– Dasz mi. A jakze! Wszystko, o co poprosze, bo tylko ja jestem w stanie uchronic cie od zgonu. Panie Dydynski, oddasz mi czesc tego, co uratuje. Drobna czastke swego zycia, kawalek dni, ktore pozostaly ci do smierci na polu chwaly. Chce, abys mi sluzyl przez siedem miesiecy, panie Dydynski. To daje dwadziescia osiem niedziel. Ani dnia wiecej, ani dnia mniej...

– Sluzyc? – Stolnikowic usmiechnal sie bolesnie. – Jakze to tak? Ja, szlachcic, mialbym isc na sluzbe do was? To chyba na odwrot, bracie – ty zostan moim pacholkiem! Nie stracisz na tym, zareczam...

Cos upadlo tuz obok glowy Dydynskiego i zabrzeczalo metalicznie. Krzyzyk. Maly, zelazny, na lancuszku, zakonczony na dole trupia glowa.

– Bedzie, jak sobie zyczycz, mosci panie Dydynski – rzekl mnich. – Pomnij, ze uszanuje kazda twa wole, chocby byla to wola glupca, a nie szlachcica. Chcesz – ucaluj krzyz i zaprzysiegnij mi posluszenstwo w imie Jezusa Chrystusa, Pana Naszego, daj nobile verbum, ze bedziesz wiernym i oddanym sluga. A jeslic duma ci na to nie pozwala, tedy rzeknij tylko slowo, a wnet sie oddale.

Dydynski zamarl. Krzyz blyszczal w deszczu, byl tak blisko, ze wystarczylo wyciagnac reke.

– Wynagrodze cie sowicie – steknal szlachcic – dam piecset talarow...

– Czas mija, panie Dydynski. Wbrew temu, co sobie myslisz, nie mam go zbyt duzo.

– Ja tez nie...

– Slabniesz, panie bracie – mruknal obojetnie mnich. – Czyz swiat nie wiruje ci przed oczyma? Czyz nie tracisz wladzy w nogach? Nie czujesz, jak przeszywa cie zimno? Smierc idzie po ciebie. Pozostaniesz tu, na tym polu. Wilki beda rwac twe cialo, ktore nie spocznie w trumnie. Zaden malarz nie uczyni twego portretu. Nikt nawet cie nie pochowa, mosci panie szlachcic.

Dydynski zadrzal. W rzeczy samej nie czul nog. Ogarnial go coraz wiekszy chlod.

– Ja jestem Jacek nad Jackami... stolnikowic sanocki – wyszeptal szlachcic – o moje uslugi ubiegaja sie karmazyni, mozni panowie... A ty chcesz, abym zostal twoim... rekodajnym?

– A wiec niechaj ktorys z tych posesjonatow cie uratuje. Mozemy poczekac na ktoregos, jesli taka twoja wola.

– Kim ty jestes?

– Tym, ktorego tropiles jak dzikiego zdeba. Oto nadeszla chwila, ze zdeb okazal sie niedzwiedziem.

Dydynski milczal. Czul narastajacy zawrot glowy, z rany chlustala krew.

– Bywaj, panie bracie. – Mnich odwrocil sie i ruszyl poprzez pole. Dydynski skulil sie z bolu. Jeknal, ostatkiem sil chwycil krzyzyk, zacisnal na nim palce, raniac je do krwi.

– Czekaj! Zgadzam sie! Pojde do ciebie na sluzbe, jeno ratuj!

Mnich szedl. Oddalal sie. Nawet nie odwrocil glowy.

– Ja, urodzony Jacek Dydynski – zalkal szlachcic, czujac, ze spada w otchlan bez dna – stolnikowic sanocki, klne sie na Jezusa Pana Naszego i na rany Jego i daje nobile verbum, ze przez siedem miesiecy sluzyc ci bede szabla i rada... Tak mi dopomoz Bog...

– Ucaluj krzyz, panie szlachcic. – Mnich zatrzymal sie. – Uczyn to na znak pokory i oddania.

Dydynski z wysilkiem podniosl krzyzyk do ust i ucalowal, pozostawiajac na nim slad krwi. Zakaszlal i zakrztusil sie posoka; poczul, ze zaraz omdleje. Ciemnialo mu w oczach – zewszad naplywaly ku niemu szepty i glosy, slyszal znowu krzyki i rzenie koni, brzek szabel, huk wystrzalow. A potem uslyszal klekot kosci, loskot kopyt i chrapanie wierzchowca, na ktorym zblizala sie don sama smierc.

– Panie bracie – rzekl nieznajomy – nalezysz do mnie.

Pochylil sie nad stolnikowicem, okryl go plaszczem, a Dydynskiemu zdalo sie, ze leci w jakas bezkresna otchlan. A potem otoczyla go cisza i mrok. I wiekuisty spokoj.

* * *

Berynda odlozyl kowalski mlot, otarl pot z czola. W kuzni bylo goraco, duszno; powietrze wypelnial swad rozgrzanego metalu i skory. Dwernicki zrzucil skorzany fartuch, wyszedl przed chate. Pochylil sie nad korytem, z ulga przemyl twarz, ochlapal zywot i plecy lodowata woda. Na koniec zmoczyl caly rozgoraczkowany leb, a wowczas uslyszal za soba ciche rzenie konia.

Od razu wyprostowal sie i odwrocil z niepokojem. Zamarl, gdy nieco dalej, za chruscianym plotem, dostrzegl w polmroku jezdzca dosiadajacego wielkiego karego wierzchowca.

Nieznajomy naciagnal luk tak mocno, ze Berynda uslyszal ciche trzeszczenie cieciwy; wymierzyl w strone szlachcica, a Bieniasz zamarl przerazony i zdruzgotany. Chcial porwac za szable, ale zostawil ja w kuzni, chcial sie ukryc – ale nie mial gdzie. Zreszta wiedzial dobrze, ze wystarczy jego drobny ruch, a nieznajomy posle poslanca smierci prosto w jego serce... Co bylo czynic, na Boga?!

Swist strzaly rozbrzmial w jego uszach jak skowyt upiora. Dwernicki chwycil sie za piers, krew odplynela z jego ogorzalej geby...

– A wiec to tak – przemknelo mu przez glowe. – Umiera sie, nic nie czujac... Swiat konczy sie i...

Jezdziec zawrocil konia, spial go i jednym susem przesadzil plot, znikajac miedzy chalupami. Zapadla cisza.

Berynda nie upadl. To bylo dziwne, ale nic go nie bolalo. Przesunal reka po piersi, ale nie wyczul krwi.

Dopiero po chwili poruszyl sie, obejrzal rece, nogi, brzuch. Zyl. Albo jezdziec chybil, albo strzala nie byla przeznaczona dla niego.

Rozdygotany odwrocil sie ku drzwiom do kuzni. Chcial isc po szable, ale sie wstrzymal. W srodek otwartych wrot wbita byla ciezka, dluga strzala zwienczona ciemnymi piorami.

Czarna strzala...

* * *

Jacek Dydynski ocknal sie na lawie, z glowa wsparta na kulbace, nakryty gruba derka z owczej welny. Bol, ktory odczuwal w plecach, pod prawa lopatka, zniknal. Kiedy pomacal sie po piersi, wyczul grube zwoje szarpi, ktore spowijaly jego ramie, bok, przecinaly tors i przechodzily pod lewa pacha.

Nie wiedzial, gdzie sie znajduje. Nad soba mial bielony, ledwie widoczny w ciemnosci sufit wsparty na grubym tragarzu. Tuz obok na niskim zydlu plonal kaganek, rzucajac zlotawe blaski na sciany, piec opatrzony kominem, stol, skrzynie, bambetel i dlugie, niknace w mroku lawy. Najpierw wydawalo mu sie, ze jest w chlopskiej izbie, jednak komin przy piecu, wzorzyste, choc postrzepione opony na scianach kazaly temu przeczyc. Zastanawial sie, czy jest w Dwernikach, we dworze, ktory jeszcze niedawno zdobywal, rabiac siekierami drzwi i okna. I nie wiedziec dlaczego – poczul ulge.

Wstal z trudem z lawy, a wowczas dostrzegl rozchwiane krzeslo, a na nim swoje odzienie, buty i hajdawery. Szybko wzul je na nogi, narzucil na gole cialo delie, a potem otworzyl drzwi. Wszedl do obszernej sieni, potracil skopiec do mleka, jakies niecki, wyploszyl kota spasionego jak kapucyn, ktory parsknal ze zlosci i dal dyla do komory po drugiej stronie korytarza. Szlachcic wyminal zarna i stepe, a potem podszedl do drzwi. W smudze swiatla, ktora padala do sieni, dostrzegl, ze byly swiezo osadzone w odrzwiach – bale i deski nie zdazyly jeszcze sciemniec, okucia i bretnale blyszczaly, jakby ledwie co wyszly spod kowalskiego mlota.

Pociagnal za skobel i drzwi ustapily. Nie byly w ogole zamkniete. A przez szczeline do sieni wpadl podmuch chlodnego, wilgotnego powietrza. Wowczas powoli wyszedl na ganek i gleboko odetchnal.

– Wiec jednak waszmosc pan zyjesz?

Na ganku przysiadla szlachcianka, ta sama, ktora – ledwie to pamietal – razem z wielkim szlachcicem przeniosla go do dworu zaraz po bitwie. Obracala w dloniach koncowke jednego z dwoch ciasno splecionych warkoczy, wpatrzona w szczyty gorujace nad Dwernikami.

– Chwalic Boga, jeszcze poruszam kulasami. Przynajmniej na tyle, abym mogl przyjsc i podziekowac wacpannie za uratowanie zycia.

– Podziekuj lepiej Gedeonowi, ktory wyciagnal ci kule. I pomodl sie do Matki Rudeckiej. Gdyby sie strzelcowi reka nie omsknela i trafil pol cala w lewo, poklonilbys sie swietemu Piotrowi w raju. Albo biesom w piekle.

– Dlugo lezalem bez zmyslow?!

– Dzis jest czwartek, jedenasty octobris...

– Jedenasty? Przybylem tu na Swieto Archaniolow. Toz to prawie dwie niedziele!

– Lezeliscie jak martwy. Juz bracia mysleli, czy popa z Lopinki nie sprowadzic.

Zadygotal, wsparl sie o drewniana balustrade. Odetchnal chlodnym powietrzem i poczekal, az przejdzie zawrot glowy.

Byl wczesny swit, niebosklon pogodny, przejrzysty jak krysztal weneckiego pucharu. Choc na wschodzie nad czarnym walem Otretu i Werhowyna przedzierala sie wolno jasna smuga, w zenicie tkwil ogromny bialy ksiezyc rozswietlajacy srebrnym blaskiem gory i uroczyska, berdy, berehy, horby i kiczery polaczone niskimi, lagodnymi prislipami. Jesien nadciagnela w gory i doliny. Nastal czas, gdy bory okrywaly sie zlotymi liscmi, zielen lasow stawala sie coraz ciemniejsza, a z legow i rzek wznosily sie pierwsze mgly.

Widok z Dwernik byl piekny i dziki. Dydynski dawno nie bywal w tych stronach i teraz chlonal pelna piersia mrok, mgle, ksiezyc i stare, sedziwe gorskie szczyty. Patrzyl, jak z dolin Zawoju i Solanki, od Wetlyny oraz wprost z mrocznych glebi Sinych Wirow, ciagnely sie dlugie przedze oparow. Jak snuly sie niczym osmetnice po okolicznych luhach i polach, sunely w przepasciste berdy Poloniny. Ogladal wyniosly, wznoszacy sie stromo ku gorze szczyt porosly bukowym lasem, ze skalistym, dwugarbnym wierzcholkiem, zwany Dwernikiem lub Kamieniem. Tam kiedys, wedle pradawnych legend, rycerz Juraszko zabil ubogiego witezia Dwernika, od ktorego wziela miano cala gora. A poszlo, jak to zwykle bywalo, o niewiaste, o Lopinke, ktora tenze Dwernik porwal w noc sobotkowa omalze z ramion Juraszka.

Posepna gora, przeslonieta nieco przez Magurke i Jawornik, byla cala skapana we mglach. Jej szczyt zdawal sie unosic nad ziemia, bowiem rozlozyste ramiona ciagnace sie w jedna strone ku Chmelowi, a w druga ku poloninom spowite byly w opary unoszace sie znad legow nad niewidocznym Sanem. Biale tumany snuly sie takze i saczyly z wolna z przelomow Prowczy rozdzielajacych – jak rysa po cieciu szabla – dlugi wal polonin ciagnacy sie ku dalekim Ustrzykom i Tarnawie.

Znacznie blizej wznosil sie wyniosly, dolem pokryty gestym lasem, przypominajacy rozlozysta kiczere Smerek, lezacy na wysunietym ku zachodowi dziale Werhowyny. U jego stop przycupnela niewidoczna z zascianka wies Kalnica, od ktorej ciagnela sie ku Dwernikom i Lopince dolina, gdzie w miejscu zwanym Sinymi Wirami Wetlyna kotlowala sie, pienila na kamiennych progach i osypiskach. A pomiedzy przegradzajacymi jej koryto blokami skal czaily sie plycizny i sine glebie zwane przez okolicznych Hyrniakow baduniami. Byly to mroczne wiry, gdzie nawet slonce nie mialo przystepu. Tam wlasnie grasowaly wodnice, utopce i rusalki wabiace ludzi smiechem i wolaniem, wciagajace zblakanych podroznych w glebie bez dna, skrecajace im karki i porywajace dzieci.

Po drugiej stronie doliny Lopinki panowal jeszcze mrok. Jedynie sam kiczar Lopinnika oswietlaly pierwsze promienie przedswitu. Nizej, w uspionych jesiennym snem dolinach gor, na prislipach, lazach i horbach, panowal nocny mrok i mgla. Tylko we wsi Lopinka rozciagnietej wzdluz potoku o tej samej nazwie zapalily sie wlasnie pierwsze swiatelka wsrod skapanych w ksiezycowym swietle chyz. Potem doszlo stamtad beczenie owiec, ryk bydla, skrzyp zurawi – wszystkie te dzwieki, ktore

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату