rozkazy Sienienskiego, gdyz grozilo to wielkim uszczerbkiem na zdrowiu. Ze swojej strony zas mial nadzieje, ze dotyczylo to rowniez tych polecen, ktore mialy zostac wykonane posmiertnie. Nie przewidywal wszak, aby ten pojedynek mial zakonczyc sie inaczej niz kleska jego wroga.
Dydynski porwal za czarna szable bojowa. Z cichym szmerem ostrze wyskoczylo z pochwy, zablyslo w zimowym sloncu, smukle, lagodnie zakrzywione, dosc szerokie, lecz zaopatrzone w bruzde i trzy strudziny – z czego jedna w tylcu. Oprawione bylo w czarna rekojesc zaopatrzona w paluch, jelce i szeroki kablak dochodzacy niemal do samej glowicy.
Sienienski szedl w jego strone powoli, bez zbytecznego pospiechu. Nie wyciagnal jeszcze broni.
– Ile ja slyszalem o waszmosci – rzekl. – Slawny pan Dydynski w powiecie, w Ziemi Sanockiej, w wojewodztwie. Honorowy, dzielny, zacny, bez trwogi. Wielu takich bylo przed toba, panie bracie. Wszystkich ich zabilem.
– Stawaj! – wycharczal Dydynski.
Lopot skrzydel zaskoczyl stolnikowica. Czarny kruk przysiadl na ramieniu Sienienskiego, przyjrzal sie Jackowi nad Jackami mrocznymi paciorkami oczu. Do diabla?! Co to mialo znaczyc?
Dydynski od razu przypomnial sobie straszne zdarzenie spod szubienicy, trupy dziobane przez ptactwo, ten ruch i rumor, ktory zbudzil sie wsrod scierwojadow, gdy podjechali blizej razem z ojcem. Kruki... Teraz je zobaczyl! Cale stado krazylo nad Holuczkowem jakby nad polem przyszlej bitwy. A pan stolnikowic juz domyslal sie, jaka role wyznaczono im w misterium, ktorego glownymi bohaterami byli on i Konstancja.
– Strach, prosze waszmosci – rzekl Sienienski, a potem pogladzil kruka po grzbiecie lewa reka – jest okrutny. Strach moze przydarzyc sie najmezniejszemu rycerzowi. Najwaleczniejszemu towarzyszowi wojskowemu. Czuje twoj lek, panie bracie. Poczulem go wtedy, gdysmy spotkali sie w grodzie w Sanoku...
Kruk wpatrywal sie szyderczo w stolnikowica. Czyzby juz wiedzial, jak zakonczy sie pojedynek? Czy szykowal sie, aby z reszta swoich braci spasc na swieze, jeszcze cieple cialo Dydynskiego i poszukac owych dwoch najsmakowitszych kesow – ludzkich oczu?
Ptak rozlozyl skrzydla, zakrakal i odlecial. A potem nie bylo juz mrocznego ptaka, nie bylo jego czarnych jak noc oczu... Byl Sienienski, ktory wlasnie – Dydynski ogladal jego ruchy jakoby we snie – pedzil wprost na stolnikowica. Jacek nad Jackami widzial lsniace ostrze jego wegierki zaopatrzone w pioro i sterczacy mlotek, zwienczone rekojescia o pochylonej ku przodowi glowicy, z lancuszkiem odchodzacym od krzyzowego jelca... Szabla plynela wolno w powietrzu, tnac z zamachu wykonanego obrotowym ruchem reki Sienienskiego. Szla w gore, byla coraz blizej, wznosila sie... Na chwile przeslonila blask dalekiego zimowego slonca...
Furkot ostrza rozdzierajacego powietrze!
Brzek zimnej stali.
Dydynski sparowal z rozmachem ciecie zadane piekielnym polskim atakiem, z podlewu wrab, zastawil sie szabla niemal w ostatniej chwili, oslaniajac czolo, ktore juz, juz rozlupac miala krzywa wegierka Sienienskiego! Przycial wroga wlic, krotko, szybko, z lokcia... Przeciwnik nie byl glupcem. Majac lepsza pozycje po lukowym ciosie, nie przyjal ostrza na zwykla zastawe, lecz sparowal ciecie odbiciem, tnac z calych sil brzuscem w sztych czarnej szabli stolnikowica.
