a w duszy brygantami i raubritterami na niemiecka modle. Z sasiadow Dwernickich slyneli z tego panowie Rosinscy z Telesnicy Oszwarowej zwanej takze Fedorowa po drugiej stronie Sanu, slawni z zabijania szlachty, ktora goscili we dworze. Tak trzy miesiace temu uczynili z Kroguleckim, odrabawszy mu glowe w czasie uczty. Gedeon i Dydynski pelni byli obaw co do ich intencji, gdyz Rosinscy slyneli jako najzawzietsi poplecznicy i klienci Diabla Lancuckiego, u ktorego od lat znajdywali ochrone i protekcje przed wieza i starosta. W dalszych stronach zyli z rozbojow bracia Bialoskorscy, synowie burgrabiego na Wysokim Zamku lwowskim, a takze pomniejsi zboje, jak: Zebrowski, Gorski, Pamietowski z zawzieta kompanija wisielcow urwanych przedwczesnie od powroza, a pochodzacych z Lyskowic i Lachowic. Ten ostatni napadal czesto dwory i wioski, udajac Tatarow. Dalej szla pomniejsza szlachta zasciankowa i zagrodowa – Sekowscy, Kadlubiccy, Dabscy, Zurakowscy. A takze Pawel Zaklika z Gwoznicy i Konstanty Komarnicki grasujacy od czasu do czasu w gorach Samborskich, zaprzysiegly wrog ksiecia Janusza Ostrogskiego.
Lecz teraz byla juz jesien. Gory opustoszaly, jedynie woly i owce pasly sie jeszcze na poloninach. Hultaje kryli sie po dziuplach i matecznikach, a zbrojni panowie przepijali lupy i zapasy po dworach. Nikt i nic nie przeszkadzalo zatem Konstancji i stolnikowicowi w ich wyprawach.
Gdyby ktokolwiek zapytal wowczas Jacka Dydynskiego, czy trzymajac w ramionach panne Konstancje na Berdzie Falowej, przesiadujac z nia w dzikich ostepach nad Solanka i Wetlyna, przemierzajac pradawne bory Chryszczatej, liczy na cos wiecej nizli tylko przelotna milostke, z pewnoscia potrzasnalby przeczaco glowa. Wszak jemu, Jackowi Dydynskiemu, nie wypadalo brac sobie za zone panny ze zubozalego rodu szlacheckiego, za ktora w posagu moglby dostac dwie beczki dziegciu i wiadro pokrzyw zebranych z ugoru przy Solance. Wprawdzie Dydynscy nie nalezeli do wielkich posesjonatow, a Niewistka i Dydnia mialy przejsc po smierci ich ojca w rece szesciu braci, jednak Jacek nad Jackami byl przeciez dobrze znany w calym Sanockiem. Bijac sie ze Szwedami pod panem Chodkiewiczem i rozwalajac w czasie zajazdow podgolone lby panow braci, nabral tyle lupow, iz smialo mogl startowac w konkury do posaznych panien, corek miejscowych starostow czy dygnitarzy koronnych. Po drugie zas Dydynski byl zawodowym zolnierzem, towarzyszem choragwi hetmanskiej, a choc porzucil sluzbe po konfederacji brzeskiej, mial zamiar znowu wrocic do szeregow. Nie byl wiec sklonny do sentymentow i mowiac krotko – mial wzgledem Konstancji jasny cel – chcial sprawdzic, czy prawda jest, ze kazda bialoglowa tak jak ryba smak swoj nosi w srodku. I czy smak ow u panny Konstancji jest moze slodszy nizli u Jadwisi, najdrozszej i najkrasniejszej ladacznicy z gornego przedmiescia w Lancucie. Tudziez czy mozna w ogole porownywac go ze smakiem pewnej dworki pana Krzysztofa Zbaraskiego, z ktora to niewiasta spedzil Dydynski wiele upojnych chwil na podkrakowskim Kazimierzu. Mowiac zas wznioslymi slowy – pan Dydynski byl jak polski hetman, ktory chcac utrzymac w ordynku swe nieoplacone, spragnione lupow i powstajace do konfederacji wojsko, musi jak najszybciej wydac walna bitwe koronnemu nieprzyjacielowi, bodaj nawet byl to lichy hospodar woloski albo choragiewka zbojeckich Wolochow, i pobic go ku swej chwale i slawie.
– Dziwny czlek z tego Gedeona – powiedziala Konstancja, kiedy jednego z ostatnich pazdziernikowych dni wracali do Dwernik dolina Solanki.
– Uratowal mi zycie, a wam wolnosc – mruknal Dydynski. – Dzieki niemu obroniliscie sie przed Stadnickim za pierwszym razem. Az nie chce sie wierzyc, ze przetrzymal tyle lat niewoli. Czy ty pamietasz go z czasow, gdy wyruszal na wyprawe do Woloch?
– Bylam wtedy dziecieciem w kolysce. Berynda zapamietal go lepiej, ale Gedeon byl duzo mlodszy. Teraz, kiedy po latach wrocil przemieniony w Belialia, niemal nie przypomina nikogo z nas.
– Po dwudziestu latach na galerach kazdy bedzie wygladal jak Szejtan albo zostana z niego tylko kosci na dnie morza.
– Czy ty wiesz, ze Gedeon ma diabelskie pismo? Arkusz pokryty czarcimi zawijasami, znakami piekielnymi!
– Gdzies to widziala?
– U niego w sakwie – szepnela, nie wiedzac, czy dobrze robi, dzielac sie z Dydynskim swoim sekretem.
– Jak wygladalo to pismo?
– Zebym ja byla worozycha, tobym je odczytala. A tak... Tam byly... Kiedy wstydze sie powiedziec.
– Mow, mow, duszo moja. Nie powiem tego nawet ksiedzu.
– Tam byly zawijasy, dziwne, diabelskie ogony albo za przeproszeniem, kutasy. Jak na jakim cyrografie. – Konstancja przezegnala sie naboznie.
– To pewnie nie cyrograf – pokrecil glowa Dydynski – ale pismo w tureckim jezyku. Pohancy takie zawijasy na papierze klada, jakby im Pan Bog, z przeproszeniem, jezyki poplatal. Nieraz widzialem tureckie emiry, ceduly, glejty i listy. Nie dziwi mnie cos takiego u czlowieka, ktory wrocil z krajow sultana.
Konstancja westchnela z ulga. Popedzila Werchatego ostrogami...
W bramie do Dwernik stal Gedeon. Kiedy podjechali blizej, Dydynski poczul mrowienie na karku. Ogromny szlachcic wpatrywal sie zmruzonym slepiem w Konstancje, a jego oblicze bylo zaciete i gniewne. Czyzby mial za zle dziewczynie, ze po raz kolejny wybrala sie na przejazdzke ze stolnikowicem.
– Gdzie wy sie podziewacie?! – wybuchnal, kiedy podjechali blizej. – Panie Dydynski, larum graja, na kon czas siadac, a ty niewiaste po roztokach wloczysz?!
– Co sie stalo?
– Stadnicki przyslal nam nowe pismo.
– Odpowiedz? Grozby? Polajanki? Pozew?
– Napisal, ze chce sie z nami pojednac. Winy darowac, zastaw zawrzec i ugode. Do ksiag wszystko roborowac, a jesli go z zajazdow i napasci skwitujemy, gotow nam wyplacic basarunki.
Dydynski usmiechnal sie zawadiacko. I podkrecil wasa.
* * *
– To podstep i zdrada – rzekl stolnikowic do Gedeona, Kolodruba i Beryndy. – Stara sztuczka Diabla. To samo uczynil Korniaktom Anno tysiac szescset piec. Najpierw wyciagnal reke do zgody, a potem, kiedy jego mosc pan Konstanty rozpuscil milicje,
Berynda i Kolodrub milczeli.
– Sek w tym – rzekl Gedeon – ze nastepnego zajazdu Diabla mozemy nie przetrzymac. Ja wiem, ze w wasci zolnierska krew sie burzy, ale popatrz sam. Polowa naszych pocietych, chorych, postrzelanych. Co z tego, ze wzielismy rusznic, prochow, koni, kulbak i szabel, a nadto kilkaset zlotych z sakiewek zabitych, jesli nie ma komu dac tej broni do reki.
– Co zatem radzisz?
– Chce sie z nim spotkac w grodzie sanockim. Na warunkach, o ktorych wspomina. Przyjedziemy tylko ja i on. A kazdy z nas bedzie mial jednego uzbrojonego sluge. Tak zreszta postanowil pan
– Jesli tam pojedziemy tylko we dwoch, Stadnicki urzadzi na nas zasadzke w drodze powrotnej. Albo w tym samym czasie napadnie na Dwerniki.
– A mi sie zdaje, ze powinniscie jechac – rzekl milczacy dotad Berynda. – Co nam szkodzi sprobowac?!
– A jesli nie wrocimy? Bedziesz wacpan sam wioski bronil? I czym? Warzachwiami, wespol z babami i dziecmi?
– Raz kozie smierc. Przynajmniej zyskamy na czasie – mruknal Gedeon. – Ja jestem gotow sie z nim spotkac.
Kolodrub pokiwal glowa.
– Skoro sie upieracie, tedy zgoda – rzekl w koncu Dydynski. – Co pan kaze, sluga musi. A zatem wyruszymy do Sanoka, jak chce Stadnicki. Pojedziemy do grodu jak wszyscy, przez Hoczew i Lisko, ale przy powrocie przeprawimy sie promem przez San pod Sobieniem i wrocimy naokolo – przez Ustrzyki. Jesli Diabel zrobi na nas zasadzke na traktach, to mamy szanse jej uniknac.
Berynda i Kolodrub nadstawili uszu.
– Ale nigdy w zyciu – rzekl Dydynski – nie pojedziemy do Sanoka sami. Wezmiemy moich braci i kilku Dwernickich, ktorzy poczekaja na nas na przedmiesciach. A potem uczynimy tak...
Pociagnal lyk lipcowego miodu. I wyluszczyl im swoj plan.
* * *
Szlachcic, ktory wjechal na dziedziniec Piekla owego jesiennego popoludnia, zwracal na siebie uwage. Jednak nie w taki sposob jak mozni panowie posesjonaci. Zupelnie inaczej niz hultaje, towarzysze wojskowi czy znani swawolnicy. Ci pierwsi bywali pozdrawiani, drugim ustepowano z drogi, wszelako zerkajac ciekawie, kto jedzie i po co, z jaka sprawa, jak odziany i mlody czy stary.
Za tym panem bratem nie ogladal sie nikt.
Ci wszyscy, ktorzy napotkali jego pogardliwy, zimny wzrok, natychmiast kulili glowy. Mieszczankowie i chlopi przemykali pod scianami domow, pod murami i plotami lancuckich ogrodow. Nawet srodzy, wasaci zbrojni sabaci, ktorzy trzymali straz przed brama, woleli udawac, ze niczego nie widza. Przynajmniej do czasu, gdy nieznajomy skrecil w strone furty i stalo sie jasne, ze zamierza wjechac na glowny dziedziniec Piekla. Stanislaw Stadnicki budzil strach i groze, wiec spogladano na niego jak na wcielonego czarta. Lecz jesli starosta zygwulski byl diablem, ten czlowiek wygladal jak kochanek smierci.
A najgorsze, ze wcale nie byl straszny, nie toczyl dokola blednym wzrokiem, nie krzyczal, nie unosil sie. Paradowal w krotkim rajtroku do konnej jazdy, karmazynowej delii i wysokim kolpaku z przypieta na otoku kita czaplich pior. Jego oblicze nie wyrazalo nic – zlosci ani bolu, nienawisci czy radosci. Sprawial wrazenie mlodego, rozkapryszonego panka, ktory jednym drgnieciem brwi posylal pacholka na sto kijow w piety, a krotkim skinieniem palca nakazywal zamknac chlopka na piec dni do pregierza. Spogladajac z bliska w jego oczy, mialo sie wrazenie, ze czlowiek ten byl w stanie zamordowac blizniego za kolor pasa, a potem wrocic spokojnie do czytania wierszy.
Za mlodym szlachcicem jechalo dwoch pacholkow strojnych po polsku, z twarzami i brwiami wymalowanymi barwiczka jak u pospolitych skortezanek. Widac bylo, ze mieli za nic ludzkie obmowy, bo podazali obok siebie, trzymajac sie za rece, przekomarzajac cicho, czasem chichocac. Swiadczylo to tylko o tym, iz nieobce im byly arkana tureckiej milosci, a kiedy spojrzalo sie na nich uwazniej, mozna bylo dociec, ze rownie dobrze co na sodomickiej
Z tylu jechal jeszcze jeden pacholek – stary, wasaty, przygarbiony, o gebie poznaczonej szramami i bliznami jak pieniek do rabania drwa. Ten dla odmiany mruczal pod nosem modlitwy, nie zwracajac uwagi na otoczenie. I co pewien czas zegnal sie zamaszystym znakiem krzyza.
Kompania wjechala na dziedziniec zamku, gdzie szybko zakrzatneli sie wokol nich sludzy i pajucy. Mlody panicz cisnal pacholkowi w twarz wodze wierzchowca, rozejrzal sie po dziedzincu.
– Gdzie starosta?!
Szybko wskazano im droge do komnat. Weszli po drewnianych schodach wylozonych krasnymi dywanami, a potem dwaj hajducy rozwarli przed nimi drzwi do glownej sali.