tlumu szlachty i zbrojnej czeladzi towarzyszyl mu Aleksander Sienienski, jego ponury, porabany sluga, dwoch sodomitow i czterech cuchnacych dziegciem sabatow pozostawionych przez Stadnickiego. Doborowe towarzystwo, ktore w sam raz nadawalo sie na kompanie dla szubienicznika, ale stanowczo nie na poczet slawnego pana stolnikowica. Ostatnia podroz uprzyjemnial mu jeszcze fakt, iz dwaj sodomczykowie korzystali z okazji, iz stolnikowic mial rece zwiazane z tylu, i szpetnie zabawiali sie z jencem. Raz po raz ocierali sie o niego, chichotali, poklepywali po karku i plecach, a Krzysztoporski kilkakrotnie zalaskotal go w ucho jezykiem. Czasem obaj przekomarzali sie po wlosku, jak gdyby w starozytnej polskiej mowie nie znajdywali slow oddajacych wystarczajaco udanie zar ich uczuc i namietnosc serc.
–
–
Dydynski nie znal wloskiego, zrozumiale zatem, ze nie mogl wtracic sie do rozmowy. Domyslal sie wszakze, ze obaj mowili o sodomickich i plugawych sprawach tyczacych sie uwodzenia niewinnych chlopiat i pacholat tudziez chedozenia ich przez te czesc ciala, przez ktora z czlowieka wychodzi gnoj, a w przypadku swawolnych Tatarow i Kozakow – czasem wchodzi dobrze zaostrzony palik.
Koniec paskudnych karesow sodomitow nadszedl dopiero wtedy, kiedy znudzony ich chichotami Sienienski obrocil sie do tylu i skinal na pacholkow. Obydwaj od razu poklusowali do niego.
– Tu niedaleko wpada do Hoczewki potok z Zernicy Malej. Jest przy nim duzy mlyn, ktory dzierzy w arendzie kniaz Ihnat Holubok. To swoj czlek. Jedzcie przodem i jesli kto by tam byl, tedy go do wsi wypedzcie.
– Jakze to? – zaprotestowal Krzysztoporski. – Nie pozwolicie nam, panie, na odrobine... uciechy przed egzekucja?
– Jaka egzekucja? Przeciez sie stolnikowic w Hoczewce utopil.
Sodomici zarechotali.
– A cialo?
– Wlasnie, cialo – wymamrotal stary sluga o lbie posiekanym bliznami niczym glowka kapusty po starciu z nozem kuchcika. – Bedziemy je gubic, jak bylo ze starym Lahodowskim? Spalimy nieboszczyka czy porabiemy na sztuki? Azaliz tylko glowe ukryjemy, jako uczynili Rytarowscy Wesslowi w Bankowej Wiszni? Bo jesli glowe, to klopot bedzie... Pily nie wzialem.
– Na co ci pila? – mruknal Sienienski. – Stadnicki kazal po cichu rzecz zalatwic, tedy pojdzie na dno pan stolnikowic. A jak cialo wylowia w Hoczwi, tedy niechaj skarza rzeke, a nie nas. I Pana Boga za to, ze deszcze zeslal.
– Nie bedzie to proste – zafrasowal sie stary. – W worku go chcesz topic, panie? Gwaltu narobi i halasu.
– Utopimy go w beczce! – ucial dalsza dyspute rebajlo. – A potem do Hoczewki wrzucimy, konia w rzeke wpedzimy i tyle. Niechaj mysla, ze przy przeprawie spadl z kulbaki i utonal!
– Rozumiem – pokiwal glowa staruch.
– To dobrze, bo nie bede musial jezyka strzepic.
Wnet ukazala sie przed nimi szeroka, rozlozysta dolina Zernicy, ktora pieniac sie wsrod kamieni, wpadala do Hoczewki. Wyzej, przy trakcie do wioski, widnial omszaly, kryty strzecha dach mlyna. Mroczny bukowy bor schodzil z wynioslych stokow gor az pod sama budowle, otaczal ja od poludnia. Mlyn byl duzy, korzeczny, zachodzace slonce odbijalo sie w nieduzym stawie na mlynowce. Przy drewnianych podsieniach i kladce wiodacej na druga strone jazu szemral wodospad tworzony przez wode wyplywajaca spod stawidla, opadajaca tysiacami perlistych kropel na poczerniale kolo mlynskie.
Dydynski jechal na okrutna smierc, tak dalece rozna od tej, ktora powinna spotkac go z racji profesji zajezdnika. Zamiast umierac z szabla w reku na polu chwaly, mial skonczyc utopiony jak slepy kot, w parszywej, smierdzacej beczce w starym mlynie pod Hoczwia, gdzie diabel mowil dobranoc, wyly wilki i topielcy. Ale to wszystko niewiele go wzruszalo. Jedynym obrazem, ktory stolnikowic mial ciagle przed oczyma, byl widok Konstancji uwozonej w dal przez Kardasza...
Jak Jacek mogl byc tak glupi?! Dlaczego nie zauwazyl spojrzen, ktore stary bies Kardasz rzucal skrycie na dziewczyne? A moze wszystko stalo sie dlatego, ze stolnikowic umilowal Konstancje dopiero wowczas, kiedy znalazla sie w niewoli. Bo dopiero wtedy poczul, jak bardzo brak mu jej szczebiotu, smiechu, oczu, rak i ust...
Podjechali w milczeniu pod mlyn. Zapachnialo wilgocia, mchem i macznym pylem. Krzysztoporski i Mninski z pomoca sabatow zsadzili Jacka z konia, a potem powlekli do wnetrza budowli. Byli na nizszym z dwoch pieter, gdzie za drewnianymi przegrodami lezaly wory z maka i ziarnem, a ze sciany wychodzily waly, zebate tryby i osie napedzajace wielkie kamienie mlynskie ukryte w skrzyniach nad ich glowami.
Sienienski patrzyl na Dydynskiego szarymi, wyblaklymi oczyma, z ktorych nie mozna bylo wyczytac absolutnie nic. Ani pogardy, ani zlosci, ani nawet tryumfu z pozbycia sie rywala.
– Dwoch bylo najlepszych rebajlow na Rusi Czerwonej – mruknal. – O jednego za duzo, jak na nasze wojewodztwo. Gdybym kiedys odmienil szable na pioro, rzeklbym, ze wszystko sie konczy calkiem jak u Sofokla czy Eurypida dawnego. Oto kres godny moralitetu, wszelako gdzie sa Dobro, Wiara i Cnota? Gdzie anioly niebianskie przybywajace na ratunek swemu ulubiencowi? Nie ma ich tutaj. Coz za strata, mosci panie Dydynski. Jacek nic nie odpowiedzial.
– Jak to jest, panie bracie, umierac? – zapytal Aleksander. – Jak to jest bac sie smierci?! Powiedz mi o tym, prosze! Tak chcialbym dowiedziec sie, co to znaczy cokolwiek odczuwac... Bo mi zawsze byly obce wasze namietnosci. Mozesz mnie nazwac szatanem, panie bracie, wyrachowanym morderca, ale ja nigdy, absolutnie nigdy nie milowalem, nie nienawidzilem, nie czulem strachu ani bolu... Litosci ani milosierdzia.
– Koncz – mruknal Dydynski.
Sienienski pokrecil glowa.
– Skoro sie waszmosc upierasz, tedy przyniescie beczke i utopcie go – zakomenderowal. – Glowa w dol i po krzyku. Cialo wrzucic do Hoczewki. Istvan – krzyknal na dziesietnika sabatow lancuckich, ktory przed chwila wyszedl przed furte prowadzaca na mostek obok kola mlynskiego – przyniescie antal albo kufe! Woda je napelnic! Zaraz!
Odpowiedziala mu cisza.
Sienienski nie byl glupcem. Od razu porwal za szable, skoczyl w strone drzwi wiodacych nad mlynowke.
Mlyn ruszyl! Ktos widac przesunal stawidlo, puszczajac wode na pierzydla. Potezne, pociemniale kolo mlynskie obrocilo sie z wolna. Ciezki, debowy, wzmocniony ryfami wal poruszyl sie, wprawiajac w ruch paleczne kola, cewie i stepory. Wysoko nad ich glowami obrocil sie z chrzestem biegun kamienia mlynskiego, zalomotaly i zaskrzypialy wprawiane w ruch drewniane tryby.
Sienienski dopadl do drzwi razem z Krzysztoporskim i starym sluga. Stojacy obok nich sabat porwal za pistolet, ale nim opuscil kurek na zamek, Aleksander uderzyl go po reku plazem szabli.
– Zadnych rusznic! – syknal. – Chcecie poleciec do nieba, glupcy?! We mlynie jestesmy!
Mlyn! Promienie slonca wpadajace przez okienne otwory tworzyly dlugie slupy czerwonawego blasku. W ich swietle wirowal tysiacami malutenkich drobin maczny pyl. Dydynski wiedzial, ze w tych starych mlynach czasem starczyla tylko iskra, aby wywolac wybuch wiekszy niz eksplozja beczki z prochem potraktowanej gorejaca zagwia.
Sienienski zlustrowal uwaznym wzrokiem kolo mlynskie, rynne, stawidla, drewniany mostek i skraj lasu. Nie dostrzegl nikogo, postapil zatem kilka krokow do przodu. Za nim ruszyl Krzysztoporski i czesc sabatow.
– Istvan?! – zapytal Sienienski, juz nieco mniej pewnym glosem. – Gdzies ty?!
– Tam on – rzekl glucho sodomita, pokazujac palcem przed siebie.
Kolo mlynskie obrocilo sie z szumem i pluskiem. A na jego szczyt wyjechal rozkrzyzowany na pierzydlach, przybity palaszem do mokrego drewna, bezwladny jak wor rzepy dziesietnik sabatow z Lancuta.
– Zdrada! – krzyknal Sienienski. – Do broni!
A potem zabrzeczaly szable, huknal wystrzal – na szczescie na podworzu przed mlynem. Dydynski dostrzegl, jak z dachu wprost za plecy Sienienskiego zeskakuja postacie uzbrojone w szable i palasze. Napastnicy wpadli na sabatow i rebajle z takim impetem jak choragiew husarska na pijanych i nieruchawych Moskwicinow. Stolnikowic ujrzal posrod nich szeroka gebe Szawilly, potezna postac swego brata Mikolaja, dalej Zygmunta i innych. Jednoczesnie uslyszal wrzaski, szczek szabel z drugiej strony mlyna, przy glownych wrotach.
Jacek nad Jackami kucnal, odbil sie od ziemi i podskoczyl, podkulajac nogi jak tylko sie dalo. Z najwyzszym trudem przerzucil pod nimi skrepowane z tylu ramiona, omal nie zawadzajac sznurami o ostrogi przy safianowych butach. Stojacy obok Aramis ucapil go mocno za kolnierz.
Za pozno! Dydynski zdazyl przelozyc rece do przodu. Jednym silnym ruchem walnal sodomite lokciem w sam srodek zywota. Mninski steknal, zgial sie wpol, a wowczas Dydynski huknal go bykiem prosto w leb, wpadl na niego, obalil. Upadli razem, potoczyli sie z halasem po drewnianych schodkach wiodacych w dol, do podpiwniczenia, gdzie turkotaly zlowieszczo zebate kola i drewniane walki; rozwalili porecz, strzaskali drewniana scianke, zza ktorej polecialy na ziemie worki ze swiezo zmielona maka. Aramis pierwszy poderwal sie na nogi, porwal za palasz, skoczyl na stolnikowica. Cial wlic z zamachu, poprawil na odlew, nie bawiac sie w zadne zwody i uniki. Dydynski skoczyl w tyl, przysiadl na pietach, unikajac drugiego ciosu, a potem przeturlal sie po drewnianej posadzce prosto pod nogi sodomity. Mninski zaklal, gdy jego cios przecial powietrze, przeskoczyl nad Dydynskim, potknal sie o beczke, wyladowal na podkurczonych nogach i jednoczesnie okrecil sie wokol wlasnej osi jak zwodnica. I z furia rabnal lezacego na ziemi Dydynskiego wbrew, pionowo, z gory.
Stolnikowic zaslonil sie drewniana szufla do ziarna, wychwycil uderzenie tuz nad piersia, podkulil nogi i wyprostowal je z calych sil, trafiajac Aramisa w brzuch, odrzucajac go do tylu. Gdy skoczyl na nogi, Mninski rzucil sie w jego strone. To byl blad. Dydynski wykopal klin spod trzech opartych o sciane beczek. Dziewieciogarncowe antaly stoczyly sie prosto pod nogi pacholka. Sodomita krzyknal, stracil rownowage, zaplatal sie miedzy beczki, padl na najblizsza, lecz zaraz zerwal sie na nogi. A wowczas Dydynski skoczyl na antal, pojechal na nim prosto na Aramisa, przebierajac nogami. Przeciwnik krzyknal, cial palaszem; stolnikowic sparowal uderzenie polamana szufla, odrzucil ja i skoczyl calym ciezarem na wroga, lapiac go zwiazanymi rekoma za szyje.
Polecieli z hukiem w tyl, roztracajac beczki. Aramis uderzyl plecami o obracajacy sie wal, walnal barkiem w brzeg ogromnego kola palecznego. Dydynski uderzyl czolem w wymalowane barwiczkami oblicze sodomity, rozwalil mu luk brwiowy. I nie czekajac, az ostrze palasza ukasi go w plecy, wbil z rozmachem prawa, uzbrojona reke przeciwnika pomiedzy szerokie palce drewnianego kola, przetoczyl sie na bok, zerwal na nogi...
Aramis krzyknal. Chcial sie poderwac, ale nim zdolal cokolwiek uczynic, kolo paleczne porwalo jego reke w gore, do miejsca, w ktorym grube kolki stykaly sie z trzeszczaca drewniana cewia. Sodomita zawyl przeciagle, szarpnal sie, ale bezskutecznie. Z chrupotem miazdzonych kosci, z chrzestem i loskotem jego reka dostala sie pomiedzy drewniane tryby i bolce. Pacholek zaryczal, szarpnal sie uwieszony na zmiazdzonym ramieniu jak kukla, zadygotal z jekiem.
Dydynski zamarl przerazony, bo takiej smierci nie zyczylby nawet najgorszemu z wrogow. Wielkie kolo nie wypuscilo Aramisa ze swych objec – porwalo go w dalsze tany, przeciagnelo po podlodze zraszanej strumieniami krwi az do miejsca, gdzie wznosil sie okuty zelazem wspornik walu.