Rekojesc az zadrzala Dydynskiemu w reku. Sprawnie uskoczyl w bok, poprawil wnik, krotkim, blyskawicznym cieciem z nadgarstka rabnal wroga w kisc i poslal szybka odpowiedz, jeszcze zanim nadeszlo kolejne uderzenie.
Chlastali sie i uderzali trudnymi do wychwycenia cieciami, wyprobowujac slabosci i niezrecznosci przeciwnika. Dydynski uderzyl w kisc, Sienienski zripostowal wrecz, stolnikowic odpowiedzial wnik, dostal cios wklet i sam przycial wlew. Ruchy walczacych stawaly sie coraz szybsze, a oddechy coraz bardziej swiszczace. Rozgrzewali sie, rozpedzali, szykujac do prawdziwej walki.
Sienienski zaczal jako pierwszy – tnac z lokcia wleg, przekrecil rekojesc szabli pionowo, chlasnal Dydynskiego po luku, na odlew, probujac podstepnego zwodu. Stolnikowic przyjal wyzwanie – zamiast zastawiac sie, opadl w dol, skurczyl na przygietych nogach, a jednoczesnie, przepuszczajac ostrze wroga nad glowa, wyskoczyl w przod z prostym cieciem wklab!
Sienienski zawinal sie niemal w ostatniej chwili. Umknal spod ostrza w momencie, gdy szabla Dydynskiego przeciela skrawek cholewy jego safianowego buta. Od razu wyprowadzil szerokie, zamachowe ciecie wzerk, chcac od jednego ciosu zdjac leb stolnikowica z ramion jak dojrzala dynie. Dydynski zaslonil sie, trzymajac szable obrocona ostrzem w gore, a potem niespodziewanie zawinal w miejscu, zakrecil w rzadko spotykanym piruecie, tnac wleg z zamachu i dodajac do potegi ciosu cala sile obrotu swego ciala.
A kiedy wyprowadzal uderzenie, szybko jak blyskawica zlaczyl obie dlonie na rekojesci, tnac Sienienskiego strasznym podwojnym trybunalskim uderzeniem w leb lub w piers.
Smierc musnela Aleksandra o wlos. Zdmuchnela mu kolpak z lba, sciela z rozmachem pek czaplich pior przy trzesieniu. Dydynski chybil – bo w tejze samej chwili uslyszal lopot skrzydel tuz obok swojej glowy...
Sienienski wrzasnal tryumfujaco – zakonczyl sprawe unikiem z jednoczesnym cieciem wleg. Stolnikowic ledwie odbil ten cios. Kruk przemknal mu nad lewym uchem, a szlachcic wstrzasnal sie przerazony, spodziewajac sie, ze lada chwila pazury rozoraja mu twarz, a potem odskoczyl w tyl.
Aleksander z Pomorzan runal nan, zasypujac gradem ciosow. Cial na odlew, zbil kontruderzenie, przycial z podlewu i znowu na odlew. Dydynski skladal zastawy odruchowo. Nie mogl jednak skupic sie na walce, bo przeklety kruk ciagle krazyl wokol niego, lopocac zlowieszczo skrzydlami. Przemknal nad glowa szlachcica, muskajac jego brew, zalopotal pod pacha, przeciagnal pazurami po plecach. Byl blisko, zbyt blisko – atakowal i nawracal, uciekal i ponawial swe podstepne starania. Dydynski doskonale zdawal sobie sprawe z tego, iz potezny, zrogowacialy dziob bestii poluje na jego zielone, blyskajace gniewem oczy. Ze jeszcze chwila, a straci wzrok, a wowczas ten przeklety diabel Sienienski wypruje z niego bebechy, posle wprost w objecia aniolow, z ktorych zaden nie przypominal Konstancji. Na razie bez trudu odbijal proste ataki wroga. Odlew, podlew, odlew, podlew. Ciecie, zastawa, zastawa, ciecie...
A potem zamiast na odlew Sienienski rabnal z calych sil wrab, wyszczerzywszy swe zeby biale jak perelki!
Jacek nie zdazyl sie zastawic, jego reka, przyzwyczajona do odbijania ciecia na odlew, sama, niemal zupelnie sama przesunela sie do piatej zastawy... Moze uniknalby ciosu, gdyby ptak nie spadl na niego z gory, jego pazury nie zahaczyly o szyje, a gruby dziob, wprawiony w zrecznym wyluskiwaniu martwych oczu wisielcow, nie ugodzil stolnikowica bolesnie w policzek, tuz pod prawym okiem, pol cala od powieki.
Dydynski dostal w lewy bark, w obojczyk. Mocno, ale powierzchownie, bo w ostatniej chwili zdolal opasc w dol na ugietych nogach. Lecz to, co omal nie skonczylo sie jego kleska, okazalo sie wiktoria. Przeklety ptak zerwal sie do lotu, do kolejnego ataku... Lecz odleciec juz nie zdazyl. Jacek chlasnal go wyciagnieta do zastawy szabla, przeciagnal ostrzem po piorach. Ogromny kruk zakrakal, opadl, broczac czarna krwia, rozciety niemal na dwoje.
Stolnikowic sanocki wpadl na Sienienskiego jak burza. Chlasnal go wrecz, w kisc i na odlew, a potem nyzkiem w prawe udo. Szlachcic wrzasnal, ledwo zdolal zastawic sie plazem szabli, w ostatniej chwili przechwycil swiszczace ostrze! Dydynski chybil, ale tylko troche. Sienienski dostal w bok; ostrze husarskiej szabli rozchlastalo jego rajtrok, rozcielo skore. Rubinowa krew trysnela na bialy, zdeptany snieg pod nogami walczacych.
Sienienski nie krzyczal. Nie wyl z bolu, nie zlorzeczyl. Moze prawde powiadali po szynkach, iz w duszy tego okrutnika nie bylo kompletnie nic? Ani milosci, ani nienawisci? Milosierdzia ani gniewu?
A jednak wrog Jacka wygladal na zmeczonego walka. Nie byl to juz Sienienski – tryumfator, Sienienski – pogromca stolnikowica. Pot zalewal mu oczy, splywal z podgolonego lba. Aleksander odbijal slabnaca reka ciosy, zadawal rozpaczliwe, szybkie uderzenia.
Dydynski zerknal nad jego ramieniem i zadrzal.
Trzech roslych hajdukow przyciskalo Konstancje do omszalego slupa podpierajacego podsienia karczmy. Jeden wlasnie rozpial jej zupan na piersiach, rozerwal koszule i wydobyl na swiatlo dzienne piersi niewiasty. Dziewczyna krzyczala, lkala, gdy potezne dlonie bolesnie sciskaly cudne draznieta, przesuwaly sie po smuklych pagorkach, ktore tak dawno zapadly w pamiec (i nie tylko) pana stolnikowica.
Dydynski skoczyl w strone ganku, niemal zapominajac o pojedynku. Sienienski tylko na to czekal! Od ciosu wbrew przeszedl w zwod, mijajac w pedzie Jacka nad Jackami, z rozmachem wbil mu pioro swej szabli w piers.
Stolnikowic zastawil sie odruchowo, rozpaczliwie...
Zle zrobil, bo zbil ostrze w lewo, a nie w prawo. Ostre pioro wegierki przejechalo mu po zebrach, a kiedy skoczyl w bok, zderzyl sie z przeciwnikiem. Aleksander kopnal go z rozmachem w kostke, chcac poslac na ziemie, wbil lokiec w zoladek...
Rozdzielili sie z trudem. Dydynski cial wsciekle, z zamachu – wleg, wrab, wlic, walil Sienienskiego jak drwal stara sosne, chcac zabic go, porabac w dzwonka, zatluc razami szabli niczym wscieklego psa, a potem skoczyc na ratunek Konstancji. Zamierzal skupic na walce cala swoja uwage, poswiecic wszystko dla zaglady znienawidzonego wroga i... nie mogl tego uczynic. Uslyszal kolejny krzyk dziewczyny, jej placz, jej jek. Chcial pobiec tam, wpasc z zakrwawiona szabla na ganek, urzadzic rzez, pogrom, lecz wiedzial, ze Sienienski czeka tylko na jeden jego falszywy ruch!
Ale, do diabla, nie mogl nie patrzec na umilowana!
Kiedy dziewczyna zawyla znowu, rzucil jedno szybkie spojrzenie w tamta strone. Hajducy obdarli ja juz do naga, przycisneli do drewnianej podpory, rozsuneli nogi... Dydynski ryknal z wscieklosci. Nim natarl na Sienienskiego, ow z rysia zwinnoscia wymknal mu sie spod ostrza, uderzyl plazem szabli w dlon, potem w bok, podbil ostrze w gore, uczynil wiatraczek i jednym szybkim ruchem wyluskal szable z reki stolnikowica.
Dydynski rzucil sie na niego z golymi rekami, z piana na wargach. A wowczas dostal plazem w leb, swiat rozblysnal, obrocil sie i zwalil na bok. Jacek zobaczyl jeszcze nadbiegajacych hajdukow, a zarosniete oblicze tryumfujacego Zegarta bylo ostatnim, co zdolal spamietac...
* * *
Piwnice i lochy pod zamkiem Lancuckiego Diabla, zwanym nie bez powodu Pieklem, byly ostatnim miejscem, w ktorym chcial sie znalezc zarowno bogobojny chlopek, dworski sluga, jak i szlachetnie urodzony posesjonat. Po calej Rusi krazyly o nich opowiesci, od ktorych wlosy stawaly deba pod kolpakiem, krew zastygala w zylach i dreszcze przechodzily sluchaczy. Powiadano, ze w lochach, w murowanych kamiennych sklepach chowal Diabel Lancucki czartowskie charaktery i inkluzy. Gadano, ze w najglebszych czelusciach zamkowych katakumb przykuci do scian chlopi i niewolnicy kuli falszywa monete – czerwone zlote, talary, orty i trojaki, ktore ich pan puszczal potem w obieg na Woloszczyznie, a nawet w dalekim Konstantynopolu. Opowiadano, ze sluzy mu tam armia malych diablikow i czartow zamieniajacych pospolity olow w zloto. Wspominano o setkach wiezniow skrepowanych lancuchami w najglebszych piwnicach, ktorych jeki czasem slychac bylo na pol stajania od Piekla, a Diabel Lancucki zwal owych nieszczesnikow swoimi najlepszymi spiewakami. Gadano o mekach i okrutnych torturach, ktorym kaci poddawali ofiary Stadnickiego, o odrzynaniu pila rak i nog, o zakopywaniu zywcem w ziemi, zelaznych bronach, na ktore nabijali tych, ktorzy mieli nieszczescie narazic sie na gniew lancuckiego pana. W karczmach i kramach Lancuta, Przeworska, Dynowa i Lezajska opowiadano – splunawszy po trzykroc dokola dla odwrocenia zlego uroku – o czarach, czartach i czarownicach zlatujacych sie na sabaty i znikajacych w zamkowych kominach. Wspominano szeptem o tajemnej komnacie w podziemiach, w ktorej Stadnicki przechowywal czarnoksieskie traktaty i zamkniety w zelaznej skrzyni o szesciu rogach cyrograf, w ktorym oddal dusze diablu. I w zamian za zloto i potege obiecal wygubic w Koronie polskiej wszystkich chrzescijan, ksiezy i mnichow. Wielki spor zas szedl o to, z ktorym z diablow Stadnicki zawarl uklad i co otrzymal w zamian. Ksiadz Michal Wereszczaka od ojcow bernardynow z Przeworska prawil, ze byl to sam Pronobis albo Berut z Leczycy, podczas gdy z kolei ojciec Damazy