– Za wszystkich – wycharczal Gedeon i cofnal sie nieco. Debowa belka dzwonu zakolysala sie lekko od tego ruchu. – Nie mozesz odmowic mu sprytu. Zamiast sie wykupywac, zastawiac wioski u lichwiarzy, wymyslil sposob, za ktory ja sam jestem gotow uchylic przed nim czapki.

– Wymienic siebie za trzydziestu niewinnych szlachcicow?!

Kardasz odslonil w usmiechu zolte zeby.

– Za karmazynow, panie bracie. Na coz by byli pohancom tacy Dwerniccy w siermiegach? Wynajal mnie, dal jarlyk od swego pana, zlotem placil. A ja wtedy chudo przedlem, panie bracie. Bo kto wezmie do sluzby woznego z klejmem na czole? Kto bedzie mu ufal? Chyba tylko rakarz sanocki!

Jacek zamarl, gdy dzwon pod nimi zakolysal sie, a Kardasz zarechotal wesolo.

– To bylo dla mnie, mosci Dydynski, jakbym Pana Boga za nogi zlapal albo z piekla na rogatym diable wyjechal! Dwerniccy winni mi do smierci dziekowac, bo chociaz na chwile ich los sie odmienil. Gadali ci pewnie na zascianku, ze ich ojcowie pobrali lupy na Moskwie za krola Stefana. Lez to zwykla, panie bracie. Wiecej oni robactwa na siermiedze nosili, niz mieli groszy w kalecie! Sam im konie kupilem za pieniadze Stadnickiego, bron, szable, przyodziewek, bo chcial starosta, aby jak panieta stawali, zeby pogan oszukac. W zyciu Dwerniccy takich szat i koni nie widzieli, a za to wszystko prawie sie do mnie modlili jak te dzikie do Allacha!

– Zdradziles ich!

– Wyprowadzilem za granice, gdzie juz czekala gromada Wolochow i ordyncow podkupionych przeze mnie. Weszli w zasadzke jak slepe kocieta. Myslisz, ze dzielnie stawali? Gdzie tam, mosci panie! Na kolana padli i o litosc pohancow blagali! Taka to, mosci Dydynski, szlachta starozytna koronna. Ale ja nie bylem tam od okazywania milosierdzia. Tatarzy wzieli ich w peta i zaraz pognali do Urum murzy. Ich glowami okupil Diabel swoja wolnosc. Zbajal Tatarow, ze to mozni panowie, ze zlotem sypna, a kiedy go wypuscili, uszedl do Polski i ani o tym dalej myslal.

– A ty?! Jak sie stalo, ze skonczyles na galerach?!

Kardasz pociagnal za sznur. Dydynski uslyszal nad soba loskot, a gdy rzucil krotkie spojrzenie w gore – dostrzegl przewracajaca sie dzieze, lecace w dol barylki, deski, bale. Z krzykiem skoczyl w bok – na prog sasiedniego dzwonu, a wowczas Hryn cial go palaszem od prawej. Stolnikowic zblokowal cios, odbil plazem szabli, stracil rownowage, zachwial sie i spadl w przepasc otwierajaca sie pod ich stopami!

Jacek nad Jackami polecial w dol, po skosie, uderzyl barkiem w dzwon zawieszony ponizej. W ostatniej, doslownie w ostatniej chwili, chwycil lewa reka za spizowe ucho nad gmerkiem, na koronie! Zacisnal palce z calych sil, przywiedziony do ostatniej desperacji, i zawisl z nogami nad otchlania.

Dzwon zakolysal sie pod jego ciezarem. Ogromne serce uderzylo o spizowa sciane, dobywajac z wnetrza czaszy dzwieczny, spiewny ton.

– Stadnicki mnie zdradzil! – ryknal zlowieszczo Kardasz. – Ja przeczuwalem, co sie stanie, wykradlem mu ugode i schowalem dobrze. Ale Diabel byl sprytniejszy. Kiedym mu sprezentowal jencow, kazal mnie schwytac i wydac Tatarom razem z Dwernickimi! Chcial sie, szelma, pozbyc swiadka! Wiedzial, ze poki zyje, nie zazna spokoju, bo znalem prawde i moglem swiadczyc przeciwko niemu!

Kardasz przeskoczyl na rozkolysana debowa belke z dzwonem, ktorego korony uchwycil sie Dydynski, zlapal line wiodaca do kolejnego serca, rozkolysal ja pod wlasnym ciezarem. Kolejny glos dzwonu dolaczyl do poprzedniego. Wieza zadrzala w posadach, pyl posypal sie z drewnianych bali, zastrzalow, slupow i mieczy.

– Pol zycia gnilem przy wiosle! – krzyknal z furia Kardasz i jednym ruchem palasza przecial pierwsza z szesciu lin, na ktorych zawieszony byl dzwon z Dydynskim. – Dzien po dniu, noc po nocy, przykuty obok tych, ktorych wydalem na smierc. Bo kiedy Tatary zobaczyli, ze Stadnicki ich oczukal, ze nie dostarczyl w zamian zadnych bogatych karmazynow, poslali nas wszystkich na galery!

Cial z furia po raz drugi. Dzwon zakolysal sie mocniej, zatrzeszczaly liny laczace spizowe pierscienie korony z debowa belka.

– Czy ty wiesz, jak to jest siedziec przez lata przykuty do jednej lawy z tymi, ktorzy za twoja sprawa stali sie potepionymi za zycia? Patrzec im w oczy dzien po dniu... Pracowac wspolnie wioslem, krwawic pod razami bata, jesc na ich oczach, spac na ich oczach, srac i szczac pod wzrokiem trzydziestu parszywych Dwernickich...

Ostrze palasza opadlo ze swistem, przecinajac kolejna line. Ostatnia, ktora zostala, zatrzeszczala glosno, pekla. Rozkolysany dzwon spadl, uderzyl z loskotem w dolna czesc rusztowania, zrujnowal ja, a potem polecial na sam dol i kiedy uderzyl w ziemie, pekl z ogluszajacym hukiem na cztery ogromne odlamy.

Dydynski w ostatniej chwili puscil korone. Rozkolysany dzwon odrzucil go na bok, wprost na konopne liny, a stolnikowic zlapal sie ich, zjechal nizej, zeskoczyl na waska drewniana kladke obiegajaca wieze, a potem skoczyl ku schodom. Kardasz przeskoczyl na druga belke, z niej na podwyzszenie, zbiegl na stopnie, ruszyl mu na spotkanie.

Starli sie na waskim pomoscie z desek zawieszonym przez ciesli pomiedzy blyszczacymi spizowymi cielskami dzwonow. Hryn cial na odlew, rabal palaszem jak drwal, a stolnikowic zbijal najmocniejsze ciecia, bez trudu zdobywal przewage, przypieral przeciwnika do ogromnych bali podtrzymujacych dzwony obok nich.

– Czy ty wiesz – ryknal Kardasz – co to byc miedzy samymi wrogami? Bac sie nie tylko nadzorcy, ale i wiezniow obok ciebie?! Czekac, kiedy udusza cie lancuchem, zagryza na smierc albo wydra zywcem serce?!

Cial z calej sily, walil palaszem jak mlotem w kowadlo, az iskry szly spod zderzajacych sie ostrzy. Dydynski uniknal ciosu niespodziewanym zwodem, rabnal go w leb, chlasnal po boku, po lewej rece. A jednak Kardasz byl niewzruszony niczym glaz. Cios szabla rzucil go na kolana, krew z rany na lbie splynela na oczy. A wowczas cial w line z lewej, na ktorej zawieszony byl pomost. Dostal od stolnikowica pchniecie pod zebra, ale nie zrobilo to na nim zadnego wrazenia. Z rykiem wscieklosci rozrabal kolejna line, jeden koniec pomostu opadl w dol, a drugi stanal deba.

Zlecieli na dol, na kolejne rusztowanie ustawione przez czeladnikow naprawiajacych dzwonnice. A kiedy deski pekly z trzaskiem pod ciezarem Gedeona, zwalili sie na kolejny pomost, zatrzymali w chmurze pylu, sluchajac zlowieszczego skrzypienia lin i ogluszajacego dzwieku dzwonow.

– Dwadziescia jeden lat siedzialem z nimi na lawie! – ryknal Kardasz. – Nie dawali mi spac, chcieli ubic. Kiedys wybili mi oko, omal nie zadlawili lancuchami, zanim nie uspokoil nas korbacz nadzorcy. A ja czekalem... Poznalem wszystkie ich tajemnice, gdy przysluchiwalem sie rozmowom. Kiedy umarl ostatni, wiedzialem, ze musze wrocic, by zemscic sie na Diable Lancuckim. I bylem pewien, ze najlepiej bedzie uczynic to w skorze Dwernickiego! Odnalazlem jarlyk i powrocilem, aby pokazac Stadnickiemu, ze zyje! I zdeptac go, chocbym mial przy tym zetrzec w proch cale Dwerniki z szaraczkami i ich smierdzaca chudoba!

Zwarli sie znowu. Dydynski cial Kardasza w leb, po raz kolejny chlasnal po barku, rozrabal ucho, az krew trysnela na drewniane bale. Hryn zasmial sie charkotliwie.

– Czy ty wiesz, czlecze, dzieki czemu przezylem galery? Zaprzedalem dusze diablu! Kiedy Dwerniccy zawodzili litanie, modlilem sie do biesow i czartow. Wylem do Lucyfera, aby pozwolil mi wyjsc z tego calo. Oddalem niebo i raj za zemste, za chwile, w ktorej zlapie za gardlo Stadnickiego!

– Dlaczego tego nie zrobiles?! Po co darowales mu zycie?

– Bo miluje Konstancje! – ryknal Kardasz. – Dla niej poniechalem zemsty, wydalem cie, oddalem mu jarlyk, ktory byl wyrokiem na szyje Stadnickiego. Zbylbym sie wszystkiego za jeden usmiech, za jej wlosy, cialo, dusze! Nigdy jej nie dostaniesz, panie bracie! Bo ona jest zona Hrynia Kardasza!

– Wiec bedzie wdowa! – ryknal Dydynski. – I wtedy ja poslubie!

– Zdrajco! – ryknal Kardasz, gdy starli sie znowu na waskiej kladce, rabali bez litosci, bez milosierdzia; kiedy dostal ciecie w leb, szabla chlasnela go po piersi, przecinajac zupan. – Zaprzysiagles mi posluszenstwo! Zlamales slowo, bo ciagle jestes moim sluga!

– Oszukales mnie i wydales Diablu!

– Slowo jest slowem! Lzesz jak pies, mosci Dydynski. Zlamales parol dany Stadnickiemu, zlamales przyrzeczenie zaprzysiezone mi na krzyz wtedy, po bitwie w Dwernikach...

Dydynski rozesmial sie lodowato.

– Ofiarowalem ci sie na siedem miesiecy sluzby. Ani tygodnia krocej, ani dnia dluzej. Zaprzysiaglem ci w Swieto Archaniolow, dwudziestego dziewiatego wrzesnia! A dzis jest trzydziesty aprilis! Nasza umowa jest skonczona! Nic nie jestem ci winny!

Kardasz zawyl ze zlosci. Jednym ruchem odrzucil palasz, ktory z furkotem polecial w gore, wbil sie w drewniana belke obok dzwonu Dziaduskiego. A potem rzucil sie z golymi rekoma na Dydynskiego!

Stolnikowic cial go w brzuch, wytaczajac kwarte czerwonej krwi, chlasnal w policzek i w skron, a potem, widzac bezcelowosc swych wysilkow, wskoczyl na schody i pomknal na gore. Kardasz szedl za nim, powoli, z okrutnym usmiechem na zakrwawionej twarzy przypominajacej teraz oblicze diabla, co na chwile wychynal z piekielnej otchlani.

W chwile pozniej stolnikowic nie mial juz dokad isc. Byl na najwyzszym pietrze dzwonnicy, nad debowymi progami, na ktorych wisialy najciezsze dzwony. Wstapil tylem na najszersza z belek i cofal sie wpatrzony w przesladowce.

– Czas do piekla, mosci Dydynski – wycharczal Kardasz. – Szabla ci sie nie przyda, nie zabijesz mnie tutaj! Pojdz w me ramiona, ukrece ci leb szybciej, niz myslisz. Nie boj sie, nie zaboli...

Dydynski cial go z zamachu w leb, poprawil w piers, chlasnal w zywot.

Kardasz przyjal ciecie na lewy bark, chwycil ostra klinge nieuzbrojona prawa dlonia, scisnal i przytrzymal. Stolnikowic szarpnal za rekojesc i wrzasnal, bo wrog uwiezil mu bron jak w kleszczach. Hryn rozesmial sie jeszcze glosniej, wyrwal orez z reki Jacka nad Jackami. Cisnal szable na sam dol dzwonnicy!

Pan stolnikowic nie czekal, az znajdzie sie w braterskich usciskach Kardasza. Jednym ruchem wyrwal kindzal zza pasa. Hryn rozesmial sie, widzac krotkie ostrze w reku Dydynskiego. I rzucil sie, aby schwycic wroga wyciagnietymi, pokrwawionymi rekoma!

Jacek nad Jackami nie skoczyl na niego. Nie walczyl dalej. Zerknal w dol i bez namyslu skoczyl z progu! Sam z wlasnej woli rzucil sie w rozwierajaca sie pod jego nogami otchlan liczaca prawie sto stop. Lecz nie spadl w pustke. Uderzyl nogami w krawedz najwiekszego dzwonu przemyskiej katedry, zjechal po sliskiej krawedzi, popchnal spizowego smoka wlasnym ciezarem, zakolysal nim. Stoczyl sie na bok, na gruba belke nosna podtrzymujaca cala konstrukcje. Spadl, ocierajac sie o heblowane, gladkie drewno...

Zanim pograzyl sie w przepasci, uchwycil kindzal oburacz, wbil go w zmurszale drewno, gleboko, z calych sil, scisnal i przytrzymal!

Ostrze pograzylo sie w balu, zarysowalo dluga, gleboka bruzde w starym drewnie i wreszcie sie zatrzymalo. Dydynski zawisl nad otchlania uczepiony zbawczego kawalka stali. Szlachcic uslyszal cichy trzask, dostrzegl, jak recznie kuty i hartowany damast wygial sie w luk.

Przez dluga chwile zycie stolnikowica zalezalo od tego waskiego kindzalu wykutego przez nieznanego kowala w dalekim Perekopie, na Krymie...

Bron wytrzymala!

Dzwon obrocil sie na lozyskach. Wraz z nim przekrecila sie gruba debowa belka. Kardasz zawyl, bo nagle stracil oparcie w nogach. Z rykiem zesliznal sie z progu, zamachal rekoma i spadl!

Nie... W ostatniej chwili chwycil sie szczytu debowego progu zakrwawionymi rekoma, zawisl obok dzwonu. A potem wsparl sie na koronie spizowej czaszy, wydzwignal w gore, na kolyszaca sie belke dzwonowa, przytrzymal lin i zastrzalow.

– Nie tak predko, mosci Dydynski – wycharczal z tryumfem. – Obaj pojdziemy do piekla, ale ty bedziesz tam na dlugo przede mna!

Podciagal sie coraz wyzej na rozbujanym progu. Rozgladal w poszukiwaniu broni, a wowczas jego wzrok padl na Konstancje...

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату