Stadnicki i Zegart czekali na nich przy stole zastawionym srebrnymi dzbanami z winem, kielichami i kubkami. Nie byli sami. Przy drzwiach czuwal tuzin hajdukow zbrojnych w rusznice. A po prawicy Diabla stal Przeclaw Dydynski w kolczudze, delii, z dlonia na rekojesci szabli. Za nim zas tloczyli sie liczni zabijacy wieszajacy sie u rekawa delii lub pobierajacy lafe od pana starosty. Wszyscy popatrywali z ukosa na mlodego przybysza, zaden jednak nie osmielil sie hardo spojrzec mu w oczy. A juz na pewno rzucic wyzwania.
Stadnicki poderwal sie zza stolu. Ruszyl do nowo przybylego, rozlozywszy szeroko ramiona.
– Zbawco! – zakrzyknal. – Przyjacielu nasz! Salvatorze! Jakze milo mi cie goscic!
Diabel chcial oblapic mlodego szlachcica. Ale dla tamtego chciec nie znaczylo wcale musiec. Dlatego zaslonil sie przed starosta – po prostu oparl rozlozona reke na piersi lancuckiego pana. To wystarczylo. Stadnicki zamarl z otwartymi ramionami.
Nowo przybyly wyminal go, poszedl prosto do stolu, zdjal i rzucil na blat rekawice, usiadl niepytany, jak gdyby kpiac sobie z wszelakich regul polskiej goscinnosci i okazujac tym samym otwarta i jawna pogarde domowi Stadnickich.
Zegart wlasnorecznie podsunal mu puchar pelen malmazji. Nieznajomy wstrzymal go krotkim ruchem glowy. Skinal na pacholka. Jeden z dwoch sodomickich towarzyszy szlachcica, ten z mniej umalowana geba, lecz w zamian za to woniejacy pizmem i wegierskimi olejkami na pol podolskiej mili, podniosl naczynie w gore, skosztowal, przymknal oczy, przeplukal usta, wreszcie skinal glowa i oddal puchar swemu panu. Dopiero wowczas mlody panicz leniwie pociagnal lyk slodkiego trunku.
– Mosci panie starosto – rzekl glosem nieznoszacym sprzeciwu – kto to ma byc?!
– Sprawa nie jest prosta – rzekl Stadnicki, ktoremu wrocil troche poprzedni rezon. – Za Hoczwia jest zascianek... Widzisz wasc...
– Kto to jest?
Stadnicki zamilkl na chwile, na jego obliczu narastal gniew. Ale pohamowal sie.
– Jacek Dydynski, stolnikowic sanocki. Prawa reka niejakiego Gedeona Dwernickiego.
– Trzy tysiace.
Stadnicki chrzaknal. Wymienil z Zegartem znaczace spojrzenia.
– To duzy pieniadz, mosci panie – rzekl sluga. – Trzy tysiace zlotych...
– Czerwonych zlotych – poprawil nieznajomy. – Polowa z gory.
Stadnicki zacharczal i poluzowal zapiecie zupana. Jego geba przybrala kolor podobny zgola do barwy delii podolskiego karmazyna.
Nieznajomy wstal. Zabral rekawice i ruszyl do drzwi.
– Czekaj, waszmosc! – wydusil Stadnicki, widzac, ze tym razem nie wygra. –
Nieznajomy skinal glowa.
– Jest jeden warunek – dodal Stadnicki. – On musi byc zywy.
– To warte piecset wiecej.
– Dam piecset! – zacharczal Diabel. – Ale Jacek Dydynski, stolnikowic sanocki, musi jak najszybciej znalezc sie tutaj. W tej swietlicy, w tych murach. W moich rekach.
– To teraz ja mam warunek, mosci panie starosto.
– Rad go spelnie.
– Zanim przystapie do dziela, chcialbym spotkac owego Dydynskiego. Twarza w twarz.
– To da sie zalatwic. Ale nie bedziesz mogl uzyc swoich forteli, bo to bedzie, rzeklbym, urzedowa wizyta.
