– Nie pomne, kto by sie wtedy dobieral do tej ksiegi. Wybacz, waszmosc, ale gardlowa sprawa sie stala. Musze dac znac staroscie, a moze... – podpisek zawahal sie – moze i ojcom dominikanom, aby kancelarie wyswiecili?
Dydynski pokiwal glowa. A potem pozegnal sie i co kon wyskoczy pognal do Jaroslawia.
* * *
– Ja was nie znam, wielmozny panie – szepnela przez krate siostra Magdalena – skulona i zgieta wpol starowina z benedyktynek od swietego Mikolaja i Stanislawa w Jaroslawiu. – Z czymze przybywacie, bracie?
– Jestem Jacek Dydynski, stolnikowic sanocki. Przyjechalem w sprawie tyczacej sie Dwernik – wioski pod Bieszczadem, ktora jest pod moja opieka.
– Dwerniki... – Stolnikowic nie byl pewien, czy jej szept przeszedl w szloch, nadaremnie staral sie dojrzec lzy na jej obliczu. – I ja stamtad pochodze. Jestem Dwernicka z rodu.
Serce Jacka nad Jackami zabilo mocniej.
– Ale to juz minelo, nie wroci... Dwerniki przekleta ziemia! Tam zgineli moi bliscy. Moj maz, Spytek Mikolaj, a wczesniej syn. Dlaczego mnie przesladujesz, bracie?! Nie chce do tego wracac. Ucieklam do klasztoru, bo wszystko i wszyscy w Dwernikach przypominali mi o zmarlych.
– Wybacz, siostro, ze cie ranie – powiedzial ostroznie Dydynski – ale na Dwerniki przyszly teraz ciezkie czasy. Mamy wojne i proces ze Stanislawem Stadnickim z Lancuta, a tylko ty mozesz mi pomoc w odtworzeniu pewnych wydarzen z przeszlosci. Zaklinam cie w imie Jezusa Chrystusa, pomoz mi! Los wszystkich ludzi powierzonych mej opiece zalezy od tego, co dzis uslysze od ciebie.
Milczala. Dydynski i tak dziekowal Bogu, ze nie odeszla od kraty.
– Jesli bylas malzonka mosci Spytka i pamietasz, jak Dwerniccy wyruszali pod Agre bic sie z Turkami, tedy powinnas znac Gedeona Dwernickiego...
Cialem siostry wstrzasnal dreszcz. Chwycila pokrzywionymi, trzesacymi sie palcami za kraty, przywarla do nich, wbila w Dydynskiego przeszywajace spojrzenie.
– To byl moj syn! – wykrzyknela rozdygotanym glosem. – Czego chcesz? Czemu mnie meczysz, bracie?!
– Twoj syn wrocil – wyszeptal Dydynski. – Powrocil po latach z tureckiej niewoli, do ktorej dostal sie, kiedy wraz ze swym ojcem, a twoim mezem Spytkiem wyruszyl na Woloszczyzne...
Staruszka zaszlochala, odstapila od kraty.
– Poczekaj, siostro – blagal stolnikowic. – Odpowiedz mi, czy naprawde Gedeon wyruszyl na wyprawe na Turkow?!
– Odejdz, przybyszu – szepnela z ciemnosci zakonnica. – Nie drecz mnie, diabelski pomiocie! Nic ci nie powiem!
– Pomoz mi, blagam, na rany Chrystusa! Nie opuszczaj...
Bardziej wyczul, niz zobaczyl, jak odwrocila sie od niego, sposobiac do odejscia.
– Nie drecz mnie podlymi klamstwami, czlowiecze – jeknela. – Moj syn... moj Gedeon zginal, zanim nadeszla ta wyprawa. W dziesiatym roku zycia spadl z konia i kosci sobie polamal. Pod kosciolem go pogrzebalismy, od polnocnej strony, od Bieszczadu. Moj maz sam wyruszyl na Turkow. I juz nie wrocil, tak jak inni krewniacy.
– Ostancie z Bogiem – wykrztusil Dydynski.
– Z Bogiem, bracie...
Stolnikowic zostal sam, trzymajac sie krat. Wszystko zawirowalo wokol niego. A wiec to, co mowil mu Stadnicki, bylo prawda... Straszna, okrutna, beznamietna prawda.
Lecz przeciez nawet najgorsza prawda byla lepsza od klamstwa. Tak przynajmniej myslal Jacek nad Jackami.
Teraz pozostawalo mu tylko jedno – jechac do Dwernik. I zakonczyc cala sprawe.
* * *
Po dlugiej i ciezkiej zimie wiosna wracala z wolna do Bieszczadu. Kiedy Dydynski zawrocil konia na poludnie, gdy minal Przeworsko, Dynow, Sanok i za Liskiem wjechal na gorzysty skraj Ziemi Sanockiej, czul ja w powietrzu, w wietrze i na sloncu. W dolinach spienionych, wezbranych roztopami ustrikow, na luhach i lazach, zboczach i dzialach, z ktorych dawno zniknal snieg, rwala sie do zycia mloda trawa, a przez wyschniete zielsko przebijaly pierwsze pierwiosnki, pszence i pelniki. Lecz wyzej, na magurach, poloninach i stromych berdach zalegaly jeszcze pasma sniegu. Ostry, Dwernik i Lopinnik skapane byly we mglach, oparach, w niskich bialych chmurach, spomiedzy ktorych przeswitywalo zlote slonce. Choc bukowe i cisowe bory na ramionach posepnych gor byly jeszcze bezlistne i nagie, nad potokami krzewila sie bujnie pierwsza zielen mchow, porostow, rozwijaly sie wielkie paprocie i osty. Pierwsze zielone listki okrywaly brzozy, cisy i olchy. Traktami i sciezkami ciagnely stada owiec i wolow, ktore watahowie i pasterze gnali na stoki Bieszczadu, do koszar i kolyb na poloninach i luhach. Beczenie i stukot kopyt zwierzat zlewaly sie z szumem wezbranych rzek, z dzikimi glosami potokow, z loskotem toporow na przesiekach i porebach, skad zalatywalo dymem i kwasna wonia smoly. A kiedy Dydynski wyjechal poza Tarnke, gdy zobaczyl przed soba wznoszace sie lagodnie w gore lesiste stoki Korbanii i Berda Falowej obejmujace Lopinke i Dwerniki niczym rudawy pierscien, slonce wyszlo spoza mgiel i oparow, rozswietlajac blekitne niebo, strumienie, grzezawiska i unoszace sie nad nimi opary. Jedynie na wschodzie, nad Tarnica i Krzemieniem, gestnialy niebieskie chmury, zapowiadajac pierwsza wiosenna ulewe.
Dwerniki byly cale. Mokre po niedawnym deszczu strzechy chalup lsnily w sloncu, odcinajac sie szarymi plamami od wznoszacej sie stromo sciany lasu po drugiej stronie Wetlyny, skalnych osypisk i berehow na lewym brzegu Solanki. Dydynski odetchnal w pierwszej chwili, gdyz lekal sie, ze zastanie tu niebo i ziemie oraz ptaki kolujace nad ruinami zascianka. A potem z glebi doliny, spod bukow i wierzb, doszedl do niego cichy, gleboki glos dzwonu – tego ostatniego, ktorego nie przetopili na organki. Wowczas stolnikowic dojrzal poczerniale pogorzeliska po niektorych chatach, porabane, wylamane palisady i parkany. Zas gdy podjechal do bramy, zobaczyl dlugi korowod zmierzajacy do kosciolka. Niewiasty i stare baby plakaly, zawodzily glosno jak placzki na pogrzebach Hyrniakow, starcy wlekli sie ze spuszczonymi glowami, a mezczyzni niesli proste, zbite z sosnowych desek trumny – niektore okryte czerwonawymi kapami.
Jacek nad Jackami sciagnal kolpak. Juz wiedzial, juz domyslal sie, co stalo sie na zascianku. Podjechal pod brame, w ktorej trzymal straz Samuel. Zblizyl sie do mlodzienca, stanal przed nim, a Dwernicki wytrzeszczyl oczy, przezegnal sie i spojrzal na stolnikowica jak na zmartwychwstalego.
– Dydynski?! Mosci Dydynski? Ty zyjesz... Wrociles? Jakze to...
A potem skoczyl ku Jackowi, ktory pochylil sie w kulbace, porwal go w ramiona.
– Waszmosc – wyszlochal Samuel – nie wiesz, co sie tu dzialo... Stadnicki... Napadl... Zrujnowal... Ludzi nazabijal. Ale odparlismy...
– Gdzie Kolodrub? Gdzie Pelczak? Gdzie twoj ojciec?
– W kosciele sa – zaplakal Samuel – na marach. Ojca juz pogrzebalismy, bo sie psuc zaczal.
– Gdzie Gedeon, na Boga?!
– We dworze sie zamknal. Bolesc go trapi, z nikim widziec sie nie chce. Oj, jegomosc, co za czasy przyszly, co za niedola na nas...
– Prowadz do niego!
Dydynski ruszyl przez wioske mocna stepa. Wmieszal sie w korowod, wyminal pierwsza trumne, druga, trzecia...
A potem ktos podniosl glowe i przyjrzal mu sie uwazniej, a potem krzyknal, wskazal go palcem.
– Jegomosc! Jegomosc wrocil!
– Przyjechal! Jest z nami!
– Jezusie, zyje!
– A mysmy cie juz pochowali...
W chwile pozniej stolnikowic sanocki znalazl sie w tlumie Dwernickich, ktorzy rzucili sie w jego strone. Zeskoczyl z konia, bo kazdy chcial go objac, wyplakac sie, wyszlochac po tym, co przeszli.
– Wrocilem, wrocilem – powtarzal w kolko. – Nie zostawie was w potrzebie... Nie trwozcie sie... Prowadzcie do Gedeona!
Wnet ruszyl w strone dawnego dworku Konstancji otoczony przez krzyczacych i wiwatujacych Dwernickich. Z powodu jego przybycia pogrzeb ofiar niedawnego najazdu Stadnickiego prawie zamienil sie w tryumf, choc byli i tacy na zascianku, co do konca nie wierzyli, ze Dydynski naprawde wydostal sie z Lancuta, i zastanawiali sie, czy czasem Diabel nie darowal mu wolnosci za zdrade Dwernickich. Wnet uformowal sie wielki pochod, ktory odprowadzil stolnikowica az do samego ganku dworu Hermolausa. Kiedy nan wszedl, Dydynski odwrocil sie.
– Zacni ludzie – zawolal – dajcie mi pomowic z Gedeonem! Wnet potem do was wyjde i wszystko opowiem!
O ile przezyje to spotkanie – przemknelo mu przez glowe.
Znowu rozlegly sie wiwaty, ale Jacek nad Jackami nie sluchal ich dluzej. Otwarl drzwi do sieni i wszedl do wnetrza dworu. Od razu rzucil mu sie w oczy wielki nieporzadek. Na podlodze walaly sie skorupy garnkow, rozwalone deszczulki, potrzaskane niecki, okruchy szkla. Czyzby Gedeon porozbijal wszystko w napadzie wscieklosci? Z zalu, ze zlosci, ze Stadnicki schwytal Konstancje i stolnikowica? A moze domyslal sie juz, ze Jacek nad Jackami poznal prawde?
Gedeon Dwernicki alias Hryn Kardasz siedzial na starym debowym karle, zarosniety, pokryty pylem i krwia, jakby nie przebieral sie wcale od czasu ostatniego zajazdu. Patrzyl obojetnie na sciane znad pustego pucharu i przewroconego dzbana po winie.
Dydynski stanal przed Dwernickim z dlonia na rekojesci szabli. Spojrzal mu drwiaco prosto w oczy.
– Nie upilnowalem Konstancji – wycharczal Gedeon. – Moja to wina... Moja wielka wina. Boze mi odpusc, ale sie z nia poklocilem, krzyczalem... A ona precz poszla, prosto w lapy Sienienskiego... Dydynski milczal.
– A ty... Jak? Skad ty tutaj? – wycharczal polprzytomnie Gedeon. – Przeciez cie schwytal Diabel, zlapal w Holuczkowie, gdzie pojechales bez mojego przyzwolenia, pozostawiajac nas wszystkich na lasce Stadnickiego. On nie czekal; zaraz jak ciebie osadzil w loszku, znowu nas zajechal... Odparlismy go, ale trzecia czesc naszych zginela. Idz i obejrzyj sobie trupy w kosciele, mosci panie stolnikowicu. Obacz, do czego doprowadzila twoja samowola. Poklon sie umarlym i pros o przebaczenie!
– Dobrze grasz swa komedie, mosci Kardasz – rzekl twardo Dydynski. – Jeszcze chwila, a uwierze, ze naprawde zalezy ci na zascianku i tych nieszczesnych szaraczkach. Zaiste wybornie odgrywales obronce Dwernickich. Wszelako, laskawy panie, zapomniales o jednym – ze matka prawdziwego Gedeona zyje, u siostr benedyktynek w Jaroslawiu. I pamieta rownie dobrze jak dzis, ze jej syn zabil sie, spadajac z konia, kiedy byl dziecieciem. Co teraz, samozwancze? Jaka bajka bedziesz probowal mnie uspokoic? Co powiesz Dwernickim? Ja bede prosil zmarlych przebaczenia, ale jak ty spojrzysz zywym w oczy?
Gedeon nie powiedzial nic. W kazdym razie na szczescie nie uczynil tego, czego obawial sie stolnikowic. A wiec nie zerwal sie na nogi, nie rzucil mu do gardla, nie ukrecil szyi jak gasiorowi. Po prostu ukryl oblicze w dloniach.
– Niechaj Pan Bog wybaczy mi moje klamstwa – wycharczal. – Nie moglem inaczej.