Dydynski az wspial sie na szczyt czestokolu, ryzykujac wystawienie sie na strzal. Wytezyl wzrok i wreszcie ujrzal, co bylo przyczyna zamieszania. Zobaczyl jezdzcow na wspanialych polskich koniach, w deliach, w kolczugach i behterach, w przepysznych szyszakach turbanowych i misiurkach, cwalujacych glowna droga wprost do dworu. Bylo ich pieciu, moze osmiu, ale z pewnoscia nie wiecej niz dwunastu. Jacek nad Jackami widzial, jak mkneli wprost na tyly wroga, jak palili z pistoletow do zaskoczonych semenow i hajdukow. A potem jak burza wpadli w stloczone szeregi sabatow, rozwalajac lby i czaszki, rabiac szablami ze zlowieszcza wprawa znamionujaca doswiadczonego zolnierza.
Klujac, siekac i tratujac wszystko, co stanelo im na drodze, dopadli do ogromnej karmazynowej choragwi ze Sreniawa. A potem jeden z nich – potezny, zwalisty chlop z dluga broda, cial chorazego w kark, inny chwycil drzewce. I wielki sztandar Stadnickiego padl, zlozyl sie, zniknal.
Ludzie starosty wrzasneli. Wstrzymali szturm na obwarowania dworu. Wnet w ich szeregach wszczal sie zamet, krzyki, zamieszanie. Dydynski juz wiedzial, co czynic. Nie mogli stracic tej szansy!
– Mosci panowie! – ryknal do skrwawionych obroncow. – Odsiecz idzie! Prac sabatow, psubratow! Bij, kto w Boga wierzy!
Dwerniccy dostrzegli, co dzialo sie po drugiej stronie plotow i kobylic, widzieli nadciagajaca jazde i zrozumieli, ze odsiecz uderzyla w tyl wrogow jak grom z jasnego nieba. Pierwszy ocknal sie Pelczak, po nim Szawilla, dalej reszta szaraczkow i kto tylko jeszcze trzymal sie na nogach.
Co tchu odwalili klody, pniaki i podpory blokujace wrota, rzucili sie, aby przelazic na druga strone palisad i czestokolow.
Dydynski pierwszy wypadl przez otwarte przejscie z szabla w zacisnietej dloni, za nim pedzili Dwerniccy z kosami, szablami, kiscieniami, ze zdobycznymi palaszami i spisami. Gnali na wroga z gromadnym rykiem. Z okien dworku, z dachu stodoly rozbrzmialy nowe strzaly.
I to zalamalo zolnierzy Stadnickiego. Ponioslszy w boju wielkie straty, sadzac, ze od strony goscinca nastepuje na nich wroga jazda, poczeli pierzchac miedzy oplotki, w pola, pomiedzy plonace stogi z sianem, gumna i stodoly. Najpierw uciekli sabaci, ktorzy zawsze woleli rozbijac skrzynie i sklepy, krzywdzic dziewki i lupic szlachte, niz stawac do boju z szabla w reku. Za nimi popedzili skrwawieni hajducy, na koncu zas semeni. Panika ogarnela wszystko i wszystkich. Dobosze rzucali kotly, muzykanci traby, chorazowie wyzbywali sie sztandarow. Z wrzaskiem przerazenia czeladnicy i pacholkowie z Lancuta poczeli wyrywac w pola, uciekac przez Solanke, wpadac w Wetlyne, walic sie z nog, upadac, topic, byle tylko dopasc zbawczego lasu. Dluzszy opor stawila tylko jazda dworska, ale gdy uderzyli na nia Dwerniccy z kosami i spisami, kiedy dali ognia do jezdzcow stloczonych w waskich przejsciach i ogrodach miedzy chalupami, szlachcice i rekodajni Stadnickiego poczeli zawracac konie, a w koncu wszyscy puscili sie skokiem za hajdukami.
Dydynski nie ruszyl w pogon. Szedl srodkiem zakrwawionego traktu prowadzacego do wywazonych glownych wrot, gdzie lezaly stosy trupow i martwe scierwa koni. A na jego spotkanie podazalo czterech konnych, ktorych oblicza byly wesole, szczere i rozesmiane, choc tu i owdzie szpecily je jeszcze niezagojone blizny i rany.
Mikolaj, Zygmunt, Stefan i Lukasz Dydynscy jechali rysia na zdrozonych wierzchowcach. Z tylu tloczyla sie czeladz, osmiu pocztowych zabranych z Dydni i Niewistki, rodowych wlosci panow Dydynskich. Choc wszyscy mieli marsowe miny, trudno wprost bylo uwierzyc, ze jeszcze przed chwila te cztery poczty zbrojnych uczynily wieksze spustoszenie niz dobrze okryta choragiew husarska.
Mikolaj pochylil sie w leku, porwal Dydynskiego w niedzwiedzie usciski, poklepal po bratersku po plecach, omal nie zgniatajac przy tym zeber.
– Ty szelmo! – zakrzyknal. – Gdzies sie wybral?! Na wojne ze Stadnickim? Bez nas?!
– Przeciez Diablowi sluzyliscie!
– I rzucilismy sluzbe w diably! Kiedysmy sie dowiedzieli, ze starosta zascianek chcial schlopic, ze na ciebie parol zagial, rzeklismy mu: „Pocaluj psa w rzyc, panie Stadnicki!” I jeszczesmy mu konie zagarneli! Patrzajcie, jakie zacne husarskie i natolijczyki, jakie podjezdki smigle pod pocztowymi!
– A Przeclaw?!
Mikolaj popatrzyl w ziemie.
– Ostal na sluzbie. On, bracie, zawsze mial do ciebie rankor, zazdroscil ci slawy i powodzenia. Pies drapal Przeclawa. Co to, my nie Dydynscy bez niego?
Jacek zmarkotnial. Bol w plecach odzyl na nowo. Moze to odezwala sie rana po kuli, a moze tylko niemile wspomnienie?
Dwerniccy wracali bezladnymi gromadami – pocieci, pokrwawieni, ale z blyskiem w oku, krzyczacy i wiwatujacy. Gedeon podszedl do Dydynskiego. Mial zakrwawiony leb, zmeczone, przekrwione oczy, smierdzial dymem i siarka. Polozyl reke na ramieniu szlachcica.
– Mosci panie Dydynski – rzekl – dziekuje. Po prostu dziekuje, zes nie zapomnial... O danym slowie.
Rana w plecach stolnikowica zapulsowala bolem jeszcze mocniej.
– Waszmosc pozwol, oto moi bracia. – Wskazal Dydynskich. – Mosci panowie, poznajcie Gedeona Dwernickiego, ktory uratowal mi zycie. A w zamian za to ofiarowalem mu szable.
Bracia poklonili sie, uchylili czapek i kolpakow.
– To wielki dzien dla nas – mruknal Gedeon. – I dla waszmosciow. Dziekuje za pomoc. A teraz chodzmy zniesc rannych i zabitych.
Dydynski pokiwal glowa.
– Stryj Hermolaus skonal. Nie wytrzymal starowina bitwy. Nie dozyl naszej wiktorii. Wieczne odpoczywanie racz mu dac, Panie. I swiatlosc wiekuista niechaj mu swieci. A teraz do roboty! Nie bedziemy tu sterczec. Sabaci moga wrocic!
* * *
Pobici sabaci i hajducy juz nie wrocili. Ani tego samego dnia, ani nastepnego. Na prozno Dwerniccy wystawiali straze, wzmacniali parkany i zasieki, wysylali na wszystkie strony konne czaty. Minal w koncu jeden tydzien i drugi, przeminelo Swieto Lukasza Ewangelisty i nie wydarzylo sie nic nadzwyczajnego. Wygladalo na to, ze pokonany Stadnicki zalegl w swym lancuckim Piekle, lizac rany, i na razie nie dawal zasciankowi okazji do wojny.
Dala je jednak Konstancja.
Oczywiscie nie zasciankowi, lecz stolnikowicowi sanockiemu.
Pierwsze pojawily sie rowno w dwa tygodnie po pogrzebie zabitych tudziez po obwiedzeniu cial sabatow i hajdukow w sanockim grodzie. Nie obeszlo sie rzecz jasna, bez wpisania do ksiag grodzkich kolejnej protestacji i przygotowania pozwu dla Diabla. Sterta papierow rosla w urzedzie grodzkim niemal z tygodnia na tydzien, coz jednak z tego, skoro nie mial kto nosic pozwow. Wozny grodzki wypuszczony za okupem z loszku w Lancucie kurowal sie od miesiaca z blizn, preg po kijach i sincow, a na zastepstwo jakos nie bylo ochotnikow. Wszystkim bylo bowiem doskonale wiadomo, ze Diabel Lancucki srogo bijal urzednikow wysylanych don z napastliwymi pismami. Zreszta gdyby nawet zaczely sie procesy, Stadnicki i tak kpil sobie zawsze z sadow i trybunalow; nie stawial sie nie tylko na indukta i repliki, ale nie fatygowal nawet na dylacje i akcesoria. Sila byla wystarczajacym prawem dla niego, a o reszte zupelnie nie dbal.
Wszystko zaczelo sie w dniu, w ktorym Jacek nad Jackami wybral sie na nadrzeczne luhy, aby przejezdzic konia, zranionego zreszta w czasie dawnej zwady na jarmarku w Dynowie. Konstancja zas, ktora pojechala za nim na swym wronym koniku, najpierw dwa razy zajechala mu droge, potem niby przypadkiem wyrznela nahajem w zad jego wierzchowca i uciekla, w koncu omal nie wpadla na Jacka i prawie zrzucila go z kulbaki, gdy sploszony Werchaty stanal deba.
Dydynski nie wiedzial, jak sie zachowac, zwlaszcza po rekuzie, ktora dostal na zascianku, w stajni w czasie bitwy. Z poczatku puszczal mimo uszu zaczepki i tatarskie zaloty panny; wreszcie, kiedy kilkakrotnie przemknela skokiem obok niego, zniecierpliwiony rzucil sie w pogon i bez trudu dopadl Dwernicka, niemal w pol drogi do Ciasnej. Tam, w zagajniku z gestych bukow, wyciagnal ja z jarczaka, zmiazdzyl w uscisku i wycisnal na wargach drugi juz pocalunek.
Konstancja wyrwala mu sie i znowu uciekla, gonil ja wiec wytrwale, ale z tryumfem i przekonany, iz jego starania zaczynaja odnosic skutek. Wszak nawet kropla drazy skale, choc mina wieki, nim zdola utorowac lozysko dla podziemnej rzeki.
Od tego czasu spotykali sie prawie codziennie, aby urzadzac dzikie galopady po okolicznych polach, gorach i dolinach. Jesien roku Panskiego 1607 byla piekna, ciepla i pogodna. Choc dochodzil juz koniec pazdziernika, kazdego ranka zlote slonce wzbijalo sie nad sine mgly zalegajace w dolinach Bieszczadu, wschodzilo na niebie blekitnym, czystym i niepokalanym jak lza uroniona przez dziewice nad grobem Chrystusa. Wstajac, oswietlalo kraine dzika, tajemnicza, niebezpieczna, a przez to jeszcze bardziej piekna, pelna nieopisanego uroku nawet dla kogos, kto przez cale zycie przywiazywal wage jedynie do wojaczki, konia, szabli i zbroi. Panna Dwernicka znala tu kazdy kat, kazdy glaz, buk, sosne i strumien. Kazdego ranka jezdzili zatem po skalistych brzegach Wetlyny, przeprawiajac sie przez kamienne osypiska, progi oraz badunie Sinych Wirow i Zawoju. Scigali sie waskimi lesnymi duktami prowadzacymi do wiosek zagubionych pod rozlozystymi ramionami Bieszczadu, gdzie miedzy dilami Dwernika, Smereka, Halicza i Krzemienia szumialy tajemniczo srebrzyste smuzki wezbranych gorskich potokow – Hulskiego, Carynskiego, Mucznego i Dwernika. Byli w Zubraczym pod Hyrlata, polozonym w tak dzikim wertepie i miedzy tak ogromnymi borami, ze az trudno bylo uwierzyc, ze znalazl sie ktos, kto obral sobie ten przysiolek na zamieszkanie. A jednak nie tak daleko od wioski przez ten dziki matecznik przebijaly sie liczne karawany kupieckie dazace na Wegry i do Malej Polski starym, wyjezdzonym traktem ciagnacym sie od Roztok na granicy az po Baligrod, Lisko i Sanok. I tutaj, zda sie, przebiegala granica swiata, bo zaraz za Baligrodem wjezdzalo sie jak w czarne gardlo. Droga i rzeka byly jednym i tym samym, a z jednej i z drugiej strony strumienia wznosily sie czarne sciany jodel i smrekow. Jezdzili tez na Werhowyne, w najwyzszej czesci Bieszczadu, gdzie ludzie zamieszkujacy wioski i przysiolki byli rownie zdziczali jak pradawna puszcza okrywajaca szczyty i doliny. W gorskich ostepach, w wioskach i przysiolkach ukrytych w wiekowych borach, gniezdzil sie hardy lud skory do zwady i pomsty. Tutaj, jak gdyby Ziemia Sanocka byla malymi Dzikimi Polami, uciekali wszelacy hultaje, swawolnicy, wywolancy i banici, a pod oslona lesnych gaszczy przemykali beskidnicy z polskiej strony gor i tolhaje z wegierskiej. Chlopi ze Sturzycy, Polany, Ruskiego i Rosochow chadzali wlasnymi sciezkami, z ktorych te najbardziej krete wiodly ich ku zbojeckiej slawie, dostatkowi i bogactwu, lecz znacznie czesciej ku konopnemu strykowi kolyszacemu sie na debowej poprzeczce szubienicy. Tedy wlasnie, przez nieoznakowane drogi i trakty, przekradali sie na polnocna strone gor tolhaje, sabaci i opryszki zbierajacy sie w Bystrej, Lutni, Wolosiance, Zahorbiu, Slawnie, Uzoku po drugiej stronie granicy, bo wszystkie z tych wiosek byly zbojeckimi gniazdami. Tu urzadzali swoje chadzki i wyprawy watahowie woloscy, ktorym niestraszne byly napady na szlacheckie dwory i najwieksze nawet miasta. Po tej stronie gor ucztowal kiedys na kamiennym stole straszny Istvan, ktorego chlopi ze Stuposian zabili okrutnie na polanie Stuposiewskie i tam pogrzebali razem z bracmi we wspolnej mogile. Tutaj, na pograniczu Beskidu i Bieszczadu, zbojowal Lewek Hostowicz, ktory zdradzony i wydany w rece kata w karczmie w Komaczy zawisl w Sanoku na pohyblu na strawe dla krukow i wron. Jego zbojnicka slawe podjal potem Marko Hatala, co przez lata wywijal sie pacholkom staroscinskim i harnikom. Az wreszcie noga powinela mu sie w Lipnicy, skad krotka juz tylko czekala go droga – do Sanoka i na szubienice, choc znajdywali sie i tacy, co twierdzili, iz obwieszono go na Wisielniku Horodyskim pod Hoczwia.
Byli i po Hatali kolejni beskidnicy, lotry, watahowie – Karlik Ichnat z Radwani, Hryc z Wylagu. A kiedy na mekach pokonczyli zycie, nastali po nich Lapszun i pnacy sie w gore w zbojckiej hierarchii Ihnat Wysoczan. Ci wszyscy mieli swoje kryjowki w Beskidzie, Bieszczadzie, w gorach przemyskich i Samborskich. Tam, gdzie w bezludnych ustroniach, wsrod gorskich berd, w zarebach, skrytych, zapadlych i niedostepnych, wsrod borow i wertepow siedzieli na czerszlach i poharach, w chalupach, grotach i ostepach dzicy i zlowieszczy chlopi, przyzwyczajeni jak wilki do boju i walki. Z nich wlasnie, a takze z drobnej czastkowej szlachty, z ludzi niebedacych ani niczyimi poddanymi, ani wolnymi, z tych pol opryszkow, pol chlopow, z wojtow strwiazkich nieodrabiajacych zadnych powinnosci, z kniaziow, krajnikow, lannikow i wolnikow brali sie najzawzietsi beskidnicy i hultaje.
Ale i tak znacznie grozniejsi byli od nich szlachetnie urodzeni rozbojnicy i swawolnicy, bedacy