sluga Stadnickiego porwal za pistolet. A kiedy zrozumial, ze przeciez przed chwila wystrzelil, porwal za pas z ladownica, chwycil gotowy ladunek, odgryzl jego wierzch i poczal dygocacymi rekoma wpychac kule do lufy. Nie szlo mu to zbyt sprawnie, rozsypal czesc prochu, wypuscil z rak stempel.
– Co tak stoicie! – warknal do sabatow. – Brac i tego! W kuny go!
Ludzie lancuccy nie poruszyli sie nawet. Odwazni wobec bezbronnych Dwernickich ani mysleli ruszac na czarnego patnika, znanego im az za dobrze z opowiesci i plotek. Od razu poznali, ze byl to ten sam czlowiek, ktory pobil kompanie Wilczycy Lahodowskiej w Przeworsku, poszczerbil i pozabijal ludzi Ramulta w Jotrylowie pod Dynowem. Sabaci pierwsi byli do rabunku, grabiezy i gwaltu, ale ostatni, aby zakolatac do bram swietego Piotra. Zwlaszcza ze musieliby wlec sie tam z polamanymi kulasami i rozbitymi lbami. Pomruk rozszedl sie wsrod slug Stadnickiego; z ust do ust szla wiesc, ktora byla straszniejsza niz nagle pojawienie sie choragwi kwarcianej:
– Gedeon!
– Czarny patnik!
– On sam!
– To ten!
– Brac go! – ryknal Zegart i zdzielil rekojescia pistoletu w plecy najblizszego sluge. – Dziesiec dukatow za glowe dam!
– Poszli won! – rzekl spokojnie Gedeon. – Wynosic sie z zascianka, pokim dobry.
Zaden z sabatow nawet nie drgnal. Poruszyl sie jednak Gedeon. Cisnal drewniany kostur prosto w grupe pacholkow stojacych tuz obok skrepowanego Beryndy. Nie trafil. A to dlatego, ze w jednej chwili owi okrutni i straszni sabaci wegierscy rozpierzchli sie na wszystkie strony jak stadko kur umykajace przed wyglodnialym jastrzebiem.
Gedeon ruszyl ku nim wolno, ale nieublaganie jak smierc. Odchylil pole Wlosienicy, a potem szarpnal za rekojesc szabli. Ostrze zablyslo w jesiennym sloncu na pohybel Zegartowi i Stadnickiemu.
– Dwadziescia dukatow! – jeknal wystraszony Zegart! – Ruszac sie, z kurwy synowie! Za co pan starosta wam placi?!
– Sam daj przyklad! – warknal ktorys z pacholkow. Sabaci cofali sie przed ponura postacia patnika, umykali do koni. Zegart rozejrzal sie w panice, ale wszyscy unikali jego wzroku. Dyba pomknal jak sploszony zajac w strone swego konia, umkneli przez zagony Winnicki i Denisko.
Zegart nie czekal. Gedeon szedl wprost na niego, niespiesznie, utykajac na prawa noge, a sluga Stadnickiego wolal nie myslec, co sie stanie, kiedy spotkaja sie twarza w twarz. Dlatego skoczyl z ganku w pokrzywy, zlapal wodze wierzchowca i jednym susem znalazl sie na kulbace.
– Precz, scierwa! – zaryczal Gedeon. – Zabierac dupy w troki, pokim dobry.
Kleska byla zupelna. Sabaci uzbrojeni w szable oraz kiscienie, w rusznice i guldynki, ktorzy sama swoja liczba mogliby zgniesc samotnego patnika, stratowac go kopytami koni, umykali precz, cofali sie za zagony, za stodole, stajnie, uciekali za dwor. Nikt juz nie sluchal Zegarta, wiec sluga chcac nie chcac cofnal sie do bramy. Tutaj odwrocil sie do posepnego Gedeona, podniosl dlon z pistoletem.
Swist i huk! Jek Zegarta...
Strzala wbila sie w sam srodek dloni slugi domu Stadnickich, przebila ja na wylot. Zegart zawyl, wypuscil pistolet z rozdygotanych rak, chwycil za zakrwawiona dlon.
A na dachu dworu Hermolausa stala Konstancja. W obu rekach dzierzyla wygiety podwojnie tatarski luk. Szybko dobyla kolejna strzale z sajdaka i wdziecznym ruchem nalozyla ja na cieciwe.
Zegart nie czekal, az posle do niego kolejnego pierzastego poslanca. Zawrocil konia i umknal. To znaczy chcial umknac. Gedeon chwycil jego wierzchowca za uzde, przytrzymal w miejscu, poskromil bez zadnego wysilku. Nie byl nawet drasniety – strzala Konstancji sprawila, ze kula z polhaka Zegarta poszla Panu Bogu w okno.
– Dokad, pacholku?! – wydyszal czarny patnik. – Jeszcze z toba nie skonczylem.
Zegart szarpnal sie wstecz, ale sie nie bronil. Rozsadek podpowiadal mu, ze gdyby porwal za szable, skonczylby rownie niewesolo jak Ramult albo pani Lahodowska.
– Jedz do swego pana, kpie – warknal Gedeon. – I powiedz Diablu Lancuckiemu, ze kompani z Czufut-Kaly w pas mu sie klaniaja i zdrowie jego w piekle pija!
Gedeon zawrocil konia na gosciniec, puscil wodze i z taka sila klepnal zwierze po zadzie, ze rumak zarzal i puscil sie skokiem. Zegart nie odwrocil sie juz – dolaczyl do sabatow, a potem za zasciankiem pomknal w strone traktu wiodacego na Ternke i Wilkowyje. Za nim rzucili sie pozostali jeszcze w wiosce zbrojni, luzna czeladz i pacholkowie.
Smoliwas jak zwykle mial najmniej szczescia. Jego sluga umknal, zabierajac oba konie, wiec wlodarz kustykal, a wlasciwie skakal na jednej nodze, wyjac z bolu i strachu. Konstancja od razu wziela go na cel, ale po chwili opuscila luk. Nijak bylo jej strzelac do kaleki, ktory i tak wzial sowity basarunek w karczmie kazimierzowskiej w Hoczwi.
– Matyjasku, skurwysynuuuu! – ryczal Smoliwas za sluga uciekajacym wraz z sabatami Stadnickiego i wiodacym za soba jego konia. – Ja z ciebie siedem skor zedre, cwiekami nabije! Ja ci, bestyjo, malpo, rzyc z korzeniami wyrwe, jajca ci na przetak przerobie! Czekaj, niechze cie jeno dopadne!
Matyjasek nie slyszal, a jesli nawet doszly do niego grozby patrona, tedy tym mocniej wbijal ostrogi w boki konia i tym szybciej zmykal gdzie pieprz rosnie, pozostawiajac wlodarza bez nadziei na ratunek.
Nikt nie scigal Smoliwasa. Nie lecialy za nim kamienie, a jesli juz, to tylko smiech i przeklenstwa. A jednak chlop spieszyl sie, raz i drugi wywrocil w piach drogi, zgubil kule, porzucil sakwe, kolpak, zbyl sie pasa i sakiewki, zanim wreszcie, jeczac z bolu, dopadl do zbawczego krzyza na rozstajach drog za Dwernikami. Ale nie byl to jeszcze koniec jego peregrynacji. Bo teraz wyruszyl w dluga i meczaca droge sladem Zegarta, Dyby i Matyjaska...
Minela dluga chwila, gdy Gedeon wszedl na podworze przed dworkiem pana Zlotej Czaszy. Szedl powoli, z twarza sciagnieta z bolu, jak gdyby wciaz doskwieraly mu swieze rany, a kiedy stanal twarz w twarz z Dwernickimi, opuscil uzbrojona reke, wbil szable w ziemie i powiodl wzrokiem po obliczach mezczyzn, mlodziencow i niewiast. Szlachta wiwatowala na jego czesc, wszyscy pchali sie blizej, chcac choc spojrzec na czlowieka, ktory sam jeden (z niewielka pomoca Konstancji) uratowal zascianek przed Diablem Lancuckim. A chociaz uwolniony z wiezow Berynda i jego bracia mieli tyle pytan co jezuita dysputujacy z luterskim ministrem o prawidlach wiary, ponura, zarosnieta geba obcego skutecznie zniechecala ich do dalszych indagacji. Gedeon podszedl najpierw do dworu, wszedl na ganek, uklakl przed wejsciem. Przezegnal sie wolnym, zamaszystym ruchem – po prawoslawnemu, z prawa w lewo, a potem pochylil sie i ucalowal prog. Podniosl sie wolno, poszukal wzrokiem Hermolausa Dwernickiego. Podszedl do niego, sklonil sie. Wszyscy widzieli, jak z jego oczu splynely dwie lzy.
– Stryju Hermolausie – rzekl lamiacym sie glosem – albo to nie poznajecie mnie? Jam jest Gedeon Janusz Dwernicki, syn Spytka, ktorego ojciec, Samuel, byl bratem waszmosci ojca, pana Mikolaja, a synem waszmoscinego dziada, Macieja. Ja u was we dworze stolowal, kiedy panna Konstancja dzieckiem w kolysce byla. Jam poszedl z wascinym synem Prandota na Woloszczyzne bic Turkow. I oto po dwudziestu latach wrocilem... do domu...
Hermolaus zadygotal. Wpatrzyl sie w oblicze Gedeona, zlapal rekoma za pokiereszowany siwy leb i zadrzal.
– Gedeon? Gedeon? Nie... Nie moze to byc, panie kochanku – wyjakal. – Tys jest... Tys jest...
Hermolaus Dwernicki krzyknal urywanie, porwal sie za serce z obliczem skrzywionym bolem.
A potem bez zycia zwalil sie na ziemie niczym razony gromem!
* * *
– Wielmozny, uprzejmy i wielce mnie mily mosci panie Dydynski!
Stadnicki podniosl sie zza suto zastawionego stolu na widok Jacka nad Jackami, szedl ku niemu z rozwartymi szeroko ramionami. Porwal stolnikowica w objecia, oblapil tak, ze Dydynski, choc wcale nie ulomek, az steknal w niedzwiedzim uscisku Diabla. Ucalowal w oba policzki, poklepal po ramieniu. Potem podal Przeclawowi dlon do pocalowania, odpowiedzial skinieniem na jego unizony uklon i wskazal miejsce za stolem zastawionym cukrami i marcepanami. Dydynski az wytrzeszczyl oczy, bo staly tam nie tylko kofekty i zwykle wety, ale tez herby, piramidy, cyfry i draganty, to jest cale sceny w kolorach. Byl Zyd wyjmujacy kielbase z kieszeni Mahometa, byl hajduk zwodzony przez kurtyzane, husarze i petyhorcy, sanie, kolasy i karoce. Byly tez, co troche moglo dziwic na stole zawzietego kalwina, za jakiego uchodzil Stadnicki, sceny wyobrazajace tance czartow i diablikow. Przestawaly one wszakze dziwic, gdy ktos przyjrzal sie blizej obliczom czartow i rogatych demonow, albowiem wyobrazaly one najzawzietszych wrogow innowiercow w Rzeczypospolitej. W cukrze trudno bylo oczywiscie oddac ich rysy twarzy, dla ulatwienia zatem poszczegolne figury przybrane w biskupie tiary i kardynalskie kapelusze opatrzono stosownymi podpisami. I tak na stole tancowali za pan brat z czartami ksiadz Skarga, prymas Bernard Maciejowski, Stanislaw Warszewicki i kardynal Hozjusz. Nie figury jednak zwrocily uwage Dydynskiego. Za stolem na tureckich dywanach, na kobiercach i makatach plasaly cudne tancerki przystrojone w tureckie stroje, z obliczami zaslonietymi zawojami z muslinu. Stolnikowic zagapil sie na nie tak bardzo, ze niemal przestal zwazac na Stadnickiego.
– Siadajze z nami do stolu, przyjacielu nasz – rzekl Diabel Lancucki, ujmujac Dydynskiego poufale pod reke, po czym poprowadzil go ku lawie wyslanej kobiercami. Wnet sluzba napelnila puchary i szklenice claretem oraz wegrzynem. Stadnicki przepil do stolnikowica, a stolnikowic do starosty.
– Jakze tam podroz do Lancuta? – zapytal Stadnicki. – Mow, przyjacielu, smialo, co wam sie w drodze przytrafilo.