– Juz widze, jak go posluchaja.
– Posluchaja, posluchaja. Kto sie na wici nie stawi, w tego folwarkach i wlosciach niebo i ziemie Stadnicki zostawi. To rzecz pewna, ze cala okoliczna szlachta sie nie zjedzie, zwlaszcza ze wieksza czesc pojdzie lub juz poszla na sluzbe do Opalinskiego. Ale bliskich sasiadow Diabel trzyma w strachu i ci –
– Dziekuje waszmosci za wiesci.
– Podziekujesz mi najlepiej, jesli zaniechasz wyprawy. Sienienski naprawde chce cie zabic.
– Moja w tym glowa, nie waszmosci.
– Ja z dobrego serca ostrzegam.
– Czy jest moze w Holuczkowie jakas panna? Mloda, krasna, z czarnymi warkoczami? Nie przywiozl jej Sienienski?
Ramult nachylil sie do ucha Dydynskiego.
– Jest, jest, panie bracie. W karczmie Pod Lipa. Ale Sienienski jej okrutnie pilnuje, bo ma ze soba poza pocztem kilkunastu hajdukow z Lancuta i Zegarta.
– Zegart tez jest? No prosze, calkiem zacna kompanija. Kogo tu jeszcze brakuje? Judasza Iskarioty? Beryndy? Mego brata Przeclawa?
– Waszmosc zawroc... Ja prosze.
– Nie, panie Ramult. Nie moge.
– Tedy ja sie oddalam – rzucil pospiesznie szlachcic – niebezpiecznie bedzie, jesli kto mnie zobaczy z toba.
– Z Bogiem.
W chwile pozniej Dydynski wjechal w oplotki Holuczkowa, miedzy chaty, kramy, szopy. Mimo iz zima byla w calej pelni, a od rana mroz malowal na blonach i szklanych gomolkach okien wzory piekniejsze niz koronki u pludrackich koszul, krecilo sie sporo szlachty, przekupniow i Zydow. A kiedy stolnikowic sanocki podjechal blizej, wszystkie spojrzenia skierowaly sie w jego strone. Panowie bracia, czeladnicy, pacholkowie, murwy, kramarze i chlopi odsuwali mu sie z drogi, czyniac przejscie, rozchodzili pod ploty i podcienia, obracali glowy w strone niezapowiedzianego przybysza. Rozmowy, krotochwile i smiechy urywaly sie jak uciete nozem. Ladacznice przestawaly zabawiac swoich gachow, Zydzi, Szoci i Ormianie konczyli targowanie, zawalidrogi i rebacze podrywali glowy znad mis z polewka i glinianych kufli z piwem. Wszedzie, gdzie pojawil sie stolnikowic, zapadala zlowieszcza cisza, jak gdyby upior wstaly z grobu przyjechal do wioski z wlasna glowa w reku.
Wszyscy wiedzieli, po co przybyl Dydynski i co sie bedzie dzialo w Holuczkowie. Czekali zatem w milczeniu i patrzyli.
Jacek nad Jackami jechal srodkiem traktu, rozparty wygodnie w kulbace, z reka wsparta na biodrze, jak polski pan i posesjonat. A w jego glowie zakielkowala mysl, ze jesli nawet przyjechal tu po smierc, tedy w kondukcie odprowadza go persony, ktore trudno bylo wyrzucic z pamieci. Stolnikowic bez trudu poznawal hultajow, awanturnikow i brygantow, ktorzy kulili sie pod sobotami, wygladali zaciekawieni z okien i drzwi. W tlumie herbowych ludzi dostrzegal poznaczone bliznami oblicza dwoch najmlodszych Rosinskich z Telesnicy – Piotra i Jana – gorskich zbojow, z ktorymi mial niedokonczone porachunki. W najlepszej komitywie pil z nimi Mikolaj Tarnawski z Zagorza, hultaj i paliwoda, swawolnik i rozpustnik, najblizszy komilton i kochanek kasztelana Stadnickiego z Liska. Czlowiek, ktory trzy lata temu doprowadzil do wielkiej wojny pomiedzy Stadnickimi a referendarzem koronnym Drohojowskim.
Dydynski jechal dalej, widzac grymasy wscieklosci lub zdumienia na twarzach niektorych panow braci, ogladajac uchylajace sie czapki i kolpaki lub dlonie chwytajace za szable. Widzial, jak otworzyly sie drzwi pierwszej z karczem i stanal w nich niski, gruby jegomosc o czerwonawej gebie, spogladajacy ze zlosliwym usmiechem na stolnikowica. Byl to Jerzy Krasicki z Dubiecka – warchol, pieniacz i awanturnik wojujacy ze wszystkimi sasiadami, slabujacy na umysle, zwany na sejmikach i po karczmach Grandzadza. Tego Dydynski porabal kiedys w Krakowie, pod Wawelem, w zwadzie o nierzadna dziewke. Starosta poprzysiagl mu zemste, nie mogac jednak dorownac slawnemu Jackowi nad Jackami w szabli, wyzywal sie protestacjami tudziez w miotaniu na glowe stolnikowica przeklenstw i kalumni. A takze wpisywaniem do ksiag grodzkich pozwow saznistych i dlugich jak pogrzebowe epitafia, w ktorych miazdzyl na pyl, bijal, lomotal i eunuszyl swego adwersarza.
Dalej w tlumie szlachetkow wylegl na ulice pan Andrzej Fredro – szlachcic mozny i bogaty, slawny burda i zawalidroga, ktory nie wiadomo co robil w Holuczkowie w kompanii brygantow, frantow i judaszow. Za nim stal jego sluga – Murzyn odziany w delie i aksamitny zupan, ktorego to pacholka Fredro zakupil sobie na bazarze w Kaffie. Byl to jego najwierniejszy stronnik, a w dodatku wydmikufel i rebajlo, ktory wszczal niejedna zwade, pojedynek i awanture. A poniewaz byl takze slawnym na caly powiat jebaka, nie dziwota, ze porodzilo sie po nim ongis wsrod przemyskich ladacznic kilkoro dzieci czarnych jak smola. A i niejeden sasiad pana Fredry z trwoga zagladal do kolyski po pologu zonki. Dalej zas w szeregach czeladzi, Kozakow i Lipkow, dotrzegal pan Dydynski kaprawe i poszczerbione geby kolejnych juz przedstawicieli rozrodzonego szeroko na Rusi rodu Zurakowskich, ktorzy nie wiadomo skad wzieli sie w Holuczkowie, skoro wiekszosc z nich pokutowala po wiezach staroscinskich, a reszta nie wykurowala sie jeszcze po lazni, jaka sprawil im Gedeon w klasztorze Ojcow Bernardynow w Przeworsku. Moze zatem ci tutaj po prostu spadli panu Twardowskiemu z Ksiezyca? Zreszta Zurakowskich zawsze wszedzie bylo pelno.
W miare jak Dydynski zblizal sie do karczmy Pod Lipa, coraz to nowi panowie bracia wychodzili na jego spotkanie. Juz z daleka wygrazali mu dwaj bracia Rytarowscy, rabusie z goscincow, zabojcy Wawrzynca Wessla w Bankowej Wiszni, ktorych Dydynski, wynajety przez wdowe, nie tylko wybral z Gwoznicy jak slepe kocieta, ale na dokladke poslal do wiezy na rok i dwanascie niedziel pokuty, a najstarszego Mikolaja – na katowski szafot, gdzie szlachcic dal glowe katu na czerwonym suknie.
Za Rytarowskimi cisnela sie sroga, obszarpana czeladz i szlachecka golota. Ci wszyscy Sekowscy, Kadlubiccy, Dabscy, Rybczynscy, Komarniccy, Jaworscy, Terleccy, Wysoczanscy, Zagwojscy, Czernieccy i Berezowscy, ktorzy gotowi byli kazdego zdradzic, wszystko zaprzedac, zabic szlachcica dla pary dobrych butow czy rycerskiego pasa, wlasna matke oddac w tatarska niewole za dwa szelagi oraz garniec piwa i jeszcze chwalic sie tym przed kompanami. To wlasnie byla owa rzesza szlachecka, ktora najmowala sie do zajazdow i raptow, do zwad i wasni, czasem odplywala pod choragwie tatarskie, woloskie i wolontarskie, bo zadnego z tych zgolocialych szlachcicow nie stac bylo na poczet i porzadnego konia. Z nich wlasnie tworzyly sie zlowieszcze kupy swawolne terroryzujace spokojnych wloscian i obywateli, oni brali udzial w wyprawach na Woloszczyzne, rumacjach i zbrojnych demonstracjach, lupili dwory, rozbijali skrzynie i sklepy, krzywdzili dziewki i szlachcianki, a zwykle konczyli gdzies na stepie albo na goscincu umierajacy z ran od kuli, palasza badz tatarskiej strzaly. Nie wszyscy patrzyli milo na Dydynskiego. Jednak zadna szabla nie wyskoczyla z pochwy, nikt nie siegnal po rusznice, nie porwal za polhaka, garlacz czy pistolet. Sienienski byl pierwszy, a oni wszyscy – zgolociali
Aleksander Sienienski czekal na niego w sobotach starej karczmy Ramulta, w otoczeniu swoich ludzi oraz hajdukow Diabla Lancuckiego, spokojny, piekny i opanowany. Tuz obok stali jego dwaj pacholkowie, przy czym ten bardziej poszczerbiony obejmowal mlodszego jak chlop babe. Dydynski poznal ich od razu. To byl Piotr Krzysztoporski i jego sluga Gerwazy Mninski zwany Aramisem. Para mordercow polaczona sodomicka namietnoscia do meskiego ciala. Dydynski slyszal, ze rownie wprawni byli w uprawianiu tureckiej milosci i niewoleniu mlodych chlopcow co w przecinaniu nici ludzkich zywotow. A najgorsze, ze w ich towarzystwie nikt nie mogl byc pewien nie tylko zdrowia, ale takze calosci swego siedzenia. Stolnikowic domyslal sie, ze po przybyciu do Holuczkowa zniewazano ich i wysmiewano. Wszystko jednak do czasu, gdy padl pierwszy trup, bo teraz nie spostrzegal, aby ktos choc zerknal krzywo na ich diabelskie karesy. A tak prawde mowiac, trupow pozostawionych za soba przez te pare sodomitow uzbieraloby sie juz ze dwie krypty. I to takie solidne jak w kosciolach krakowskich.
Ciekawe, ze nigdzie nie bylo widac Przeclawa, a przeciez mlody judasz Dydynski nie powinien darowac sobie kolejnej okazji do upokorzenia brata – zwlaszcza po klesce, ktora spotkala go na przeprawie pod Sobieniem. A jednak stolnikowic nigdzie nie dostrzegal jego ponurej geby.
W zamian za to zobaczyl stara kolase nakryta porwanym plotnem, pod ktorym rysowaly sie dziwne, podluzne ksztalty. Trupy? Martwe ciala? Nie bylo to nic szczegolnego w Holuczkowie.
– Witam, panie Dydynski! – rzekl Sienienski. – Zaiste nie ufali moi ludzie, ze waszmosc sam przyjedziesz, kazali hajdukow sciagnac, czeladz z rusznicami. A ja przecie wierzylem, ze pan stolnikowic swoj honor ma. I panny na szwank nie wystawi!
– Gdzie Dwernicka?! Chce ja zobaczyc!
– Recze slowem, ze jest cala i zdrowa.
– Musze ja widziec! Inaczej nici z naszej umowy, mosci panie!
– Hola, mosci Dydynski! – zaprotestowal Sienienski. – Czy ja dobrze slysze? Sam tu jestes, a nas prawie choragiew. Nie myslisz chyba nam tu rozkazywac. Zwaz, ze nie chce cie z zaslupia zastrzelic, ale po kawalersku dac pole z zelazem w reku.
– Chocbym sam jeden na pulk mial uderzyc – Dydynski polozyl dlon na szabli – nie stane z toba do walki, dopoki sie nie przekonam, ze panna Konstancja jest cala i zdrowa!
Sienienski skinal na hajdukow. Po chwili dwoch roslych drabow wypchnelo z izby mloda niewiaste. Dydynski wytezyl wzrok...
Konstancja!
Dziewczyna poznala go od razu. Byla blada, z wielkimi sincami pod oczyma, podrapana i poobijana; w jej zupaniku brakowalo polowy guzow, jeden rekaw zwisal naderwany, wlosy byly rozpuszczone, potargane i pokryte zakrzepla krwia. Widac okazala sie rownie potulna co wzieta zywcem lwica. Dydynski z satysfakcja odnotowal, ze wsrod hajdukow Stadnickiego byly juz pewne straty. Jeden z pilnujacych jej drabow mial podbite oko, zas nos drugiego byl przestawiony na bok jak zelazny kogut na wiezy ratusza po wichurze. A na policzku trzeciego slugi widnialy swieze slady zebow.
Ot i cala Konstancja Dwernicka!
Dziewczyna szarpnela sie w ramionach hajdukow, jej oczy zaszklily sie lzami.
– Jacek! – krzyknela, ale Sienienski podniosl reke ostrzegawczym gestem. Konstancja zamarla. Nie wydala juz z siebie zadnego glosu, choc przeciez nie zatkal jej ust reka. Dydynski widzial, jak zadygotala i zamiast wyrywac sie z rak hajdukow, cofnela wstecz. No coz, Sienienskiego strach sie bylo bac.
– Panna jest zywa i zdrowa – rzekl rebajlo do Dydynskiego. – Tak jak obiecywalem. Nieco obita, ale jak sam rozumiesz waszmosc, na tak ognista klacz potrzeba ostrego munsztuka.
Jacek Dydynski zamarl wpatrzony w dziewczyne. Konstancja! Konstancja! – zawylo cos w glebi jego duszy. Teraz, kiedy widzial jej blada, wymizerowana twarzyczke, niemal dzielil strach i lek miotajacy dziewczyna, poczul tak straszna wscieklosc, iz zdawaloby sie, ze jeszcze chwila, a nie wytrzyma, porwie za szable i rzuci sie na cala sfore sluzalcow Diabla Lancuckiego, chocby go mieli porabac na sztuki!
Bez slowa zeskoczyl z konia, klepnal zwierze po zadzie, zrzucil delie i cisnal ja na snieg zryty kopytami wierzchowcow, zalozyl za pas poly zupana.
– Stawaj, wasc! – wycharczal ze zloscia. – Tutaj, zaraz!
Zimny usmiech wykrzywil piekne oblicze Sienienskiego. Zszedl w dol po stopniach, wolno, nie spieszac sie.
– Ot, widze, panie Dydynski, ze doprawdy kawalerska w tobie fantazja. Mosci panowie! – zakrzyknal do obecnych. – Wszystkich jak tu jestescie biore na swiadki, ze jesli pan Dydynski mnie pokona, wolno mu bedzie z panna Dwernicka odjechac – chocby na koniec swiata. Zrozumieliscie?!
Starczylo, by Krzysztoporski i Aramis pokiwali glowami, a Dydynski wiedzial juz, ze jego wrog nie lgal. Nigdy nie slyszal, aby ktos kiedykolwiek kwestionowal