– Powiedzialem, ze chce go tylko obejrzec. I moze chwilke pogawedzic – mruknal nieznajomy. – W kazdym razie dobilismy targu. Jakze milo to slyszec, mosci panie starosto. Moj sluga zglosi sie do podskarbiego waszmosci.
Rozdzial VI
Amor i demon
Komedia w grodzie sanockim ? Co sie rodzi na polskim ugorze, polknie to morze ? Purim po szlachecku ? Krwawy odwet na Sanie ? Milosierdzie stolnikowica ? Judasz z Dwernik ? Wygnanie ? Opowiesci o tureckiej niewoli ? Ucieczka z jasyru ? Zraniona duma niewiescia ? Rebajlo prosto z piekla
– W grodzie pusto – mruknal Jacek nad Jackami, gdy podjechal do Gedeona czekajacego na wielkim wronym chmyzie pod brama do klasztoru Ojcow Franciszkanow przy sanockim rynku.
– Sprawdzales cerkiew? I podzamcze?
– Nie widzialem ani jednego sabata.
– Myslisz, mosci Dydynski, ze Diabel wzialby tu Wegrow? To tak jakby na bramie napisal: Stadnicki
– Sam napierales na te wyprawe.
– Ostroznosc nie zawadzi. Sprzykrzyly ci sie Dwerniki, mosci panie Dydynski? Wolisz w Piekle lancuchami pobrzekiwac? Mnie rozkazywac, a tobie sluchac.
– Tedy slucham. Co teraz?
– Skoro nie ma nigdzie zasadzki, to jedziemy na zamek.
Ruszyli wolno, przebijajac sie przez zatloczony rynek. Mijali przekupki, chlopow z sola, suszona wisnia, kupieckie kolasy, skarbne wozy wyladowane kufami z wegierskim winem, antalami z piwem i gorzalka. A takze lezace tu i owdzie sterty belek, tarcic, kamieni i cegiel, mularzy wiozacych na taczkach swieze ciosy, ciesli pilujacych deski, okorowujacych ogromne bale zwiezione z lasow Bieszczadu. Sanok ciagle odbudowywal sie po pozarze, ktory w zeszlym roku zniszczyl prawie pol miasta, docierajac niemal do zamku i klasztoru. Ze wszystkich stron Rusi Czerwonej spieszyli tutaj czeladnicy i mistrzowie, kupcy i faktorzy wiozacy kamien, drewno i palcowki.
Deszcz przestal siapic, kiedy dojechali do drewnianego mostu wiodacego ku zamkowej bramie zwienczonej dwiema wiezami z cegly. Wrota byly otwarte, jak to w zwykly dzien, aby do grodu mogla zjechac szlachta sanocka zalatwiac pozwy, obiaty i protestacje.
Pacholkowie z milicji staroscinskiej czekali na murach i basztach. Wszedzie widnialy ciemnoniebieskie swity i bekiesze kozakow starosty sanockiego zbrojnych w rusznice i szable. Zamek obsadzony byl wojskiem jak przed najazdem Tatarow, ktorych, nawiasem mowiac, nie widywano w tych stronach przez ostatnie kilka lat.
Dydynski i Dwernicki wjechali wolno na glowny dziedziniec kamiennego, troj skrzydlowego zamku pamietajacego czasy krolowej Bony i Mikolaja Wolskiego, ktory w miejsce ponurych kamiennych blend i sterczyn ozdobil wszystkie budowle gzymsami, attykami, polkolistymi portalami i belkowanymi stropami.
Sluzba grodzka oczekiwala na nich przed glownym wejsciem zdobionym ogromnym kamiennym portalem z fryzem wyobrazajacym herby Litwy, Polski i Sforzow.
– Pan starosta oczekuje waszmosciow w kancelarii – rzekl stary sluga, biorac z rak Dydynskiego wodze konia.
– Stadnicki juz jest?!
– W rzeczy samej. Przybyl z jednym czeladnikiem.
– To dobrze.
– Mosci panowie – rzekl pacholek staroscinski, kiedy zsiedli z koni – wedle ugody, ktora przed panem starosta zawrzec chcecie, mieliscie stawic sie do sadu grodzkiego samowtor, bez broni. Oddajcie, waszmosciowie, pistolety, luki, rusznice, palasze, kindzaly i co tam jeszcze macie, aby stalo sie zadosc sprawiedliwosci.
Dydynski bez slowa odpial szable z rapci. Gedeon bez wahania oddal swoja batorowke mlodziutkiemu kozaczkowi.
– Strzelby waszmosciowie nie macie? – spytal podejrzliwie sluga.
Gedeon odchylil poly delii. Dydynski pokrecil glowa.
– Przy koniach zostaly.
– Tedy pozwolcie na gore, mosci panowie. Wskaze droge.
Ruszyli za starym pacholem staroscinskim, stukajac podkutymi butami na kamiennych plytach podworca, lomocac na deskach podlogi, gdy przestapili kamienny prog. Szybko znalezli sie w przepastnej sieni, skad piely sie w gore drewniane schody. Balustrady i porecze byly rozchwierutane, ozdobione nacieciami od szabel i czekanow – swiadectwem zwad i awantur, jakie odbywaly sie tu czasem z okazji roczkow ziemskich i sadow grodzkich obradujacych, jak nakazywal obyczaj, co szesc niedziel. Kamienne sciany nosily slady naciec – w miejscach, gdzie sanoccy awanturnicy i pieniacze ostrzyli klingi szabel i palaszy, aby skuteczniej upuscic znienawidzonemu sasiadowi kilka kropel szlacheckiej posoki.
– Wejdzcie na gore, do komnaty, waszmosciowie – rzekl sluga. – Tam juz na was czekaja.
Gedeon ruszyl pierwszy. Wchodzil na stopnie powoli, z namyslem. Ledwie doszedl do polowy schodow, kiedy Dydynski uslyszal zblizajacy sie loskot podkutych butow. Ktos schodzil w dol po trzeszczacych deskach – pewnie sluga albo palestrant, jakich wielu krecilo sie zawsze wokol sadu grodzkiego. Jacek zobaczyl mloda twarz nieznajomego, blyszczace oczy i czerwony slad na policzku – jakby po uderzeniu czy ciosie plazem szabli. Palestrant nie silil sie, aby zejsc z drogi Gedeonowi, niechetnie ustapil mu miejsca, bezczelnie potracil szlachcica w ramie, jakby chcial zepchnac go ze schodow.
Dydynski jednak wiedzial od razu, ze to nie byl przypadek. Nic nie uszlo jego oczom. Dostrzegl, jak mlody szlachetka chylkiem wlozyl w dlon Gedeona rekojesc pistoletu. Przez chwile w polmroku zalsnila wypucowana do polysku lufa; potem Dwernicki odsunal pole delii i wsunal bron z boku, za pas.
Jacek polozyl mu dlon na ramieniu w chwili, gdy Gedeon chcial zlapac za klamke.
– Stoj! – wysyczal. – Co to ma byc, do krocset!? Mielismy przyjsc bez broni.
– Czep sie lepiej ogona swego konia, Dydynski – warknal Gedeon.
Jacek nad Jackami stanal na drodze miedzy nim a drzwiami do kancelarii grodzkiej.
– Czys ty na glowe z kalenicy zlecial? Chcesz zabic Stadnickiego na oczach starosty? Toz to kryminal!
Gedeon porwal Dydynskiego za ramie, scisnal je z calych sil. Stolnikowic poczul sie tak, jakby jego reke ujeto w karby hiszpanskiego trzewiczka. Ale nie jeknal. Sam ulapil za kark Dwernickiego i rowniez scisnal. Ma sie rozumiec, iz bardziej dla fantazji, bo z rownym efektem moglby zlapac za leb najwiekszego niedzwiedzia z beskidzkich borow.
– Nie ma innego sposobu – wycharczal Gedeon. – Oto jedyna okazja, aby pozbyc sie Diabla raz na zawsze. Ty nie musisz o niczym wiedziec! Biore to wszystko na moje barki! To mnie skaza na gardlo. O ile w ogole bedzie proces. Stadnicki to infamis. A wywolanca zabic nie grzech!