pomodlil sie, polecil dusze Bogu. Polhaki, puffery wypalily z hukiem i blyskiem, lecz kule wystrzelone w tak szalenczej gonitwie poszly panu Bogu w okno. Jedna, widac przypadkiem, zdmuchnela sobolowy kolpak z lba Mikolaja, inna zaswiszczala Dydynskiemu nad uchem.
A potem kon Zygmunta zwalil sie z kwikiem i rzeniem; jezdziec fiknal kozla nad lbem, padl prosto w bloto, przeturlal sie po ziemi...
Gnajac jak szaleni, wpadli do podmoklych olchowych zagajnikow, przemkneli przez zbity gaszcz, przeskakujac nad zwalonymi pniami drzew; pognali drozka wiodaca wzdluz nadrzecznych legow i mokradel porosnietych trzcinami i tatarakiem. Z szumem, z loskotem skrzydel zerwaly sie z nich ogromne stada kaczek i dzikich gesi powracajacych wraz z wiosna w rodzinne strony.
Konie dobywaly wszystkich sil. Platy bialej piany odpadaly z bokow wierzchowca Dydynskiego, toczyly sie z pyska. Ale sekiele sabatow odstawaly od Zegarta, zostawaly w tyle.
Jacek dopadl ostatniego z uciekajacych. Cial go z zamachu przez leb, zwalil na trakt. Pedzacy cwalem wierzchowiec zarzal dziko, skrecil w bok, przyspieszyl, zrownujac sie z nastepnym koniem.
Kolejny sabat przeczul, ze poscig jest juz o krok. Zacial rozpaczliwie nahajka. Skorzany bat chlasnal stolnikowica po gebie, zakrecil sie wokol prawej dloni. Pacholek Zegarta pociagnal go do siebie, chcac wyluskac przeciwnika z kulbaki. I byc moze udaloby mu sie to, gdyby Jacek nie chwycil sie kuli przedniego leku, nie osiadl mocniej w siedzisku.
Stolnikowic szarpnal dwa razy reka, wyrywajac nahaja z dloni sabata. A potem cial go po plecach szabla, zdruzgotal lewy bark, zrownal sie z jego koniem, uderzyl rekojescia broni w leb. Sabat zakwiczal jak zarzynana swinia, ale nie wypadl z terlicy. Trzymal sie rozpaczliwie konskiego grzbietu, pokrwawiony i porabany, jak tonacy uczepiony ostatniej deski z rozbitego statku. Na taki upor stolnikowic mogl poradzic tylko jedno. Wypuscil z reki szable, ktora zawisla na temblaku, porwal wroga za kark, wyciagnal go z terlicy, a potem zrzucil wprost pod kopyta. Sabat zawyl, zaskrzeczal, dostal w glowe kopytem i potoczyl sie po trakcie jak bezwladny tobol.
Dydynski ponaglil konia ostrogami. Husarski wierzchowiec dawal z siebie wszystko, gnal jak orkan z wyciagnieta szyja i zblizal sie, zblizal coraz bardziej do najwierniejszego slugi Stadnickiego. Stolnikowic krzyknal tryumfalnie, widzac, iz tylko dwaj sabaci dziela go od Zegarta...
Wpadli do lasu porastajacego obnizenie pomiedzy wzgorzami, rwali waska przecinka wycieta w zieleniacym sie wiosna mlodniaku, pedzili przez polany zarosniete paprociami i malinowe chrusniaki.
Zegart porwal za drugiego polhaka. Obrocil sie w leku i strzelil. Ale nie w Dydynskiego. Z rozmyslem wpakowal kule prosto w piers konia ostatniego z sabatow. Wierzchowiec zakwiczal, opuscil leb, skulil sie, potknal raz, drugi. A potem zwalil na ziemie, tarasujac waska sciezke, kwiczac, bijac kopytami...
Kon Dydynskiego znowu okazal sie wart swej ceny. Niemal w ostatniej chwili uskoczyl w bok, wpadl w krzaki, chrusty chloszczace jezdzca kolczastymi galeziami, wychynal na waska, wydeptana przez zwierzeta sciezke wijaca sie rownolegle do lesnego duktu, ktorym uciekal Zegart z ostatnim juz sabatem.
