Berynda, Kolodrub, Pelczak i jego bracia, Jacek Dydynski oraz kilku zamozniejszych szaraczkow. Reszta stala za plecami, popijajac miod i podpiwek z glinianych kubkow, klocac sie i drapiac w podgolone lby. Nikt sie nie smial. Sprawa byla powazna, wrecz gardlowa.

– Mosci panowie bracia – zaczal Gedeon – przedstawiam wam pana Jacka Dydynskiego, stolnikowica sanockiego, kawalera znanego ze swej fantazji i dzielnosci, ktory z nieprzyjaciela naszego stal sie oto defensorem naszego zascianka! Wiwat i zdrowie!

Dwerniccy zrazu nie wiedzieli, co rzec. Jacek Dydynski byl w Ziemi Sanockiej tak znana postacia, ze na poczatku skulili sie, wybaluszyli oczy, a najbiedniejsi z nich poczeli klaniac sie unizenie, kiedy wstal. Dydynski zas zdjal czape i sklonil sie w pas zebranym.

– Witam waszmosciow i klaniam sie za uratowanie zywota. W zamian zapewniam, ze doloze wszelkich staran, aby obronic was przed gniewem Diabla Lancuckiego. Nadmienie, ze nie uczynie tego dla nagrody, ale ze zwyklej ludzkiej wdziecznosci i uczciwosci, jako wasz sasiad i powietnik. Mam ja wlasne rankory do Stadnickiego, a oprocz tego poprzysiaglem ichmosc panu Gedeonowi, iz pomoge mu w waszej sprawie. Recze mym slowem i honorem, ze noga famulusow starosty nie postanie wiecej w Dwernikach!

– Wiwat pan Dydynski! – zakrzyknal Samuel.

– Wiwat! – zawtorowala mu Konstancja, ktora widac byla na zascianku najgorliwsza partyzantka pana stolnikowica i choc starannie to ukrywala, latwo bylo dociec, ze spod swych dlugich rzes wpatrywala sie wen czasem jak w swiety obraz w cerkwi w Lopince.

Dwerniccy zawtorowali, przepili zdrowie stolnikowica na jedna noge, na druga i zaraz poprawili na trzecia. A potem odetchneli z ulga. Dydynski widzial, jak kilku z nich przezegnalo sie, dziekujac Panu Bogu, iz maja choc jednego przyjaciela na tym paskudnym swiecie.

W chwile pozniej przezegnali sie jeszcze raz, gdy Gedeon rzucil na stol czarna jak noc, pierzasta strzale. Powiodl uwaznym spojrzeniem jedynego oka po zgromadzonych i ujal sie pod boki.

– Wczoraj z wieczora dostalismy dziwny znak. Czy ktos wie, co on oznacza? Szaraczkowie pochylili sie nad strzala, a ich miny byly co najmniej niewyrazne.

– Ja wiem – rzekl Dydynski. – To czarna strzala Stadnickiego. Kiedy starosta zygwulski ma do kogos wielki rankor, gdy ktos go do furii i desperacji przywiedzie, wypuszcza w drzwi jego domu takiego poslanca, zawiadamiajac, ze wkrotce stanie w nich jako niezapowiedziany gosc. Tak zrobil Stanislawowi Wapowskiemu, ktoremu w drzwi dworu w Dynowie wypuscil czarna strzale. Tak uczynil Korniaktom i Andrzejowi Ligezie z Piotraszowki. Znaczy sie zaleliscie sadla za skore Diabla, ale czegoz innego mozna bylo sie spodziewac po ostatnich ekscesach? Strzala znaczy tyle: szykujcie sie do wojny, mosci panowie bracia.

Dwerniccy zamarli. Spogladali na siebie spode lbow, rozgladali sie dokola, jakby Diabel Stadnicki juz krazyl dookola zascianka niczym glodny lew i potezny rezolut.

– Do czarnej strzaly czasem dolaczony byl papier albo odpowiedz – mruknal Dydynski. – Znalezliscie cos takiego?

– Byl, byl – pokiwal glowa Gedeon. – Konstancjo, zajrzyj do sieni, do mojej sakwy na lawie, i przynies pismo.

Konstancja skoczyla, choc z niechecia, do sieni, bo wciaz jeszcze boczyla sie na Gedeona za poranna scene na ganku. Szybko znalazla lawe i lezaca na niej skorzana sakwe. Rozwiazala rzemienie, otwarla ja i zajrzala do srodka. Pomiedzy mieszkiem a wyszczerbionym drewnianym kubkiem lezal tam zlozony we czworo papier.

Kiedy go wyciagala, poczula cos jeszcze. Tam glebiej byl drugi list, zwiniety w ciasny rulon, pomarszczony, brudny. Co to moglo byc? Konstancja nie mogla sie opanowac, aby nie zerknac na ten swistek. Pierwszy raz widziala cos takiego – wszak wszystkie listy szlacheckie skladalo sie na cztery lub wiecej czesci, pieczetujac na gorze woskiem albo lakiem. Udajac, iz ciagle szuka papieru Stadnickiego, zajrzala do sakwy, ujela za krawedz tajemniczego dokumentu, rozwinela i...

Pismo, ktore zobaczyla na wytluszczonym, brudnym papierze, w niczym nie przypominalo laciny, polskiego, ani nawet cyrylicy. Wprawdzie umiejetnosci pisania Konstancji ograniczaly sie do mozolnego wyskrobywania wlasnego podpisu, jednak bywajac w grodzie wraz z dziaduniem, nieraz widziala dokumenty, ksiegi, obiaty i bez trudu potrafila odroznic kragle, ksztaltne lacinskie litery od ruskiej cyrylicy. Jednak ten papier zapisany byl w jakims dziwacznym jezyku. Dwernicka miala wrazenie, ze oglada poskrecane, wijace sie robaczki, ani chybi czartowskie, bo opatrzone rogami, ogonami i zawijasami...

– Konstancja! – zawolal Gedeon.

Zamarla sploszona. Szlachcic spogladal wprost na nia, miala wrazenie, ze czyta w jej myslach jak w ksiedze do nabozenstwa, ze pod zupanem i swita staje przed nim zupelnie naga. Czula, jak jego palacy wzrok slizga sie po wszystkich jej kraglosciach, a zwlaszcza po tych, ktore bywaly najsmaczniejszymi kaskami. Dlatego szybko wyciagnela list z Lancuta, zasznurowala sakwe, a potem zaniosla pismo do stolu.

Dydynski wzial dokument, otworzyl i rzekl na glos:

Ja, Stanislaw Stadnicki ze Zmigrodu, a na Lancucie starosta zygwulski, tobie, Gedeonie Dwernicki, wraz z cala familie twoja oznajmuje, ze czyniac zadosc prawu pospolitemu, posylam ci odpowiedz. Iz ty, nie umiejac uwazac sobie stan zacny szlachecki polski, wazyles sie targnac na honor moj, zniewazajac czeladz i slugi moje w Przeworsku, Daszowce pod Dynowem, w Dwernikach, ze twoja synowica Konstancja gwalt uczynila wlodarzowi naszemu poczciwemu w Hoczwi i ze sobie przywlaszczasz przywileje szlacheckie, bo nie jestes zaden nobilis ani generosus, jeno chlopek prosty plebejskiej kondycji, przeto sie mnie strzez na wszelakim miejscu: chodzac, spiac, jedzac, pijac, w domu, w kosciele, w drodze, w lazni, u dziewki, bo sie tej krzywdy na tobie, calym twym rodzie i Dwernikach mscic bede i da Pan Bog na gardle twym usiede.

Dan w Lancucie die 5 8-bris

Dwerniccy pobledli, pochylili glowy. Berynda ukryl twarz w dloniach.

– Wojna – wyszeptal Kolodrub. – Wojna nas czeka, bracia. Taka, jaka wiodl mosci pan referendarz koronny z kasztelanem przemyskim lata temu, po nim zas pan Herburt z Dobromila, poki za rokosz do wiezy nie trafil. Jaka toczyl w Przeworsku Andrzej Ligeza, gdy sie spod opieki stryja, pana rzeszowskiego, uwolnil. Co my teraz poczniemy?!

– Pierwsze, co trzeba zrobic – rzekl Gedeon – to wniesc w grodzie protestacje na Stadnickiego za bezprawny zajazd. Wytoczyc mu sprawe, chocby w trybunale, okazac rannych, a jesli trzeba, to nawet zawolac woznego, aby uczynil wizje urzedowa i obwiedzenie glow na trupach jego sabatow.

– Klopot w tym – mruknal Kolodrub – ze w grodzie sanockim i przemyskim tyle protestacji na Stadnickiego lezy, ze zza nich nie widac juz podpiskow. Pozwy sie mnoza, ale nie ma cos chetnych, aby je do Lancuta dostarczyc.

– Bo wozny, ktory do wrot Piekla zastuka – rzekl Berynda – musi byc raczy jak sarna albo ogar polski, bo inaczej cieplo mu sie zrobi. A poki takiego nie masz, nie dojdzie zaden pozew do pana starosty.

– Bedzie trzeba, to sami zdybiemy Diabla, w lazni albo u dziewki. I pozew do wilczego gardla wcisniemy!

– A co z nagana szlachectwa? – zapytal Pelczak. – Co uczynimy z kadukiem?

– Pamietajcie, bracia – rzekl Gedeon – ze mamy konfirmacje naszego stanu, ktora trzeba oblatowac w grodzie sanockim. To jest dokument, za ktory winniscie oddac gardla. Bo tu, na tym papierze, zapisana jest wasza wolnosc. A jesli Stadnicki go dostanie, tedy do konca zycia bedziecie famulusami i ratajami, Dwerkami, a nie Dwernickimi.

– Stadnicki dokument uzna za falszywy – wtracil Dydynski. – I protestacje pozanosi, jak na szlachectwo Korniaktow. Dlatego musicie przygotowac ekspurgacje i mundacje na sejmik w Sadowej Wiszni albo na roczki deputackie w Sanoku.

– Ekspu... co? – zapytal Berynda.

– Wywod szlachectwa, panie bracie. Wystarczy dokument, ktory imc Gedeon wyciagnal, i swiadectwo szesciu swiadkow – trzech z waszej linii ojczystej, a trzech po matce.

– Skad ich wziac? – rozlozyl rece Pelczak. – Spod ziemi wykopac?

– Poszukamy, to sie znajda. Ja sam poswiadcze, jesli trzeba, bo nie wierze, abym w rodzie nie mial choc jednej prababki Dwernickiej.

– Wszystko to madrze i chytrze przemysleliscie – rzekl Kolodrub. – Ale coz z tego, ze pozwiemy Diabla chocby i przed sad sejmowy? Ze sie wywiedziemy na sejmiku, skoro to wszystko potrwa dlugie miesiace. A Diabel nie bedzie czekal na woznych, sedziow i deputatow. Nie wysiedzi na ogonie, az sie sejmik zbierze. On zajedzie nas zaraz, chocby nawet jutro. Moze nawet juz jego wojska maszeruja na Dwerniki! Co z tego zatem, ze nasza strone wezma trybunaly, skoro zanim wyroki zapadna, bedzie nas Smoliwas z karbowym w pole wyganial? Co uczynimy, gdy Stadnicki nas wczesniej zaatakuje?

– Atakowal juz dwa razy – mruknal Gedeon. – I jak do tej pory Opatrznosc Boza nie pozwolila uczynic nam krzywdy.

– Bo za pierwszym razem nie bylo wielu sabatow. A za drugim, gdyby nie pan Dydynski, ktory zmienil strone, wszyscy bysmy poszli w lykach do Lancuta. Prawda jest taka, ze nie mamy sil i srodkow, aby przetrwac kolejny zajazd starosty.

– A nie mozecie poprosic o pomoc sasiadow? – zapytal z glupia frant Dydynski. – Chocby pana Bala, podkomorzego sanockiego? A nawet pana Stadnickiego, ale tego z Liska, a nie z Lancuta. Przeciez on krewniaka nie lubi.

Gedeon rozesmial sie cichym, chrapliwym smiechem. A jego bracia pospuszczali glowy.

– Myslisz, panie Dydynski, ze gdy ty lezales jako wor burakow na lawie, mysmy jeno dziewki swadzbili i miod pili? Probowalismy juz prosic o pomoc.

– I co?

* * *

– Nie bedzie z tego nic – rzekl Piotr Bal, podkomorzy sanocki, po czym skrzyzowal rece na piersi, na wzorzystych petlicach aksamitnego giermaka. – Nie wygrac nam z Diablem Lancuckim, nawet z moja pomoca. Pomagalem ongi panu Ligezie z Piotraszowki i jeno guzy z tej pomocy wynioslem, procesy i pozwy. W dodatku zlupil mi Stadnicki wozy z towarami, ktore do Lezajska poslalem. Same stad mam straty i niepokoje.

Dwerniccy poklonili sie nisko, az do samej ziemi.

– Jedyne, co mi na mysl przychodzi, zacni ludzie – mruknal pan Bal, szarpiac dlugiego siwego wasa – to iz mozecie schronic sie u mnie w Baligrodzie. Jesli za czeladz pojdziecie na sluzbe, chetnie was z dobytkiem przygarne i kat jakis znajde...

* * *

– W opresji jestescie, mosci panowie sasiedzi?! – zapytal jego mosc pan Lozinski, dzierzawca Lopinki. – Czy pomoge wam znaczy? Oczywiscie! Badzcie pewni, ze wam moja szable na uslugi oddam. Starczy, ze poslanca do mnie do dworu przyslecie, a zaraz z pocztem w Dwernikach sie stawie!

Dwerniccy poklonili sie w milczeniu.

– Maryna, Jewka! – zagrzmial pan Lozinski, gdy zaraz po odjezdzie sasiadow przekroczyl prog czeladnej. – Pakujcie kufry, skrzynie i przyodziewek! Iwaszke

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату