Rymarska; za nimi widniala wyniosla Brama Senatorska zwana takze Lwowska, fundowana przeszlo pol wieku temu jeszcze za krola Augusta. Za nia zas pial sie w niebo stromy, schodkowy dach katedry prawoslawnej Swietego Jana Chrzciciela. Przemysl bowiem, jak wiele miast na Rusi Czerwonej, mial dwoch biskupow obu obrzadkow – katolickiego i wschodniego, to jest Macieja Pstrokonskiego i Michala Kopystynskiego. Mial takze siedemnascie kosciolow i cerkwi, ktorych krzyze wznosily sie na tle blekitnego, pogodnego nieba, dziesiec domow zakonnych, liczne mlyny, folusze, kuznie, browary i gorzelnie, a takze bodaj ze trzy zamtuzy, nie liczac miejskiego, dogladanego wedle starodawnego obyczaju magdeburskiego przez poczciwego kata.

Gdy przejechali pod wynioslym sklepieniem ceglanej Bramy Wodnej, niepokoj Jacka nad Jackami poczal wzrastac. Juz w trakcie drogi, pod Przemyslem, dowiedzieli sie od proszalnych dziadow i frantow, ze do miasta zjechal wczorajszego wieczoru jakis ponury i wielki chlop z piekna panna, ktory sypal zlotymi dukatami i zaraz chcial brac slub. Wnet znalazl sie chetny ksiadz, wszelako gdy ow zarosniety chlopisko ciagnal panne do katedry – widac po jej niewoli – dala mu w gebe przy ludziach, z czego zrobilo sie zaraz wielkie zbiegowisko. Po tym zdarzeniu stolnikowic poznal od razu, iz panna mogla byc tylko Konstancja. Slub zostal zatem odroczony, jednak kiedy mial sie odbyc i czy w katedrze – tego juz nikt nie wiedzial.

Jak wicher wpadli w ulice Mostowa, roztracajac mieszczan i przekupniow, ploszac konie. Przemkneli nia jak duchy i wypadli na rynek, pomimo wczesnej pory zastawiony straganami, budami, kramami, lawami i jatkami. Dydynscy wpadli w klebowisko ludzi, krzyczac, rozganiajac przechodniow, pryskajac blotem i woda z metnych kaluz na lawy, towary i paluby. Przegalopowali obok podsieni ratusza ukrywajacych grube, okute drzwi do kramow, przecieli Grodzka, wstrzymali konie dopiero w waskiej, zastawionej kolasami uliczce Swietego Jana wiodacej wprost do katedry lacinskiej.

Kiedy dotarli na miejsce, gdy zarysowala sie przed nimi ciezka fasada kosciola, niespodziewanie rozdzwonily sie dzwony na drewnianej wiezy obok kaplicy Drohojowskiego. A Jacek nad Jackami wiedzial juz, ze chyba przybywali za pozno...

Zeskoczyl z kulbaki wprost na schody, a potem pomknal ku ciezkim, dwuskrzydlowym drzwiom do katedry, dobywajac w biegu szabli. Gdy ostrze zalsnilo w sloncu, dokola rozlegly sie piski i krzyki. Jakas kobieta zagarnela z placu przed katedra dwoje malych dzieci. Ktos cisnal kosz wyladowany rogalami i umknal za przypory, kilku strojnych mieszczan rzucilo sie do ucieczki ku zamkowej furcie, wiedzac dobrze, co znaczy szabla w reku Dydynskiego. Nie poruszyl sie tylko stary zebrak Tomala rozparty wygodnie na kamiennych stopniach, ktory niejedno juz w Przemyslu widywal, a z racji swego wieku nie lekal sie ani tatarskiego najazdu, ani nawet odwiedzin konfederatow wojskowych.

Dydynski wpadl do mrocznego wnetrza niczym niegdys proboszcz Orzechowski, kiedy dowiedzial sie, ze w przemyskiej katedrze jego najzawzietszy wrog – biskup Dziaduski – rzuca nan klatwe i anateme, krzyczac: „Fiat, Fiat” i ciskajac swiece. Ogromna nawa rozswietlona snopami swiatel przedostajacych sie przez wysmukle, ostrolukowe okna zdobione witrazami byla prawie pusta. Kilka starych bab i przekupek modlilo sie w lawach, a przy glownym oltarzu zgromadzil sie nieliczny tlumek mieszczan i pospolstwa.

Dydynski kroczyl ku prezbiterium, szedl pobrzekujac ostrogami, a za nim pedzili jego bracia, pospieszali Dwerniccy z minami, ktore zatrwozylyby wszystkie skrzydlate cherubiny w niebie. Byl coraz blizej. Gawiedz i plebs rozstepowali sie przed nim, mieszczankowie cofali, widzac szable w dloni stolnikowica, zmykali do kaplic, za ogromne kolumny wzniesione z kamiennych ciosow, trwozliwie wystawiali glowy spoza lawek i drzwi, wypatrujac sposobnosci do ucieczki.

A przed oltarzem, na podwyzszeniu, stal Kardasz w przepysznym karmazynowym zupanie, z palaszem przy boku. Mocarna, wielka jak bochen chleba reka trzymal za ramie Dwernicka, ktora ubrana byla w ten sam postrzepiony i porwany zupan, w ktorym na brod pod Hoczwia przyprowadzil ja Stadnicki. Jej reka zwiazana byla stula z druga dlonia Kardasza...

Jezu Chryste! – jeknelo cos w duszy Dydynskiego. To juz, stalo sie... Za pozno!

Kiedy podchodzil blizej, Kardasz obrocil sie i spojrzal chmurnie w strone wejscia do katedry. A kiedy dostrzegl Dydynskiego, tloczacych sie za nim jego braci i szaraczkow z zascianka, ktorych tak haniebnie zdradzil, zadygotal i zbladl.

Jacek nad Jackami moglby przysiac, ze po raz pierwszy zobaczyl na obliczu tamtego lek.

– Niespodzianka! – krzyknal, az echo zawtorowalo mu spod sklepienia katedry. – Zostaw Konstancje, psi synu, i przypomnij sobie, jak zes zaprzedal poganom Dwernickich! Nadeszla godzina zaplaty!

Kardasz przyciagnal do siebie Konstancje, wyrwal zza pasa kindzal i przylozyl jej do gardla.

– Odstap, Dydynski! – warknal i rozejrzal sie dokola takim wzrokiem, jakim spoglada wilk osaczony w norze przez goncze psy. – Bo twoja dziewka nigdy nie zaspiewa ci do snu!

Pax! Pax! – zakrzyknal cienko ksiadz. – Pax miedzy chrzescijany...

– To wywolaniec! – huknal Berynda. – Chrzescijan Turkom sprzedal! Brac go! Na zamek staroscinski! Do wiezy skurwego syna!

Dydynski pierwszy skoczyl ku Kardaszowi, niewiele przejmujac sie ostrzem, ktore zawislo tuz nad gardlem Konstancji. Wowczas Hryn jednym kopnieciem przewrocil ogromny, wazacy prawie cetnar, odlany z brazu kandelabr z czterdziestoma, a moze i wiecej swiecami. Ciezki lichtarz zwalil sie wprost pod nogi Jacka, Dydynski potknal sie, padl na kolana, a Kardasz skoczyl w bok, popchnal wymachujacego krzyzem ksiedza na biegnacego ku niemu Berynde. A potem, widzac gnajacych ku niemu Dwernickich, jednym ruchem porwal z ziemi ciezka debowa lawe, zwalajac z niej dwie rozmodlone staruchy. Steknawszy obrocil ja w rekach, a potem cisnal z calych sil na przesladowcow.

Podniosl sie krzyk, jeki i zlorzeczenia, kiedy debowa lawa spadla na lby, rece, piersi i zywoty Samuela, Mikolaja, Beryndy i pozostalych Dwernickich, zwalila ich z nog, zadudnila glucho, gdy spadla na kamienna posadzke, przygniatajac nogi i rece. A Kardasz, zyskawszy kilka chwil przewagi nad wrogami, zarzucil Konstancje na lewe ramie jak mala dziewczynke i skoczyl ku kaplicy Drohojowskich, w strone drewnianych bocznych drzwi z katedry.

Zygmunt i Stefan pognali za nim. Podkute buty zalomotaly na kamiennej posadzce, wrzaski, krzyki i nawolywania odbily sie gromowym echem od wynioslych sklepien i kolumn katedry.

Hryn kopnieciem otworzyl okuta furte, wypadl na zewnatrz i wowczas zrozumial, ze popelnil blad. Nie bylo stad wyjscia na ulice – drzwi prowadzily do drewnianej dzwonnicy. Jedyna droga wiodla w gore, po kretych, sprochnialych, sypiacych sie schodach.

Kardasz rozejrzal sie jak wilk schwytany w potrzask. Furta nie miala zasuwy, a w zasiegu wzroku nie dostrzegal nic, czym moglby zaryglowac drzwi. W ostatniej desperacji rzucil sie ku szczytowi wiezy.

– Lapac go! – krzyknal Jacek Dydynski, ktory poderwal sie na nogi i wpadl zaraz za bracmi do drewnianej wiezy. – Na dzwonnice!

Z loskotem podkutych butow, z trzaskiem pekajacego, skruszalego drewna popedzili w slad za umykajacym Kardaszem. Wieza byla wysoka, smukla, a schody strome i waskie. Samuel potknal sie, padl z krzykiem, kiedy zmurszala deska pekla mu pod noga, uderzyl czolem o stopien, wypuscil z reki szable, ktora z brzekiem zsunela sie nizej.

– Uwazac! – ryknal Mikolaj. – Tu wszystko w proch sie sypie!

Jacek nad Jackami wyprzedzil wszystkich; sforsowal pierwszy zakret, drugi, trzeci... Zatrzymal sie, gdy wyzej dostrzegl mala drewniana platforme zaladowana balami, tarcicami, ciezkimi debowymi beczkami. Zobaczyl, jak Gedeon przemknal obok rusztowania i wyciagnietym z pochwy palaszem przerabal dwie belki wspierajace deski. Z hukiem i loskotem na schody polecialy kantowki, wielkie, dziesieciowiadrowe beczki, bale i deszczulki.

– Na bok! – wykrzyknal Dydynski. – Pod sciane!

Ogromna beka z loskotem pedzila wprost na stloczonych za zakretem ludzi! A jednak nie dotarla do celu, nie zmiotla nikogo... Oslabione deski schodow pekly pod jej ciezarem, zalamaly sie z trzaskiem. Z ogluszajacym hukiem runely dzwigary i szerokie bale podtrzymujace stopnie, w chmurze pylu zwalila sie w dol czesc klatki schodowej. W jej miejscu byla teraz ogromna dziura, z ktorej sterczaly potrzaskane tarcice i ostre zadziory.

Nadzieja Dydynskiego runela w pustke razem ze schodami. Zatrzymal sie nad przepascia, ktorej nie moglby przeskoczyc, nawet gdyby dosiadal uskrzydlonego konia.

– Dawac drabiny! – krzykneli zza jego plecow Dwerniccy.

– Nie ma czasu! – jeknal Dydynski. – Musze sie tam dostac!

– Nie przefruniesz, bratku! – rzucil Mikolaj.

– Nie musze! – krzyknal Dydynski, bo olsnienie spadlo nan jak grom z jasnego nieba. – Bierzcie mnie na rece i wrzuccie tam, na gore!

– Oszalales?!

– Nie, bracie. – Dydynski goraczkowo szarpnal go za rekaw. – Wezmiecie rozped, rzucicie z calej sily...

– Zabijesz sie! Rozwalisz sobie leb!

– Spadne na schody jak kot na cztery lapy, bracie! Nie ma czasu!

– Dobrze – mruknal Mikolaj. – Jezus Maria, co my robimy...

Wnet kilkanascie silnych ramion porwalo Jacka w gore. Dwerniccy i Dydynscy cofneli sie, wzieli rozped, nabrali rozmachu.

– Ruszaaaaaj!

Z loskotem i wrzaskiem osmiu szlachcicow pognalo w gore. W jednej chwili dopadli do zrujnowanych schodow, a potem z calych sil, stekajac z utrudzenia, wypchneli stolnikowica w przod, cisneli go ponad przepascia...

Dydynski polecial glowa naprzod. Spadl po drugiej stronie, przekoziolkowal po poszczerbionych stopniach. Ale zaraz zerwal sie, slyszac tryumfalne okrzyki swoich poplecznikow. Odwrocil sie i popedzil na szczyt wiezy.

Nie mial dalekiej drogi. Ledwie wypadl zza zakretu schodow, dojrzal ogromne debowe rusztowanie, na ktorym wspieraly sie dzwony przemyskiej wiezy. Wyminal wielkie dzwigary wyciosane z pni drzew, wspial sie na schodki i wypadl na najwyzsze pietro. Niegdys zapewne byly tu pomosty i podloga z desek, jednak teraz, gdy przyszlo do naprawy wiezy, wszystko to rozebrano, pozostawiajac pusta przestrzen. Tutaj na debowych progach osadzonych w lozyskach zwisaly podtrzymywane linami spizowe dzwony, ktorych glos zwolywal wiernych na poranne i niedzielne nabozenstwa, chrzciny, sluby i pogrzeby. A za przeswitami dzwonowymi widnialy szczyty domow i kosciolow Przemysla. Stolnikowic dostrzegl pochyly dach katedry, strzelista iglice kosciola przy klasztorze siostr od swietego Dominika, widoczna dobrze na tle dachow wieze zegarowa ratusza. Drewniana, wysmukla dzwonnice obok kosciola Swietej Anny przy konwencie Franciszkanow, a dalej, za murami miejskimi, baniaste kopuly cerkwi Swietej Trojcy. Rownie potezne i wyniosle co bary Kardasza, ktory oczekiwal na niego, stojac w progu, na ktorym zawieszony byl najwiekszy dzwon – Rex Regis – ufundowany za biskupa Dziaduskiego, pogromcy heretykow, do czasu gdy jego samego pogromil sejm walny Anno Domini 1552.

Kardasz jednak nie wygladal na takiego, ktory zlaklby sie biskupiej klatwy. Czekal z palaszem w dloni, dzierzac w lewym reku gruba line opadajaca spod dachu. Za nim Dydynski dostrzegl Konstancje. Dziewczyna wisiala na rekach na grubym sznurze wiodacym do serca spizowego dzwonu zawieszonego wyzej, ponad ich glowami. Byla blada. Miala zamkniete oczy.

– Dobrze, ze jestes – mruknal Kardasz. – Lepiej, zes przyszedl sam, niz z ta halastra warta tyle co psie lajno na goscincu.

Dydynski ostroznie wszedl na debowy prog. Wolno ruszyl przed siebie.

– Ile dal ci Stadnicki za zycie ich ojcow? Od glowy placil czy z gory za wszystkich?

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату