spadli na zwichrzone, skrwawione szeregi, klujac bez litosci spisami i rohatynami, rabiac szablami plecy i karki, druzgocac kiscieniami czaszki, nie dajac nikomu pardonu. Z tylu, od goscinca, skoczyla na Opalinczykow jazda semenow i zbrojna czeladz Stadnickiego, z drugiego boku zas wypadli zamkowi hajducy.

– I na co ci przyszlo, Opalinski! – zagrzmial Diabel Lancucki z wysokosci konskiego grzbietu. – Nie bylo ci sie ostac pokojowym krolewskim? Szable bys za sodomczykiem Zygmuntem nosil, przyodziewek mial zacny i talara co roku. Na co ci bylo slugi moje kijami bijac, kosci im lamac, najezdzac dom moj poczciwy? Po cos odpowiedzi przysylal, wsie lupil, chlopow zabijal, wozy moje z winem na Swinczy i Trzciannie rabowal? Stadniki Male i Zolynie pladrowal? Przeciez ci dalem znac, ze sie na tobie mscic bede i na gardle usiede! Dalem ci czas, abys uchodzil, bo wiedziales dobrze, ze masz sie mnie strzec na wszelakim miejscu, chodzac, robiac, spiac, w kosciele, w lazni, u dziewki. Obaczcie, waszmosciowie, dziwny losu i fortuny przypadek – oto zwyciezylem iure et gladio wroga mego pysznego, zatwardzialego. Wieki cale beda spiewaly piesni o zwyciestwie Stadnickiego pod Krzemienica...

– Konie – wymamrotal z lekkim niepokojem Zegart, ktory ciagle spuchniety byl od ukaszen mrowek. – Jazda sroga, prosze jasnie wielmoznego pana.

– Sprawdz, czy aby nie Amazonki! – zarechotal Stadnicki. – Pewnie od krola w sukurs Opalinskiemu przyslane.

Ziemia zadrzala mocniej. Przez brzek stali, ochryple wrzaski walczacych, huk strzalow i rzenie koni przebil sie narastajacy loskot kopyt. Stadnicki zerknal na Rozniatowskiego, a Rozniatowski na Zegarta. Cos tu sie nie zgadzalo.

– Poslaliscie po semenow do Lancuta? – zagrzmial Diabel. – Albo po czeladz do Kanczugi?

Sludzy pokrecili glowami. A grzmot kopyt narastal, brzmial coraz mocniej, coraz natarczywiej.

W kilka chwil pozniej na wzgorzach od poludnia, od strony Kraczkowej, pojawil sie las wloczni i rohatyn, konskich lbow i uzbrojonych po zeby jezdzcow, zwienczony ogromna zolto-blekitna choragwia z polksiezycem i strzala ustawiona pomiedzy dwoma gwiazdami. Jezdzcy zblizali sie, wjezdzali na wzgorze, formowali trzy rzedy, szybko, sprawnie, calkiem jak choragiew kwarciana albo powiatowa...

Rozniatowski porwal za perspektywe, podniosl ja do oka, a potem zbladl, zadygotal.

– Jezus Maria! Dydynski!

– Przeciez on nie zyje! – zakrzyknal Stadnicki. – Jak to? Co to? Zdrada! Boze wszechmocny!

Choragiew wjechala na wzgorze. Byla wspaniala, solidnie okryta – skladala sie ni mniej, ni wiecej, tylko z trzystu konnych dosiadajacych raczych polskich rumakow, zbrojnych w szable, koncerze, palasze. Pomiedzy towarzystwem rozlegl sie okrzyk – gromowy ryk, ktory dotarl az na pole bitwy, zatrwozyl, wstrzymal w pedzie sabatow i hajdukow Stadnickiego.

