Kardasz siegnal do sakwy, wydobyl zniszczony, porwany na brzegach papier. Rozwinal kawalek i pokazal Stadnickiemu, nie dajac mu go do reki. Stolnikowic nie widzial, co bylo na nim napisane.

– Oddajcie dziewke!

Stadnicki skinal na Sienienskiego. Ten zawrocil konia ku najblizszym chalupom i zamachal reka.

Wnet zza drzew wyskoczylo dwoch jezdzcow. Pierwszego Dydynski poznal po paskudnej, brodatej gebie i wyblaklych, pustych oczach. To byl Zegart. A drugi... Drugi jechal pochylony do przodu, z rekoma skrepowanymi za plecami, z arkanem na szyi – zupelnie jak gdyby byl tatarskim jencem, a nie wymeczona, blada niewiasta o skoltunionych czarnych wlosach...

Jacek nad Jackami poczul, ze swiat zaczyna wirowac, jak gdyby porwal go w tany wicher albo malodobra Smierc. Tyle ran, tyle zmartwien... Tyle cierpienia, krwi... Wszystko to przeszedl, byle choc na nia spojrzec. Zajrzec jej w oczy... Do krocset, byl glupcem, ze nie powiedzial wczesniej tego, co lezalo mu na sercu!

Dwernicka patrzyla gdzies w dal. Nie wzruszal jej widok Stadnickiego, nie spogladala na Kardasza. Drobne, szczuple rece drzaly, blada, wymizerowana twarz i glebokie cienie pod oczyma przywodzily na mysl nieboszczke z portretu trumiennego w sanockim kosciele, a nie wesola i swawolna panne, ktora jeszcze kilka miesiecy temu smigala na koniu po polach i lasach.

– Bierzcie ja! – warknal Stadnicki. – Bo sie rozmysle!

Dydynski skoczyl ku Zegartowi. Sluga cisnal precz arkan, dal koniowi ostrog tak mocno, az wierzchowiec zakwiczal i rzucil sie w bok; chwycil czekan, jak gdyby obawial sie, ze Jacek nad Jackami za chwile zmiecie go z leku jednym ciosem szabli!

Ale stolnikowic tego nie uczynil. Zlapal za arkan, zdjal go z szyi dziewczyny i odrzucil. Chwycil zwiazane z tylu rece Konstancji, a potem jednym ruchem rozszarpal wiezy, potargal je, uwolnil dziewczyne. Porwal Dwernicka w ramiona, spojrzal na jej oblicze. Wpatrywala sie w niego oczyma pelnymi lez.

– Jacku, moj Jacku! – zaszlochala.

Objal ja niby najdrozszy skarb, utulil jak dziecko. Obejmowal, piescil, calowal, holubil tak mocno, az ich konie odezwaly sie glosnym rzeniem, jakby pelne byly podziwu dla lubosci i milowania, ktore zapanowalo pomiedzy jezdzcami. Jacek nad Jackami zapomnial o calym swiecie. Tulac Konstancje w ramionach, poczul sie doslownie tak, jak gdyby dostal obuchem w leb, bo nagle zakrecilo mu sie w glowie. Swiat stanal deba i niczym narowisty kon zrzucil ich oboje ze szczytow rozkoszy. Osuneli sie z kulbak, upadli na ziemie, na kamienie, trawe i rozkladajace pierwsze platki wiosenne kaczence. Jacek ucalowal Konstancji usta, a wowczas znow poczul, ze leci w bezdenna otchlan... Czyzby tak dzialal odurzajacy zar milosci? Czy tez omamil go nieziemski oddech Wenus i Amora?

Konstancja krzyknela, odepchnela go od siebie. W jej pieknych oczach dostrzegl przerazenie.

– Uciekaj! – krzyknela. – Uciekaj, blagam!

Ogromny ciezar spadl stolnikowicowi na plecy. Ktos szarpnal go za ramiona, wygial w tyl, omal nie wylamujac rak ze stawow. Poczul, jak skrepowano mu je szorstkim powrozem, poderwano w gore, mocno, bolesnie. Chcial sie bronic, stracic z siebie napastnikow, ale nie znalazl na to sil. Zamrugal oczami, bo oslepilo go wiosenne slonce, i wowczas dostrzegl przed soba Sienienskiego, ktory wpatrywal sie beznamietnie w obuch swego nadziaka.

– Dalibog – wymamrotal – co to jest milosc? Jak ona was zaslepia! Zaprawde racje mieli Petrarka i ichmosc pan Kochanowski. Trzy razy waszmosci musialem leb zmacac, zanim w ogole cos poczules.

Dydynski byl w rekach Zegarta i ludzi Aleksandra, ktorzy nie wiedziec skad zjawili sie na brodzie. Dwaj sodomici przytrzymywali go za ramiona, a stary, poznaczony bliznami pachol chwycil Konstancje za wlosy. Dopiero teraz szum wypelniajacy glowe Jacka poczal cichnac, swiat przestal tancowac obertasa, a do stolnikowica zaczelo docierac, ze milosne zapomnienie, ktore stalo sie jego udzialem, bynajmniej nie zostalo spowodowane strzala Kupidyna, lecz nadziakiem Sienienskiego.

Kardasz podjechal blizej, chmurny, zamyslony.

– Jest wasz – mruknal do Stadnickiego. – Tak jak sie umawialismy. Mysle, ze zrobisz z nim waszmosc co trzeba, bo sila wie o naszych sprawkach. A jesli wyzyje, jego wiedza nie wyjdzie nam na zdrowie.

Co on mowil?! Na Boga, co on mowil? Co to wszystko mialo znaczyc? Nie, to nie moglo byc prawda. To nie miescilo sie w glowie stolnikowica... Gedeon? Zdrajca?! Niemozliwe!

– Wybacz mi, Jacku – rzekl Kardasz. – Nie moglem inaczej. Ta dziewka maci mi we lbie tak bardzo, ze prawie dla niej oszalalem. Mowilem ci, abys mnie zabil... Dlaczegos tego nie uczynil?

Dydynski szarpnal sie w ramionach pacholkow, zagryzl wargi az do krwi.

– Ty zdrajco! – krzyknal. – Ty psi synu! Jak mogles... Mnie... Za co?

Nie wiedzial, co mowic. Jezyk wprost platal mu sie w ustach. Gdyby mogl, rzucilby sie na Kardasza z golymi rekoma, ale przydupnicy Sienienskiego trzymali go mocno.

Dwernicki, tfu, jaki tam Dwernicki! Hryn Kardasz, psi syn, rakarz, szelma i krzywdziciel, porwal wpol Konstancje, podniosl ja bez wysilku i usadowil przed soba na kulbace. Dziewczyna szarpnela sie, krzyknela.

– Cichaj, ptaszyno! – warknal groznie. – Bo drugi raz nie wyrwe cie spod skrzydel jastrzebia.

– Nie... – wyszeptala cicho Konstancja. – Nie! Nie chce! Nie pojde z toba nigdzie! Idz precz! Precz!

Uderzyla go w twarz raz, drugi, trzeci, tlukla go piesciami, walila z calej sily, zdyszana, szlochajaca.

Bez trudu chwycil ja za rece, unieruchomil, zdusil wszelki opor. Stadnicki i Zegart zarechotali.

– Nie wiem, czy wasc do katedry przemyskiej calo dojedziesz – rzekl Stadnicki. – Moze ci hajdukow pozyczyc? Albo panne na arkanie do slubu poprowadzic?!

– Zeby nie ta dziewka – mruknal Kardasz – pogadalibysmy w piekle, panie starosto. Za te dwadziescia lat galer, ktore za waszmosci grzechy musialem odpokutowac! Wierzaj mi, zagryzlbym cie, rozszarpal wlasnymi rekoma, gdyby nie ona!

Stadnicki zachrzaknal znaczaco, zerknal na zniszczony dokument, ktory trzymal w reku.

– Grunt, zesmy sie zgadali – mruknal. – Mysle, ze dziewka i basarunki, ktore ci dalem, wynagrodza z nawiazka lata niewoli. A nie probuj czasem nachodzic mnie znowu! Wszystko w tym pismie stoi o tobie, mosci Kardasz! Nie patrz na mnie jak wol na malowane wrota! Jakbys chcial mnie kiedys pozwami nekac, cale wojewodztwo sie dowie, cos uczynil z Dwernickimi! I wtedy bedziesz sie klanial wiatrom, tam – na Wisielniku Horodyskim!

Gedeon poklepal czule dwa pekate worki przewieszone przez grzbiet konia. Pod jego wielka dlonia wydaly odglos mily uszom kazdego lichwiarza albo podskarbiego.

– Ona sprawi, ze zapomne! – wykrzyknal, obejmujac Konstancje wpol czulym usciskiem. – Coz to, nie radujesz sie, golabeczko?! Bedziesz wielka pania na Ukrainie! A nie boj sie, po kawalersku cie wezme! Pop juz czeka w przemyskiej katedrze. Nic cie z moich rak nie wyrwie, moje kochanie!

Splunela mu w twarz rozpaczliwym gestem.

– Konstancja! – wykrzyknal desperacko Dydynski. – Przyjde po ciebie! Czekaj... Czekaj na mnie!

– Dydynski! – warknal Kardasz. – Mosci Dydynski... Czegos mnie nie zabil?!

Jacek nie odpowiedzial. Po prostu braklo mu slow. Zdrada przyszla z najmniej spodziewanej strony.

Kardasz zawrocil konia, uderzyl go ostrogami i pomknal prosto przez brod na druga strone rzeki, na Terpiczow i Soline, Ustrzyki i Przemysl, w ktorym czekal ksiadz gotow zwiazac im rece stula.

Jacek nad Jackami zawyl, kiedy Sienienski i jego ludzie podniesli go, posadzili na kulbace, a potem zwiazali nogi pod brzuchem konskim. Stadnicki dal znak i ruszyli w strone Hoczwi. Diabel zrownal sie ze stolnikowicem.

– Panie Jacku, dlaczegos go nie zabil?!

Dydynski milczal.

– Przeciez mowilem, ze to judasz i zdrajca! Cham, plebejusz, lotr bez czci i sumienia! Czegos nie wrocil do mnie z jego glowa?! Pytam sie wasci!

Stolnikowic odwrocil wzrok. Patrzyl na spieniona Hoczewke.

– A, pewnie to znowu odezwal sie w tobie ten twoj slawny honor i fantazja, mosci Dydynski! Dales mu slowo, ze bedziesz sluzyl, wiec nie wypadalo zastrzelic go jak psa, z zaslupia, albo zdjac glowy z karku, kiedy sniadal czy sie modlil! Czyz nie tak?

Jacek nie powiedzial nic.

– Wiesz, komus sluzyl? – Stadnicki poprawil kolpak, otarl pot z czola. – Ten czlek winien jest calemu zlu, ktore spadlo na zascianek. On skrzyknal Dwernickich na wyprawe pod Agre. On byl jej wodzem i prowodyrem! Mnie Diablem zowia tylko skurwysynowie, ale jak nazwac Kardasza? Wilkiem w ludzkiej skorze? Belialem? Diablem Dwernickim? Bo przeciez nie czlowiekiem!

Zapadla cisza. Jechali wolno, wlokac sie noga za noga. Z tylu wymieniali usmiechy, pocalunki i usciski Krzysztoporski oraz jego milosnik Mninski.

– Panie Zegart – rzekl Diabel Lancucki – wez ten papier, dziesieciu sabatow i jedz do Lancuta. Schowaj dokument tam, gdzie zwykle. Bylbym spalil te turecka gramote, ale to ciagle bicz na Kardasza, gdyby probowal dochodzic swego w sadach albo przystal do moich wrogow. Papier to papier i dopoki mam go w reku, moje slowo wiecej wazy w sadach niz jego przysiega.

– Tak jest, wasza milosc!

– Mosci Sienienski – mruknal Diabel – waszmosc zajmij sie zdrowiem pana Dydynskiego. Uczyn to szybko i po cichu. Inaczej biada nam.

Rebajlo pokiwal glowa.

– Nie zadawaj mu bolu – wycharczal Stadnicki. – Niechaj pan stolnikowic nie cierpi. Trzeba miec wzglad, ze rycerski z niego kawaler, chociaz nasz wrog. Szkoda, panie Jacku, zes poniechal sluzby u mnie i nie posluchal dobrych rad. Inaczej by sie to wszystko skonczylo. Masz jakas ostatnia wole? Mam cos komus przekazac albo rzec?

Dydynski milczal.

– Jedzcie dalej sami.

– Waszmosc nie chcesz skruszyc kopii na pogrzebie stolnikowica?

– Dosc juz na dzisiaj – mruknal Diabel. – Jade z czeladzia do Sanoka, do pana brata Marcina. Zabawie tam jakis czas, a moze jeszcze dluzej. Ruszajcie!

* * *

Jacek nad Jackami milczal jak nieboszczyk na swoim wlasnym pogrzebie. Nie byl to jednak pogrzeb odpowiedni dla jego fantazji. Nie mial pan stolnikowic karawanu z szescma konmi karymi jak noc. Nie bylo hajdukow i Niemcow idacych pieszo, z opuszczonymi lufami muszkietow, nie bylo bractw, choragwi koscielnych, chorow, nie bylo koni prowadzonych w kapach altembasowych, zlotoglowiach i aksamitach wlokacych sie po ziemi. Nie bylo takze, ma sie rozumiec, masztalerzy i kawalkatorow w lampartach, szyszakach, nie bylo uroczyscie przybranych slug, procesji ze swiecami, pacholkow i ksiezy. A zamiast choragwi husarskich i kozackich,

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату