– Wpadlismy w zasadzke – mruknal Dydynski. – Na jarmarku w Dynowie czekal na nas Trojecki, stolnik przemyski. Tenze sam, ktory dwie niedziele temu w Tyczynie zjadl ze smakiem pozew, ktory waszej mosci przyslal. Oczywiscie nie bez naszej drobnej pomocy.

– Co z bracmi?! Dlaczego nie ma tu reszty Dydynskich?

– Bracia w szpitalu leza, obok ludzi pani Lahodowskiej. Mikolaj jest pociety i poharatany, Stefan ledwie dycha, bo postrzelony. Reszta Dydynskich, poza mna i Przeclawem, u cyrulika sie kuruje. A najgorsze, ze pacholkow nam ubito, trzy konie, dwie kulbaki zagrabili, pistolety, olstra, forgi i czapraki warte po sto zlotych polskich! Nadto stracilismy prochy, nie mowiac juz o uszczerbku na naszej fantazji. Niepredko znowu, mosci starosto, przyjdziemy do sprawy.

– Pacholkow, konie, bron i prochy dam i zastapie – rzekl Stadnicki tonem nieznoszacym sprzeciwu. – Za uszczerbek na fantazji winem i dziewkami wynagrodze, za zabitych glowszczyzny poplace, a wszystkie straty zwroce.

– Dziekuje waszmosci z calego serca. Mysle jednak, ze nie uczynisz tego na piekne oczy czy z przyrodzonej zyczliwosci do nas.

– Z zyczliwosci na pierwszym miejscu. A co do reszty... No coz, bystre masz oko, panie Jacku, wiesz, ze bardzo was cenie. Bo przecie wszyscy, co mi sluza, jedna to banda opojow, jeden w drugiego glupcy, kpy, psie syny i zdrajcy. A to sie dadza w klasztorze mnichom obic, a to z zascianku uciekna przed szaraczkami. Ino na Dydynskich, na szlachcicach zacnych, moge polegac. Tylko wy macie jeszcze w zylach krew herbowa.

– Do rzeczy, mosci panie Stadnicki. Jakie zadanie masz dla nas?

– Zadanie mialbym dla was wszystkich, ale skoro kleska was sroga spotkala, mysle, ze starczy, jesli ty sie go podejmiesz, panie bracie.

Przeclaw zasiadajacy po drugiej stronie stolu nadstawil ucha.

– O czyja glowe idzie tym razem?

Stadnicki i Zegart wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Diabel wyszczerzyl zeby w usmiechu.

– Rzecz jest prosta jak zoladz na koncu kutasa. W Dwernikach w Sanockiem, pod granica wegierska, ukrywa sie pewien szlachetka, ktory srogo pohanbil moich ludzi, pana Zegarta i mosci Ramulta. A pania Lahodowska bez zadnej przyczyny obil w klasztorze Bernardynow w Przeworsku. To lotr i szelma, psi syn. Bedzie wisial, kiedy odstawie go do starosty. Napsul mi krwi tyle, ze chetnie w sklepie pod zamkiem bym go potrzymal. Ten czlek zowie sie Gedeon Dwernicki.

Dydynski pokiwal glowa. Dal znac sludze, ktory szybko dolal mu slodkiej malmazji do kielicha.

– Robota jest prosta, choc niebezpieczna – ciagnal dalej Stadnicki. – Pojedziesz do Dwernik, zlapiesz tego Gedeona i przywieziesz do Lancuta w lancuchach. A potem, panie Dydynski, bedzie cie stac na najlepsze ladacznice we Lwowie, na skortezanki, przy ktorych sama krolowa Barbara zdalaby sie karczemna latawica. Znamy, znamy sie na tym, co wam, mlodym, po glowie chodzi. – Diabel znowu poklepal Dydynskiego po ramieniu. – Bracia twoi porabani, ale ja dam ci, kogo tylko chcesz, z moich ludzi. Wydam bron, prochy, kule, samopaly, a chocbyscie kogos zabili albo porabali, ja wszystko zastapie, przed sadami zdam sprawe, zaplace wszystkie nawiazki i glowszczyzny, dam palestranta na proces i co tam jeszcze zechcecie. Jesli armaty beda potrzebne, dam i falkonety. Jesli organki, tedy bierzcie sobie najprzedniejsze ze zbrojowni, bo sila zalezy mi na tym, aby ten szelma trafil wreszcie w moje rece. I pamietaj, ze ma byc zlamany, ale zywy.

Zapadla cisza. Dydynski wpatrywal sie w popisy zwinnych tancerek.

– A zatem, mosci panie starosto, idzie waszmosci tylko o schwytanie tego Gedeona? Ale o nic wiecej? O zadna banicje, intromisje, ani tym bardziej o zajazd bez wyroku?

– Zalezy mi tylko na Gedeonie. Nie dbam o reszte tej parszywej wioski. Ale nie ludz sie, panie bracie, ze zlapiesz go rownie latwo co tlusta rybe do saka. Dwerniki to prawdziwe zbojeckie gniazdo. Wyslalem tam juz pana Zegarta z sabatami, ale nic nie sprawil, bo szelma Dwernicki rozdal swej rodzinie bron i prochy, zascianek otoczyl sztakietami, parkanami, strzelcow porozsadzal na wiezach. Szturmem trzeba brac Dwerniki. I wojennym fortelem.

– Kiedy stawalem pod Kircholmem z panem Chodkiewiczem – wzruszyl ramionami Dydynski – powiadali, ze pol Europy przeciw nam sie zebralo. Niemce, Szwedy, Angielczyki, Oledry, Francuzy nawet. I co? Nim pol pacierza nie minelo, polowa z nich mostem legla, a reszta malo pluder w ucieczce nie zgubila. Furda mi Dwerniki! Wezme je szturmem, chocbym nawet Bieszczad z posad musial ruszyc. Jutro wyruszam.

– A tos mi brat – ucieszyl sie Stadnicki. – Zdrowie twoje, mosci Dydynski!

Szybko spelnili kolejny toast. Diabel porwal ze stolu cukrowa statue czarta z geba Bernarda Maciejowskiego i z wielkiej uciechy od razu odgryzl mu glowe.

– Chcialbym wszelako wiedziec – mruknal Jacek nad Jackami – jakie rankory masz do tego Gedeona, panie starosto. O co idzie w tym wszystkim? Zali tylko o zniewage sluzby i pacholkow? Czy tez masz jeszcze jakies pretensje do owego Dwernickiego, o ktorych nie wspomniales?

– A skad ci to przyszlo do glowy, mosci Dydynski? – zapytal oschle Stadnicki. – I dlaczego imputujesz mi, ze cos przed toba ukrywam?

– Bo nie wysyla sie Dydynskiego na lada szlachcica golote, hetke z petelka – odparl bezczelnie stolnikowic. – Kto to jest Dwernicki? Szlachcic zgolocialy, co w siermiedze chadza, a mial to nieszczescie, ze kilku hultajom rzyc przetrzepal. Toz na takiego starczy tuzin hajdukow albo dworskiej czeladzi. A jesli zas sprawa dochodzi do tego, ze trzeba na niego mnie wolac, tedy zapewne nie jest to zaden szaraczek, byle zawalidroga z karczmy, ale gracz na szable, statysta, moze nawet infamis i wywolaniec.

– Tak – wycharczal Stadnicki. Potracil kielich z winem, ktore wylalo sie na stol nakryty trzema obrusami, a potem szarpnal za zapiecie zupana pod szyja, jak gdyby sie dusil. – To nie jest zwykly szlachetka, ktorego moge wedle woli kijami cwiczyc, zone i corki wychedozyc, a on jeszcze rad bedzie, ze dostanie basarunek za kazdego guza na lbie. Dwernicki to niebezpieczny, szalony czlek, ktory gotow porwac sie nie tylko na mnie, ale i na samego krola, ba, chana tatarskiego i w trzydziesci szabel isc na Bakczysaraj. Dlatego potrzebuje do tej roboty ciebie i w nagrode moge nawet podwoic ci lafe.

– Czy ty sie boisz tego czlowieka, mosci panie Stadnicki?

Diabel nie odpowiedzial. Jego wzrok byl pusty i niewiele mozna bylo w nim wyczytac.

– Zaprawde powiadam waszmosci – wydyszal stolnikowicowi wprost do ucha – ze nie boje sie ani diabla, ani Boga, ani sodomczyka Zygmunta z Warszawy, wiec tym bardziej nie lekam sie Gedeona. Kto to jest dla mnie ten Gedeon? Ja go do sciany przykowam, do ciemnicy wsadze. Ja sie z nim zabawie i wygodze tak, jak kat nie wygodzil Nalewajce, bo ja jestem Stadnicki herbu Sreniawa, a to jest pan Dwernicki z Psichkiszek. Warto zatem, by pamietal, ze skoro moja czeladz zniewazyl, to tak jakby zniewazyl mnie albo wszystkich Stadnickich! Jakby w gebe dal calej Rzeczypospolitej, ktorej ja tu bronie! Wiec bierzesz go na siebie czy nie?!

– Biore, biore – skwapliwie przytaknal Dydynski. – Ruszamy skoro swit. Pojedzie ze mna Przeclaw, a ludzi i eskorte sam sobie wybiore.

– Za pozwoleniem waszej mosci – wtracil Przeclaw. – Sam moglbym poradzic sobie z Gedeonem. Nie potrzeba trudzic pana Ja...

– Milcz, waszmosc – wybuchnal Stadnicki – i przed brata nie wychodz, bo sam ci dam w gebe! Mlodys ty jeszcze i plochy. A poki ja tu rzadze, bedziesz za Jackiem szabelke nosil, chocby w zebach!

Przeclaw zamarl, skulil sie, zbladl ze zlosci, ale nie smial nic rzec.

– Przydam wam jeszcze Zegarta i mego woznego – mruknal Stadnicki. – Aby wszystko bylo wedle regul prawa ziemskiego. W rzeczach tyczacych sie spraw wojskowych beda sie ciebie sluchac. Ale w sprawach zascianka, pozwow i protestacji daje im wolna reke. A teraz, panie Dydynski, napijmy sie za pomyslnosc twej wyprawy.

* * *

Dwerniccy nie wiedzieli, czy smiac sie, czy plakac. Stali oniemiali, wpatrujac sie w Gedeona jak w zjawe albo upiora z zaswiatow. Wreszcie jako pierwszy ocknal sie Berynda, a choc obity i pokrwawiony, skoczyl do Zlotej Czaszy, przylozyl ucho do piersi starca, podlozyl wlasny kolpak pod glowe. Potem wspolnie z Kolodrubem oraz zaplakana Konstancja podniesli starca i wniesli go do dworku. Za nimi pobiegl co tchu Pelczak, ktory bywal troche cyrulikiem i pospolu z Kolodrubem wyrywal zeby, nastawial kosci, wycinal czyraki tudziez puszczal krew mieszkancom Dwernik. Nie bylo ich dlugo. Wreszcie na progu ukazal sie Kolodrub, za nim Berynda. Ich miny nie byly wesole.

– Wyzyje – rzekl Wespazjan do Dwernickich. – Apopleksyja go razila. Nie wiemy, kiedy wladze w nogach i rekach odzyska.

Gedeon zlapal sie w rozpaczy za podgolony leb, zgial wpol zdjety bolem, zatrzasl od skrywanego szlochu. Berynda nie wiedzial, co mu rzec. Po prostu stal i patrzyl na krewniaka zmartwychwstalego z grobu, do ktorego dawno juz zlozyli go razem ze swoimi ojcami, dziadami i synowcami.

– Pojde! – rzekl w koncu Gedeon. – Do kosciola. Stoi jeszcze u was kosciol? Tam nad rzeka, przy mlynie?

– Jest, panie bracie. Chodzmy.

Gedeon szedl pierwszy, za nim Kolodrub, Berynda, Pelczak i cala reszta mezow zdolnych do noszenia broni. Z tylu klebil sie tlum niewiast, dziewek, mlodziankow i halasliwych dzieci. Przemierzyli caly zascianek, az wreszcie doszli do Wetlynki pieniacej sie wsrod skal i kamieni. Tutaj w cieniu wiekowych bukow i lip stala stara kaplica o omszalym dachu i scianach, kryta gontem. Na gorze miala mala sygnaturke, na niej zelazny, rozlozysty krzyz, trzy okna i niewielki podcien przy wejsciu.

Gedeon podszedl do malenkiego kosciolka, uklakl ciezko na progu i przezegnal sie. A potem pchnal debowe, nabijane bretnalami drzwi i wszedl do wnetrza. Swiatlo zlotego jesiennego slonca padalo w poprzek zakurzonej izby, zolte snopy przedzierajace sie z trudem przez metne szybki ledwie wydobywaly zarysy debowego, zloconego oltarza i najcenniejszej rzeczy na zascianku – obrazu Matki Boskiej Rudeckiej ozdobionej srebrna korona, ktorej oblicze jak zawsze bylo dostojne i spokojne.

Pod tym obrazem uklakl Gedeon. Modlil sie, bijac sie w piersi, szepczac ciche slowa pokuty i oddania Panu. A tymczasem Dwerniccy zapelnili cala nawe – siedli na lawach, przyklekli pod scianami, tloczyli sie w progu, zgromadzili licznie w podcieniach. Wszystkie oczy wpatrzone byly w tajemniczego przybysza. I wszystkie wyrazaly tylko jedno: niema prosbe o dobre nowiny. Nadzieje...

Wreszcie Gedeon skonczyl. Wstal wolno, przezegnal sie, odwrocil i stanal naprzeciwko szaraczkow zgarbiony, postarzaly, straszny.

– Jam Gedeon Janusz Dwernicki – powtorzyl. – Nie znacie mnie i nie poznajecie, choc narodzilem sie tu, w Dwernikach, a wielu z was pewnie pamietam po raz ostatni, kiedy byli dziecmi. Albowiem roku od narodzenia panskiego tysiac piecset osiemdziesiatego trzeciego poszedlem ze stryjem moim Prandota, z bracmi jego i synowcami na wojne z Turkami, pod Agre, ktorej sultan Murad dobywal, aby bic sie z pohancami.

Wszyscy wstrzymali oddech, zamarli. Oczy Dwernickich wpatrzyly sie w usta Gedeona. Tymczasem jego rece zadrzaly, zadygotaly.

– Nie ma dla was nadziei, bracia! – rzekl lamiacym sie glosem. – Ci, z ktorymi poszedlem na Wegry i Woloszczyzne, wszyscy juz dawno pomarli. Kiedysmy wojowali w wojskach cesarskich, wyslano nas na podjazd razem z Wolochami. I za ich zdrada wpadlismy wszyscy w rece Tatarow. Czesc z naszych scieto, czesc pobrano w niewole. Nikt jej nie przezyl. Porzuccie tedy, panowie bracia, wszelka nadzieje, bo nigdy juz nie ujrzycie swych bliskich. Umarl i Prandota, stryj zacny, zginal na smierc zarabany przez janczarow ojciec moj Spytko, umarl Janusz Dwernicki, umarl pan Hoszowski, pociot moj, odeszli z tego swiata Samuel i Hwiedko, Jan i Gerwazy, ci wszyscy, ktorych oplakaliscie przez lata. I przez lata czekaliscie na ich powrot... Wszystko na prozno... Wieczne odpoczywanie racz im dac, Panie. A swiatlosc wiekuista niechaj im swieci.

W kosciele wybuchl placz, krzyki, wrzawa. Lzy ronili wszyscy – plakali nawet Berynda i Kolodrub. Konstancja, ktora wcisnela sie do kaplicy za plecami braci, upadla na wpol zywa na kolana i ukryla twarz w dloniach. Zal i bolesc rozdzierala ciala i dusze. W swiatyni uczynilo sie cicho i mroczno, bo slonce ukrywalo sie juz za gorami. Tylko stary obraz Matki Boskiej Rudeckiej jasnial zlotawym blaskiem jak jutrzenka nadziei. Placz i zal pospolu zawladnely Dwernickimi. A przeciez mieszkancy wioski

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату