prosto na ten najwiekszy dwor. Zrozumiano?

Pokiwali glowami bez zbednych slow. Na zajazd Dydynski wzial z Lancuta samych najwierniejszych i najpewniejszych ludzi Stadnickiego. Sabatow, hajdukow i kozakow, ktorzy dobywali z Sosnicy Korniakta, bili sie jeszcze z Mikolajem Spytkiem Ligeza o jarmarki w Rzeszowie i na roczkach w Przemyslu. Brali udzial w rokoszu sandomierskim, a takze we wszystkich zwadach, rankorach tudziez nielegalnych banicjach, rumacjach i intromisjach, ktore urzadzal Stanislaw Stadnicki w Ziemi Przemyskiej i Sanockiej.

– Jak tylko w Dwernikach bedziecie, zaraz chalupy szturmowac. Drzwi toporami rozwalac, do komor wpadac, stogi i szopy przetrzasnac. Baby i dzieci zostawic w spokoju. Kto by sposrod Dwernickich opor stawial, prac, a dobrze, ale kto by byl bezbronny – nie ruszac, bo jak kazdy holota otaksuje sobie byle guza na trzydziesci grzywien, to dobrodzieja naszego, pana lancuckiego, w ostatniej koszuli ostawimy, kiedy do procesow przyjdzie. Wies mozecie przetrzasnac, ale dopiero gdy Gedeona znajdziemy. Jesli kto bedzie rabowal wczesniej, to daje wam slowo, ze takiemu synowi leb rozwale i za koniem powlocze. A potem tak rzyc batogami ocwicze, ze jaja do Krakowa doleca! Zrozumieliscie, szelmy?

Pomruk starczyl za odpowiedz. Sabaci i hajducy wiedzieli dobrze, ze inna byla sprawa z Zegartem, a inna z Dydynskim. Zegart nie slugiwal wojskowo, a jego slowo znaczylo tyle co dym, stolnikowic zas nigdy nie darowal nikomu niesubordynacji.

– Ruszajcie!

Skoczyli do swoich ludzi – Przeclaw i Zegart do hajdukow, Dydynski do kozakow, a Szatmar do siedmiogrodzkich sabatow. Jacek nad Jackami wskoczyl na kulbake, gwizdnal i na ten znak semeni – rosle, czerstwe chlopy w zielonkawych samodzialowych zupanach, zbrojni w szable, spisy i samopaly – poczeli wsiadac na kon. Stolnikowic odczekal, az wszyscy zgromadzili sie wokol niego, a potem wskazal drozke wiodaca na trakt.

Ruszyli ku wiosce z trzech stron, jak wilki z Beskidu podchodzace bezbronna lanie. Po Wetlynce, brnac po kolana, a czasem i po pas w rwacej wodzie, szli sabaci w kabatach, plociennych portkach, burkach i rajtrokach. Od strony lasu przemykali sie legami i zaroslami ledwie widoczni hajducy w brazowawych deliach, bekieszach, ferezjach i kolpakach. Semeni staneli na skraju boru. Dydynski podniosl reke w gore. Czekal...

Dwerniccy dali sie zaskoczyc. Kiedy dzwon w kosciolku rozdzwonil sie na trwoge, ludzie Stadnickiego byli juz o cwierc stajania od wioski. Natychmiast poderwali sie, wypadli z ukrycia i rzucili biegiem w strone pierwszych chalup.

– Alt!

Jacek wypuscil konia w skok. Pomkneli goscincem jak wiatr; lomot konskich kopyt rozbrzmial glucho, karpy, glazy i przydrozne lipy zostawaly w tyle. Jak burza wpadli na rozstaje, skrecili w strone wioski.

Nikt prawie nie stawil im oporu. Dwoch wyrostkow chcialo zamknac glowna brame do Dwernik, ale pierzchli na sam widok nadciagajacych kozakow. Dydynski rabnal pierwszego plazem szabli, drugi skoczyl na chrusciany parkan, rozwalil go, zanim przedostal sie na druga strone. Inni mieszkancy uciekali do chalup i stodol. Nikt nie porwal za czekan, szable czy widly, nikt nie pomyslal o rozpaczliwej obronie.

Dydynski nie zadawal sobie trudu dobywania poszczegolnych zagrod. Skrzyknal kozakow, ktorzy juz rzucili sie do komor, kurnikow i spichrzy za rabunkiem, a potem pomknal do najwiekszego domostwa w wiosce. Duze debowe wrota byly zaryglowane, ale dworek otaczal jedynie lichy, niski parkan przechodzacy w plot. Dydynski spial konia, pochylil sie w kulbace i jednym skokiem przesadzil pokrzywione chrusciane ogrodzenie, ladujac na zagonach, wsrod dyn, slonecznikow, cebuli i rzepy. Kozacy poszli w jego slady.

Skoczyli konno ku bramie, ale i tu nie napotkali oporu. Wierzeje byly zatrzasniete, zaryglowane. Dwaj semeni bez rozkazu zeskoczyli z koni, zdjeli zapory, rozwarli oba skrzydla wrot, wpuszczajac na podworze reszte kozakow. Dydynski podjechal do starego, omszalego dworku, zatrzymal sie przed gankiem.

– Z koni! Otoczyc dom!

Semeni wykonali rozkaz szybko i sprawnie, jak polska choragiew kwarciana. Dopadli do scian dworku z szablami i rusznicami, pochowali sie na ganku, w zaroslach przy naroznikach budowli.

– Rabac drzwi! – rozkazal Dydynski! – Do srodka! Chyzo!

Solidne, nabijane bretnalami wrota zadudnily glucho pod uderzeniami siekier i czekanow. Gdzies za stodola, od strony kosciola, rozlegl sie pojedynczy strzal z rusznicy, krzyki, brzek szabel. Potem wszystko ucichlo. Opor Dwernickich nie trwal dluzej, niz potrzeba czasu na odmowienie jednej antyfony, a Jacek nad Jackami byl tym niepomiernie zdumiony.

Drzwi zatrzeszczaly, grube, pociemniale bale pekly pod zacieklymi ciosami i choc czekany i siekiery szczerbily sie na lbach bretnali, przeszkoda poczela ustepowac. Dydynski spogladal z niepokojem na okna zasloniete ciezkimi okiennicami, przy ktorych warowali jego ludzie gotowi dawac ognia z rusznic na kazda oznake oporu. Nic takiego sie nie stalo. Z dworku nie padl zaden strzal, nikt nawet nie pisnal, nie wzywal pomocy ani imienia Boskiego nadaremno. Dwerniccy siedzieli cicho jak mysz pod miotla, lecz jesli mysleli, ze przeczekaja w spokoju polowanie, tedy sie mylili, bo Dydynski byl zaiste starym i wytrawnym kocurem. I gotow byl przysmazyc piety samemu diablu, aby tylko przywiezc Stadnickiemu Gedeona w lancuchach.

Drzwi ustapily wreszcie, pekly z hukiem i niemal w tej samej chwili puscily solidne, kute w kuzni Beryndy zawiasy. Semeni wpadli do wnetrza dworku z szablami i czekanami. Dydynski uslyszal huk wystrzalu, jeki. Juz mial sam skoczyc na pomoc molojcom, kiedy uslyszal ich tryumfujace okrzyki, wrzaski i przeklenstwa. Wkrotce polepa w sieni zatrzesla sie od podkutych kozackich butow. Rozradowani sludzy wypchneli na podworze roslego szlachetke w siermiedze, grubego kozaka o czerwonej gebie, za nim zas mlodego hajduka bez czapki, w podartym zupanie, o zmierzwionych dlugich czarnych wlosach. Jencow przywleczono do Jacka, rzucono na kolana, jak Nizowcow schwytanych na chadzce i doprowadzonych przed oblicze hetmana zaledwie na chwile przed wywindowaniem na swiezo zaostrzone paliki.

– To juz wszyscy, wasza wielmoznosc – rzekl ataman semenow. – Dziad stary w loznicy zostal, ale ledwie dycha i sam tu nie przyjdzie. A jesli go wasza milosc kaze na powrozie przywlec, tedy zaraz za progiem ducha wyzionie!

– W czyich rekach jestesmy? – zapytal szlachetka w siermiedze. Nie wygladal na wystraszonego, lecz raczej na zobojetnialego. – Kto tym razem zajazd uczynil, bo juz polapac sie w tym wszystkim nie moge?

– Przeciez widzisz, ze to stolnikowic sanocki! – rzucil hajduczek, a kiedy Dydynski spojrzal nan, przekonal sie, jak bardzo sie pomylil. To nie byl sluga dworski, ale panna. Wnoszac zas po sincach pod oczyma i porwanym zupaniku, raczej stepowa wilczyca nizli spokojna i stateczna przadka. – Czegoz od nas chcesz, mosci Dydynski? – spytala przez zacisniete zeby. – A mozes sie z byle kpem na rozumy pomienial, ze Diablu Stadnickiemu sluzysz jako zwykly opryszek?!

– Wolalbym sie pomieniac z kpem niz z wacpanna – zgodzil sie Dydynski. – Bo tylko od twego rozumu i rozsadku zalezy, czy wyjdziecie calo z tej przygody. Ja do was nic nie mam, jeno do waszego krewniaka, Gedeona Dwernickiego. Wydacie mi go po dobroci, to was calo ostawie. Nie wydacie, to bedziecie musieli spiewac, kiedy wam zagram. A muzykowac bede nie na basetli, nie na skrzypkach, ale na czekaniku, szabelce i lancuchach. Wierzcie mi, dawalem sobie rade z lepszymi od was charakternikami i wywolancami.

– Wymien, wasc, chociaz dwoch! – Konstancja wstrzasnela glowa jak rozzloszczona lwica. Byla tak urocza i tak rozwscieczona, ze gdyby jej wzrok mogl palic na popiol panow braci jako oczy slawnej krolewny angielskiej, po panu Dydynskim ostalyby sie tylko hajdawery i portret trumienny.

– Hola, moscia panno – rzekl stolnikowic, ktory wcale nie wygladal na skonfundowanego. – Ja tu jestem od opowiadania krotochwil. A skoro juz jestes taka rezolutna, to latwo zmiarkujesz, ze calosc twych czlonkow zalezy od tego, czy znajde tutaj imc Gedeona. Bo widzisz, moscia panno, ze mna, z Dydynskim, to jeszcze mozna zalatwic cala rzecz po dobroci. A ze Stanislawem Stadnickim juz tylko po zlosci. Wybierajcie, co wam milsze. Pan starosta zygwulski wielce bedzie rad goscic was w Lancucie! Moge zapewnic, ze nie zabraknie wam ani suchego chleba, ani rozgrzanego zelaza! Wielu tam juz klientow dzwoni w ciemnicy lancuchami, umilajac tym dzwiekiem noce panu staroscie.

– Jak waszmosci nie wstyd – wybuchnela Konstancja – abys jako stolnikowic sanocki, Dydynski, szlachcic osiadly na tej ziemi od czasow krola Wladyslawa, sluzyl lotrowi, szelmie i rakarzowi z Lancuta?! Panow braci niewolil, herby i przywileje zabieral?! I w racje Diabla Lancuckiego wierzyl jak w zywoty swietych!?

– Gdybym wierzyl w glupoty, ktore Stadnicki rozglasza, tedy bym sie zwal Wierzejskim, a nie Dydynskim. Sprawa ze mna jest jak kraj ten stara – ze starosta wiaze mnie parol, szlacheckie nobile verbum. Dane po pijanemu i w zlej godzinie. Wacpanna wybacz, ale odbieglismy znaczaco od tematu dysputy. – Usmiech znikl z ust Dydynskiego, gdy ryknal jak lew z calych sil: – Gdzie Gedeon?!

– Na Wegrzech go waszmosc pan szukaj – Konstancja sklamala, nie patrzac Jackowi w oczy. Zreszta nawet gdyby patrzyla i tak by jej nie uwierzyl.

– A moze w Moskwie, na Kremlu?

– Szukaj, wasc, wiatru w polu!

– Jak trzeba bedzie, to poszukamy. Przetrzasnac dwor! – zakomenderowal Dydynski. – Podlogi zerwac, strych sprawdzic i piwnice! A wy – rzucil do atamana – do stajni, do stodol! Gumna i brogi przepatrzyc!

Semeni porwali sie w mig, aby wypelnic rozkazy. Tymczasem zza wegla stodoly wyjechal Zegart wsparty dumnie pod boki – rzeklbys, hetman albo przynajmniej podstarosci udajacy kasztelana. A za nim szedl dlugi korowod szaraczkow z zascianka. Panowie Dwerniccy postepowali wolno, pobici i wystraszeni, smagani bizunami, popedzani kopniakami hajdukow i sabatow, boso, w skrwawionych, zabloconych switach, sirakach i zniszczonych zupanach. Wszyscy mieli dlonie skrepowane za plecami, co poniektorzy zas – a w ich liczbie Kolodrub, Pelczak oraz ich bracia – rece i szyje uwiezione w solidnych debowych klodach obwiazanych lancuchami.

– Panu Dydynskiemu czesc i slawa! – zakrzyknal Zegart niczym rzymski tryumfator, chociaz jadacy u jego boku Przeclaw mial nieco mniej marsowa mine. – Kosciol i mlyn wziete. W dwoch chyzach sie jeszcze zawarli, ale ich Szatmar dobywa! A jak nie dobedzie, to dymem wykurzy jak pszczoly z barci! Co ja widze! – syknal, dostrzegajac Konstancje. – Mala luczniczka! Widzisz te brzechwe, kurwo?! – zakrzyknal, wydobywajac z jukow dluga strzale, te sama, ktora Dwernicka przestrzelila mu dlon w czasie poprzednich odwiedzin na zascianku. Potrzasnal zabandazowana szarpiami dlonia, ktora jeszcze nie zdazyla sie zagoic. – Jak widzisz, zachowalem ja sobie dla tej chwili. A teraz imaginuj sobie, gdzie ci ja wetkne, mala ladacznico! Nie – rozesmial sie, jakby uprzedzajac pytanie dziewczyny – wcale nie tam. Wsadze ci ja w zeby, kiedy cie bede chedozyl. Abys nie jeczala i przez caly czas wspominala, ze niezdrowo jest Zegarta obrazac! Panie Jacku, kaz odprowadzic na bok dzierlatke i wziac na arkan. Wezme te dziewke do Lancuta!

– Wezmiesz, ale czekanem w leb! Na razie ja tu dowodze. I pytam sie – zagrzmial Dydynski – co to ma znaczyc?! – Wskazal na skowanych szaraczkow, a jego twarz nagle stala sie ponura. – Sila wacpan Gedeonow znalazles – pol zascianka. I co my niby mamy z nimi zrobic? Do Lancuta ciagnac?

– Gedeona nie znalezlismy. A to sa Dwerniccy, tfu, co gadam, Dwerkowie, chlopi zbuntowani. Beda oni teraz role orac dla pana starosty, sprzezaj odrabiac trzy dni w tygodniu, jako konstytucje stanowia. Zalozy im sie zaraz ksiege dworska i wszystkie powinnosci ustanowi.

– Chyba sie waszmosci rozum pomieszal! To jest szlachecka wies, a tamci to herbowi szaraczkowie, o czym wie byle kiep w Sanockiem.

– Tacy z nich szlachcice jak ze mnie biskup – zarechotal Zegart. – To sa ludzie z urodzenia plebeiae conditionis et ignobiles. Nic im nie pomoga wywody, atestacje, konfirmacje i co tam jeszcze diabel im podpowie! Beda kijem bierac i po trzy dni w tygodniu panskiego odrabiac! Za kazdy lan kmiecy!

– Wasc zapomniales, po co tu przyszlismy?! Mielismy lapac Gedeona Dwernickiego, ktory waszmosci spostponowal, a nie szlachte chlopic! Jego mosc Stadnicki nic mi o tym nie mowil!

– A po co mial mowic?! Twoja rzecz pojmac Gedeona. A moja – zaprowadzic tu prawo i sprawiedliwosc, czyli dokonac egzekucji kaduka na tych oto plebejach!

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату