Nawet i bez tego ponaglenia uslyszala loskot kolejnych okiennic rozwalanych siekierami, wrzaski atakujacych i tupot podkutych butow w izbie za nimi. Pomknela do drzwi jak sploszona sarna, nie podnoszac nawet szabli, ktora pozostawila przy skrzynce. Wiedziala, ze musi znalezc Dydynskiego albo wezwac pomoc, zanim dwor zostanie zdobyty, a Dwernickich wycofujacych sie od parkanow przywitaja za brama szczere usmiechy sabatow i hultajow Stadnickiego.
Wpadla do sieni, a potem co tchu wbiegla na ganek, zeskoczyla ze stopni, rzucila sie w strone bramy. Byla o krok od zaryglowanych, zasypanych ziemia wrot, gdy za kolasa z prawej i krzakami pod parkanami dostrzegla jakis ruch. Chciala zatrzymac sie, lecz ktos chwycil ja wpol, od tylu, mocno. Szarpnela sie, ale bezskutecznie, wierzgala, krzyczala. Wowczas doskoczyli do niej jeszcze dwaj swawolnicy. Byla w rekach trzech sabatow, ktorych zdradzil bijacy od nich smrod zjelczalego baraniego sadla, dziegciu, potu i krwi.
– Gedeon! – rozdarla sie dziewczyna. – Gedeooon!
Zarechotali. Ten nizszy, ktory trzymal Dwernicka w objeciach, zlapal ja wpol, uniosl z ziemi, powlokl w strone stajni. Reka Konstancji od razu opadla do lewego boku – tylko po to, aby zmacac pusta pochwe szabli. Byla bez broni! O Boze, moj sajdak! – pomyslala, jak gdyby luk mogl w jakikolwiek sposob pomoc jej w walce z takiej odleglosci z trzema siedmiogrodzkimi sabatami, ktorymi matki na Werhowynie straszyly male dzieci.
Zoldacy Stadnickiego znowu zarechotali glosno. A wowczas Konstancja, wkladajac w cios cala sile i zlaczajac dlonie razem, uderzyla lokciem w wasata gebe trzymajacego ja swawolnika. Mezczyzna zawyl, potrzasnal glowa, splunal krwia i polamanymi zebami, a potem lewa reka chwycil ja za czarne warkocze, a prawa uderzyl na odlew w twarz. Glowa Konstancji odskoczyla na bok, szlachcianka jeknela, przewrocilaby sie od takiego ciosu, gdyby napastnik nie przytrzymal jej druga reka. Swiat zawirowal na chwile. A potem poczula, jak rece sabatow podnosza ja z ziemi i wloka do stajni. Zaczela krzyczec, wierzgac, kopac i bic, ale jej walecznosc nie uczynila na nich wiekszego wrazenia niz protesty kotki niesionej w worku do najblizszej rzeki.
Konstancja zalkala, odwaga opuscila ja calkowicie. Zaczela gryzc i kasac – wszystko na prozno. Kiedy chwycila zebami dlon jednego z przesladowcow, dostala kulakiem z drugiej strony – pod ucho, a potem jeden z sabatow – najmniej smierdzacy dziegciem, a w zamian za to najbardziej horylka – zlapal ja za warkocze i odgial glowe do tylu.
Rzucili ja na slome i gnoj w stajni, tuz obok przerazonych, wierzgajacych koni. Ten pierwszy, ktoremu uczynila w zebach szpare rownie wielka co kula z kolubryny w zamkowym murze, przycisnal ja kolanem, rozdarl zupan i koszule na piersiach. Konstancja jeknela, kiedy opadl na nia calym ciezarem, a jej zeby klapnely tuz przed obliczem wroga. Najezdnik zasmial sie, chwycil ja za szyje, zdlawil, przydusil. Dwernicka szamotala sie coraz slabiej, czujac, ze lzy same ciekna jej z oczu, a serce wali jak oszalale. Wiedziala, ze przegra; bojka ze Smoliwasem i jego chlopska kompania byla zaledwie dziecinna zabawa w porownaniu ze starciem z okrutnymi sabatami... Lecz przeciez to wszystko nie moglo tak sie skonczyc! Nie moglo!
A potem stal cie cud. Sabat, ktory juz prawie rozsunal jej nogi, zlapal sie za pas i poczal spuszczac hajdawery, zaskomlal jak pies i polecial w bok, pod kopyta szalejacych koni. Konstancja cofnala sie tylem, zaslaniajac piersi dlonmi, i wowczas ujrzala stojacego na progu stajni Jacka Dydynskiego, za nim zas spocone, pokryte pylem, kurzem i drobinami prochu oblicza Szawilly i Samuela.
Jacek nad Jackami wpadl pierwszy; natarl z furia na sabatow, ktorzy na widok zbrojnych chwycili za bron. Cial pierwszy – wrab, odbil cios z odlewu, zripostowal szybkim, wrecznym cieciem wklab, zbil ostrze wroga, cial od zewnetrznej strony i jednym chlasnieciem odrabal sabatowi reke w nadgarstku!
Wegier zawyl jak pies, potrzasnal krwawiacym kikutem, rzucil sie Dydynskiemu do gardla, lecz ten skoczyl w bok, doprawil go w zywot, w skron i – kiedy tamten zachwial sie – w kark. W koncu zwalil go poteznym cieciem w leb na slome i stos konskiego nawozu.
Dwaj ostatni sabaci opadli stolnikowica z dwoch stron. Ten zastawil sie przed pierwszym ciosem, zbil chlasniecie wklab, zripostowal wlic i w piers, walac dlugimi cieciami zamachowymi z ramienia. Dostal w lewy bark, ledwie wymknal sie spod ostrza, odbil ciecie na odlew i oddal pieknym za nadobne blyskawiczna odpowiedzia. Sabat za pozno zlozyl sie do zastawy, nie zdazyl oslonic sie przed polskim ostrzem. I dostal cios w twarz, przez czolo, nos, prawy policzek; ciecie, ktore raz na zawsze skonczylo jego doczesne udreki.
Dydynski skoczyl na ostatniego wroga. Ow umknal z wrzaskiem spod ostrza, ale w ciasnej stajni nie mial dokad uciekac. Droge zagradzaly mu miotajace sie na uwiazach konie i wierzchowce, a drzwi stajni pilnowali Samuel i Szawilla. Sabat rzucil sie zatem na Jacka. Szable brzeknely, zderzyly sie raz, drugi, trzeci... A potem stolnikowic skonczyl ostatnia scene moralitetu pod tytulem „Pokaranie sabatow”. Zakonczyl tak jak zwykle, ze szlachecka fantazja, cieciem godnym zapamietania w traktatach, gdyby ktokolwiek w Ziemi Sanockiej zadawal sobie trudu na spisywanie szermierczych ciosow i ukladow. Uniknal zwodem ciecia w piers, a potem delikatnie cial nyzkiem sabata z lewej strony, przecinajac brzuch, nacinajac gleboko prawe udo. Uderzyl tylko raz. To wystarczylo, by trysnela krew, a sabat padl pod kopyta koni, zaryczal z bolu, by krew z przecietej tetnicy trysnela az pod sufit. Dydynski doskoczyl do powalonego i jednym krotkim pchnieciem wpakowal mu ostrze szabli w plecy – gleboko, az po mlotek i sam kraniec piora. Sabat zawyl, zacharczal, jego oczy pokryly sie bielmem, a nogi poczely uderzac w ziemie w przedsmiertnych drgawkach.
Dydynski otarl pot z czola, spojrzal na Konstancje, ktora podniosla sie na nogi i stala, wpatrujac sie wen szeroko otwartymi oczyma, pelna podziwu dla jego wyczynow. A wowczas stolnikowic wbil szable w slome i uczynil cos, czego nigdy w zyciu nie zrobilby w takiej chwili zaden szlachetny ani swiatobliwy krzyzowiec – zaden Gawain, Parcival spod kresowych stanic czy Walgierz Wdaly z dawnych piesni i legend. Nie bylo sie jednak czemu dziwic – krew pana stolnika odziedziczona po pradziadach byla goraca. A wszak w czasach walk Parcivala z Sasami pradawni Sarmaci, przodkowie szlachty polskiej, stali, jak wiadomo, po tej drugiej stronie barykady.
Drapieznym ruchem Dydynski chwycil Konstancje za rece zaslaniajace urocze pagorki, rozsunal je na boki, porwal dziewczyne w ramiona, oparl ja z boku o zad konia, przycisnal, zdusil w usciskach. Jego stwardniale od szabli dlonie przesunely sie od ciemnobrazowych jagod w dol, na rozkosznie gladkie plecy panny Dwernickiej, podazyly ku dwom zacnym kraglosciom ponizej. A jednoczesnie pan Dydynski nie odrywal ust od koralowych warg niewiasty, zdusil ja tak, ze pozostala prawie bez tchu...
A jednak miala dosc sily na ten ostatni desperacki uczynek!
Dydynski jeknal i odskoczyl, gdy dostal kolanem w swe szlachetne klejnoty herbowe. Zdumiony wybaluszyl oczy na Konstancje, jak gdyby wlasnie odebrano mu smaczny, acz nieobiecany kasek.
Konstancja chwycila husarska szable pana Jacka, cofnela sie, stanela w wysokiej postawie.
– Ty zdrajco! Ty psi synu! – wybuchla. – Zlodzieju podolski! Milosniku francowatych przechodek! Szelmo! Kpie francuski!
Zamilkla, dyszac ze zlosci.
– Powiadali mi, panie Dydynski, ze tys pierwszy szlachcic w powiecie! Szlachetny jako Zawisza Sulimczyk! Cnotliwy jako Cyncynat!
– Klamali! – wykrztusil wreszcie Dydynski. – A moze jeszcze gadali, ze sie postrzyglem w mnichy?!
– Jak smiales, mosci panie, nastawac na moja cnote!
– A nagroda za ocalenie?! – rozesmial sie Dydynski. Konstancja miala przez chwile wrazenie, ze nie tak bardzo rozni sie od sabatow, ktorzy wlasnie zesztywnieli lub wydawali ostatnie tchnienie na gnoju. – Wacpanna wybacz, ale ja zawsze lafe biore!
– W naturze? – Konstancja zamierzyla sie do ciosu.
– Myslalem, ze sie to wacpannie spodoba...
Samuel wskoczyl z impetem pomiedzy nich.
– Sabaty ida! – krzyknal rozpaczliwie. – Do broni!
– Spasi Chryste! – rzekl Szawilla. – To Stadnicki nas we dworze oblega, a pan Dydynski tymczasem panne Konstancje obiegl!
Konstancja cisnela szable pod nogi stolnikowica, okryla sie porwana koszula, a potem odwrocila do Szawilly, ktory, rzecz jasna, nie omieszkal skorzystac z okazji, aby nie uronic nawet najmniejszego detalu z tej sceny. To zreszta byl prawdziwy powod zlosci Konstancji. Gdyby Dydynski oblapil ja gdzies po kryjomu, nie bylaby moze o to krzywa. Panna wiedziala jednak, ze skoro swiadkiem tej sceny stal sie Szawilla, moze byc pewna, ze – jesli Dwerniki przetrwaja zajazd Stadnickiego – jutro beda gadac o tym wszystkim chlopi i Zydzi w Hoczwi, Koroliwcy w chatach nad Oslawa i Hyrniacy po calej Werhowynie. Pojutrze wiesc o niej i stolnikowicu dotrze do sanockich przekupek i pijanic. Pewne jak amen w pacierzu bylo takze, iz za dwa dni gadac o tym bedzie caly Rzeszow oraz pan kasztelan Spytek Ligeza przy wieczerzy. A przed Wszystkimi Swietymi opowiesc dotrze lotem blyskawicy do samego Krakowa, gdzie weselic sie beda z tej historii po rowno ksiaze kasztelan Ostrogski, zacy w karczmach, plebeje i kupcy w szynkach, baby kupczace na rynku i wszystkie murwy i przechodki z Kazimierza. A najgorsze zas, ze zawsze i wszedzie znac bedzie w tych opowiesciach okrutna i krzywdzaca niesprawiedliwosc. Konstancja wiedziala dobrze, ze pana Dydynskiego, chocby wychedozyl tutaj i dwadziescia dziewek, nie nazwie nikt szelma, kpem, gwaltownikiem niewiesciej cnoty, lecz wszyscy i wszedzie pic beda za jego zdrowie kwarciane kielichy i puchary pelne wegrzyna i malmazji. Z niej zas zrobia ladacznice albo polatuche lub tez, co gorsza, glupia zasciankowa kure, pocpiege albo zwykla przechodke. Taki juz parszywy byl caly ten swiat!
A potem Dwernicka zamarla, kiedy uswiadomila sobie, ze przez to wszystko nie powiedziala Dydynskiemu, aby ratowal Gedeona broniacego sie samotnie we dworku. Dziewczyna chwycila sie za glowe, zaszlochala. Ale kiedy stanela na progu, ujrzala Berynde, Polonine i Pinczuka, ktorzy wlasnie wychodzili z dworu, wiodac zakrwawionego, ale zywego Dwernickiego. Konstancja zaszlochala, kamien spadl jej z serca.
Dydynski jednak byl niewrazliwy na niewiescie lzy. Chwycil za szable i wypadl na podworze. Od razu w jego uszy uderzyl huk wystrzalow, oczy zasnul kwasny dym prochowy, ktory dla ludzi kochajacych wojne byl niczym wonne kadzilo, jak aromat najstarszego wina dobytego z omszalej beczki.
Hajducy i sabaci odparci od dworu wrocili z wieksza sila – wparci spieszonymi semenami, szlachta i pacholkami Stadnickiego. Szli do ataku, przystawiajac do parkanow drabiny, rabiac bale i deski siekierami, ciskajac plonace maznice ze smola na dachy szop i chalup, wspinali sie na czestokoly po osekach. Dwerniccy strzelali im prosto w twarze, bili szablami, cepami, kiscieniami, spychali rohatynami i spisami, odrzucali drabiny widlami.
Sily szaraczkow wyczerpywaly sie z wolna. Rannych i umierajacych znoszono do dworu Hermolausa, opatrywano napredce, drac w paski koszule, przescieradla i poszwy, zagniatajac chleb z pajeczyna, zmywajac krew szmatami. Zabici lezeli wszedzie – padl Krzysztof Dwernicki, dogorywal pan Abraham zwany Szczerbakiem. Berynda dostal kule w ramie, Kolodrub oberwal kiscieniem po krzyzu. Ostatnia krew w obronie wioski przelalo kilkoro pacholat i starcow, kilkunastu krewnych i powinowatych Konstancji. Zewszad dobiegaly jeki i krzyki, wolania o pomoc. Strzelb i pistoletow nie mial prawie kto nabijac, tu i owdzie Dwerniccy walczyli juz na kolby i piesci, zastawiali sie szablami i z trudem spychali napastnikow z umocnien.
Dydynski rzucil sie bic sabatow i dworskich ludzi, pral ich sprawnie i bez zbednych slow, jak drwal rabiacy drzewo na stokach Chryszczatej. Czasem tylko ustepowal miejsca Szawille, bo Samuel oberwal w leb i po boku, po czym trzeba bylo zniesc go do dworu. Ale napor wrogow byl silny i bezlitosny. Powoli slabla nieugieta wola oporu stolnikowica... Zaczynal juz przemysliwac, czy nie czas, aby wycofac sie do kosciolka lub nawet wszczac pertraktacje z oblegajacymi. Zastanawial sie, czy atakami dowodzi sam Diabel Lancucki, czy tez ktorys z jego ludzi. Choc jednak wpatrywal sie w dymy i pozary, nie widzial nigdzie wynioslej postaci Stanislawa Stadnickiego. Zapewne zatem Diabel naznaczyl regimentarzem jednego ze swych klientow i rekodajnych. Jesli tak bylo, to byc moze mieli szanse, aby wykpic sie ukladami i uzyskac chociaz przerwe w walce, ktora zaczynala przybierac coraz bardziej niekorzystny obrot.
Nie doszlo do poddania sie ani wywieszenia bialej flagi. Kiedy obrona poczynala slabnac, gdy wazyly sie losy bitwy, niespodziewanie na tylach ludzi Stadnickiego rozlegly sie strzaly i krzyki.