Diabel Lancucki spogladal na wzgorze rozdygotanym wzrokiem. Teraz zaczynal rozumiec wszystko, poznawac niektore geby i oblicza. Twarze i sylwetki drobnej szlachty z Sanoka, od Bieszczadu, z doliny Sanu, spod Lwowa, Halicza, Przemysla, ze slomianych zasciankow, z krzywych dworkow, chalup i chyz. Tych wszystkich Dobrzanskich, Lodzinskch, Berezowskich, Chocimirskich, Bilinskich, Bandrowskich, Debickich, Horodyskich, Krynickich, Luckich, Konieckich, Drohomireckich, Czajkowskich, Zukotynskich, Uruskich, Wysoczanskich i wielu, wielu innych... Pomiedzy ktorymi ze swieca szukalbys nie tylko drazkowego kasztelana, ale nawet zwyklego czesnika czy krajczego, a znacznie latwiej znalazl lapcie i lipowe postoly niz herbowe pierscienie i safianowe buty. Stadnicki nie mogl zrozumiec tylko jednego. Jakim cudem zamiast z kijami, klonicami i ptaszniczkami ci przekleci sanoccy szaraczkowie stawali teraz na dzielnych rumakach, z szablami i w zbrojach?!

Stadnicki nie uwierzylby, gdyby ktos mu powiedzial, ze to nikt inny, tylko on sam ufundowal Dydynskiemu te zacna choragiew. Zlozyly sie zas na to pieniadze dane Kardaszowi, ktore przechwycili Dwerniccy, i drobne „pozyczki”, ktore na wieczne oddanie zaciagnal pan Jacek nad Jackami w Saninie i Malawie nalezacych do lancuckiego klucza. Nawiasem mowiac, dzierzawcy Stadnickiego udzielili ich bardzo niechetnie; jedynie szable, pistolety, kulaki i – w jednym wypadku trzydziesci odlewanych na gola rzyc arendarza – zmiekczyly ich kamienne serca i naklonily do podzielenia sie grosiwem z ubogimi szlachetkami spod Sanoka.

– Zdrada! – ryknal Stadnicki, a potem chwycil Rozniatowskiego za zupan i potrzasnal. – Robcie cos, do krocset! Dydynski szlachte przeciw mnie uzbroil! Holote sanocka przyprowadzil! Diabel mu chyba dal konie i prochy!

– Ramult nas sprzedal. – Zegart wskazal kolejne gromady konnych, ktore wyjezdzaly na wzgorze. – Tam jest szlachta, ktora sie miala stawic pod Czarna! Dydynski ich pobuntowal i przeciw nam przyprowadzil!

Stadnicki zlapal sie za glowe.

– Jak to?! – zawyl. – Jak to sie stalo?

* * *

– Ot i prosto – rzekl Dydynski. – Przestancie sluzyc Diablu, mosci panie Ramult. Przestancie na jego rozkazy sie stawiac!

– Sluzymy mu po niewoli, nie z checi – mruknal szlachcic. – Jak mu nie damy zbrojnej asysty, to ziemia i niebo z naszych folwarkow zostanie.

– A jak zwyciezy, to was w tatarska niewole zaprzeda!

– Jak to? Co tez waszmosc pan gadasz?

– Nie ja tak gadam, ale pohanskie pisma! Czytajcie, panie bracie – oto jest tlumaczenie dokumentu poswiadczone przez Zyda ze Stefkowej. Stadnicki porwal szlachcicow dobrych, panow Dwernickich, i oddal w niewole Tatarom, aby samemu odzyskac wolnosc.

Ramult przeczytal. A potem zbladl.

– Ja... Jak to... – wybelkotal. – Stadnicki uczynil tak straszna rzecz? Zdrada! Hanba!

– Wreszcie rzekles wasc cos z sensem. Bedziecie go po tym wszystkim sluchac? Bedziecie szable na uslugi oddawac?

Ramult porwal za ordynke. Wyszarpnal ja z pochwy.

– Idziemy z wami!

* * *

Jarlyk z Kaly! – rozdarl sie Stadnicki. – On zdobyl pakta z Urum murza... Jezu Chryste... Zegart! A mowiles, ze bezpiecznie schowane... Zegart, psi synu! Gdzie ty jestes?!

Rozejrzal sie dokola, ale Zegarta juz przy nim nie bylo.

* * *

Mosci panowie bracia! – wykrzyknal Dydynski, potrzasajac wymietymi paktami Stanislawa Stadnickiego. – Zdrajcy i psiemu synowi sluzycie! Oto stoje tu przed wami ja, urodzony Jacek Dydynski herbu Nalecz, powietnik wasz i sasiad. I prezentuje wam panow Dwernickich, ktorych ojcow Diabel Lancucki wywiodl postepem na Woloszczyzne i tam oddal w niewole Turkom i Tatarom. Oto macie tutaj dokument ugody, dowod, ze starosta zygwulski postapil nie jak koronny syn, ale jak kiep, pohaniec, szelma i smierdzace bydle!