– Lec, Bialonozku! – wyszeptal Dydynski wprost do ucha najwierniejszego przyjaciela szlachcica. – Bierz ich.
Kon dobyl z siebie ostatka sil, resztek fantazji i cnoty. Rwal sciezka jak jelen, a stolnikowic niemal w ostatniej chwili pochylil sie w siodle, kiedy rumak szybko jak wiatr przemknal pod zwieszajacym sie nisko konarem drzewa. Wierzchowiec skoczyl zwinnie nad sprochniala kloda, wpadl w przerwe miedzy drzewami, skrecil na dukt tuz za uciekinierami. Zegart zawyl z rozpaczy. Z rozmachem zdzielil rekojescia pistoletu ostatniego ze swoich slug, popchnal go, chcac zwalic z konskiego grzbietu wprost pod kopyta Bialonozka – aby za wszelka cene kupic sobie choc chwile przewagi. Sabat krzyknal, porwal za rekaw delii Zegarta, mlocil rozpaczliwie rekoma, szlochal i kulil sie. Zegart walil go raz za razem – po lbie, po rekach i skulonym grzbiecie. Wreszcie przydzwonil mu w skron, odepchnal, poprawil glownia pistoletu, az zadudnilo, i zrzucil wprost pod nogi wierzchowca stolnikowica.
Nic tym nie zyskal! Wegier zniknal pod kopytami, stratowaly go podkowy Bialonozka i pedzace za nim konie braci Dydynskich. A Jacek nad Jackami nie oddalil sie nawet na piedz.
W ostatniej desperacji Zegart zdarl z ramion delie i cisnal ja na leb wierzchowca swego przesladowcy. W chwile pozniej pozbyl sie pistoletow, wyrzucil olstra, sakwe, kolpak, niczym Tatar uchodzacy przed poscigiem. Ale przesladowca nie odpuszczal, dochodzil zdobyczy jak wilk. Juz, juz goracy dech konia stolnikowica owiewal kark ofiary, juz Bialonozek dotykal pyskiem zadu wycienczonego biegiem argamaka!
A potem wypadli na blotnista lake. Wierzchowiec potknal sie, wpadl gleboko w blocko, zrzucajac jezdzca. Sluga Diabla przekoziolkowal w wysokiej trawie, przeturlal sie, lecz zaraz poderwal na nogi, chwycil za szable.
Jacek zawrocil konia, podjechal do Zegarta. Cial raz, drugi, zlozyl sie do zwodu, a potem obalil wroga cieciem w leb. Zeskoczyl z kulbaki i przylozyl mu pioro szabli do szyi.
Zegart padl na kolana, wytrzeszczyl oczy, zlozyl rece jak do modlitwy, widzac nadciagajacych Dydynskich, Berynde i Szawille.
– Laski, jasnie wielmozni panowie! Litosci i milosierdzia! – zaskomlal jednym tchem. – Ja wszystko oddam, wszystko poswiadcze, uczynie, co tylko chcecie, jeno nie zabijajcie!
– A dupy tez nam nadstawisz?! – zakrzyknal groznie Mikolaj.
Zegart byl tak przerazony, ze odruchowo wyciagnal reke w kierunku pasa, a wowczas Dydynski zmacal go po przyjacielsku plazem szabli po lbie.
– Dawaj list! Ten od Turkow, ktory twoj pan dostal od Gedeona... Tfu! Od Hrynia Kardasza.
Zegart zawahal sie, rozejrzal, jakby w poszukiwaniu pomocy, ale otaczaly go same ponure i nieprzystepne geby braci Dydynskich. Resztki odwagi zmiekly w jego sercu jak wosk na swiecy. Dygocacymi rekoma rozsznurowal czarna sakwe, wyciagnal z niej zwiniety w rulon dokument, podal stolnikowicowi. Dydynski gwizdnal przeciagle.
– Co z nim zrobimy? Mosci Berynda, decyduj. On wasciny zascianek najechal, ciebie i braci chcial do pluga przymusic.
– Ja pamietliwy nie jestem – wzruszyl ramionami pan Bieniasz Dwernicki. – Krwi jego nie chce. Starczy, ze go z szat rozdziejemy i posadzimy gola rzycia w mrowisko. Co wy na to, mosci Zegart? Wytrzymacie do rana, to pozyjecie. A i podagra was nie bedzie trapic na starosc. Nie ma lepszego leku na przeklete chorobsko jak jad mrowek. Tych czerwonych, najwiekszych!
Zegart rozejrzal sie zalosnie i zaryczal, jak gdyby mrowki juz teraz dobieraly sie do jego jajec.
– To moze ja jednak dam dupy?! – zasugerowal niesmialo.
Tym razem zaryczeli bracia Dydynscy. Ale ze smiechu.
* * *
Szmul ze Stefkowej, uczony Zyd liski, ktorego Dydynscy wyciagneli noca z domu, obiecujac czapke czerwonych zlotych, odchrzaknal, rozprostowal pozolkle, wytluszczone karty tureckiego pisma i zblizyl je do plomienia swiecy. Dlugo wpatrywal sie w pokrecone znaki, az wreszcie powoli, z namyslem wypowiedzial pierwsze slowa:
Zapadla cisza.
– Prawde mowil mi Stadnicki na brodzie pod Hoczwia – wyszeptal Dydynski. – Hryn Kardasz, ktoregoscie widzieli w Dwernikach, nie byl sluga nieboszczyka Prandoty, ale wodzem tej wyprawy. On namowil waszych ojcow do pojscia na Woloszczyzne, on wyprowadzil ich z Rzeczypospolitej na pewna niewole... Jednego tylko nie pojmuje – dlaczego wrocil do Korony dopiero teraz? Dlaczego pojawil sie tutaj po tylu latach, i to z bliznami po kajdanach? Ale pal to diabli, teraz niechaj zagraja nam do tanca dziala! Mosci Bieniaszu... Coz mamy czynic?
Jesli Dydynski myslal, ze Dwerniccy rozszlochaja sie albo omdleja, tedy sie mylil. Berynda polozyl dlon na rekojesci szabli i podkrecil wasa. Bo nie byl to juz ten sam Bieniasz Dwernicki herbu Sas, ktory z pokora w glosie chcial przyjac Stadnickiego i gial kark przed moznym chamem Smoliwasem. Z tylu w szeregach szlachetkow z Dwernik zaswistaly dobywane z pochew ostrza, podniosly sie okrzyki wscieklosci. Dydynski widzial ich srogie, poznaczone bliznami oblicza i zle spojrzenia. Tak, to nie byli ci sami Dwerniccy w huniach i sukmanach, ktorzy orali role na zascianku i z trwoga wypatrywali jutra, ale szlachcice pewni swej sily i prawa, gotowi na smierc i zycie dla ratowania ojcowizny.
– Biada Kardaszowi – powiedzial spokojnie Berynda. – Bo gdy go dopadniemy, to zarabiemy klamliwego sukinsyna!
– Tom chcial uslyszec – mruknal Dydynski.
* * *
Do Przemysla dotarli nastepnego dnia rano. Przejechali rysia przez drewniany most od strony Zasania na zmordowanych, spienionych koniach. Poranek byl mokry i wilgotny, ale mgly unosily sie tylko nad wezbranym Sanem, nie przeslaniajac widoku. Gdy zjezdzali ze wzgorza, roztoczyla sie przed nimi rozswietlona wiosennym sloncem panorama miasta – opasanego wynioslymi murami z cegly i kamienia, zjezonego dachami warownych bram i baszt. Spogladajac od wschodu, widzieli wyniosla Brame Grodzka wiodaca do zamku, dalej majaczyl zielonkawy dach i zwienczenie katedry przemyskiej, blyszczaly w sloncu mokre od rosy kopuly wiezy zegarowej ratusza. Blizej, u wyjazdu na most, wznosila sie szeroka, przejazdowa Brama Wodna, idac wzrokiem dalej na zachod, patrzyli na baszty Kusnierska i