Szlachta zebrana wokol namiotu Ramulta zaszumiala, zakrzyczala, kilku panow braci od razu porwalo za szable.

– Mosci panowie bracia! – zagrzmial stolnikowic. – Nie dajcie sie zaprzac przez Diabla jak woly do jarzma! Ma on was za pacholkow i rekodajnych, ma na darmo wasza krew przelewac i wniwecz obracac, wy go sami wniwecz obroccie! Oto tu w reku trzymam dowod jego wdziecznosci! Oto widzicie, ze za wasze poswiecenie czeka was tylko zniszczenie i tatarska niewola, bo tak jak Dwernickich pohanom zaprzedal razem z Kardaszem zdrajca, tak i was w dybach do Budziaku pognac kaze! Ja blagam, ja prosze, nie stawajcie za zdrajce! Idzcie z nami na Lancut!

– Precz ze Stadnickim! – wrzasnal ktos z tlumu. – Zdrajca, zdrajca! Kurwi syn po trzykroc!

– I kazdy, kto z nim jest!

– Szlachte w niewole sprzedawal!

– Pohancom ludzi oddal!

– Precz z nim!

– Na pohybel!

– Na Lancut!

Gdzies w tlumie blysnely szable, wszczela sie gwaltowna bojka, zwada. Ale nie bylo to nic groznego – to tylko rozsiekano Pieklasiewicza, zatwardzialego poplecznika pana lancuckiego. Inni jego sludzy zamarli, widzac wzniesione ostrza, srogie oblicza szlachty.

A potem wszystkie szable wyskoczyly z pochew, zalsnily w sloncu.

– Wiwat mosci pan Dydynski! – zakrzyknal Ramult.

– Za nim chocby do piekla!

– Na Lancut!

* * *

Zabrzmialy trabki i bebny. Jazda Dydynskiego ruszyla w dol wzgorza, wprost na oddzialy Diabla. Konie poszly najpierw stepa, potem przeszly w klus, pomknely rysia, aby szybko i gladko przejsc w skok.

– Dalej! Dalej! – zakrzyknal Dydynski, ktory pedzil na samym czele choragwi Dwernickich z buzdyganem w dloni i podwinietym az powyzej lokcia rekawem zupana.

Konnica pognala naprzod jak burza, jak zelazna nawalnica staczajaca sie ze wzgorz wprost na oslupialych hajdukow i sabatow. Rozszalale rumaki wyciagnely szyje, stulily uszy i poczely isc coraz szybszym pedem; rwaly przed siebie w ogluszajacym lomocie kopyt, od ktorego trzesla sie ziemia.

– Bij, zabij!

– Jezus!

– Mario!

To bylo calkiem jak pod Kircholmem, Byczyna czy Toropcem. Choragiew Dwernickich przebyla wzgorze, przeszla przez lake, a potem w chmurze pylu wpadla wprost na tyly sabatow Stadnickiego atakujacych tabor starosty. Ich szyki pekly w jednej chwili, dziesiatki, setki zoldakow padlo wdeptanych kopytami w ziemie, zmiazdzonych, stratowanych, obalonych przez rozszalale konie. W szeregi wrogow wkradla sie panika – kto tylko zyw, rzucil sie w strone zarosli po drugiej stronie traktu. Sabaci konni i piesi, hajducy i dworscy ludzie Diabla runeli jak ogromna fala na semenow, zmietli ich, obalili, porwali za soba. A na ich karkach nadlatywali jak rozszalale furie Dwerniccy i ich pobratymcy, siekac, tratujac i klujac na wszystkie strony, koszac nieprzyjaciol niczym wytrawni zency klosy dorodnego zboza, rozbijajac szyk i dlawiac w zarodku kazda probe oporu.

Stadnicki znalazl sie w ogromnym tlumie uciekajacych, porwany jak watle zdzblo trzciny niesione przez powodziowa fale. Nikt juz nie myslal o stawianiu oporu, o

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату