walce i powrocie na pole bitwy. Uciekali wszyscy – ciezkozbrojni konni sabaci, piesi Wegrzy, hajducy i dworscy ludzie Stadnickiego, pieniezni semeni i poczty szlacheckie. Wszyscy pomieszali sie w jeden wielki tlum; gnali przez pola, lasy i laki prosto na wschod – w strone Lancuta.

Stadnicki chcial jeszcze stawiac opor – dac w traby – zwolywac ludzi – zapewne po to, aby choc calo wyrabac sie z pulapki. Nie zdazyl jednak nic uczynic, bo nagle skoczyl nan szlachcic w karmazynowej delii i kolczudze, w rysim kolpaku, z szabla w reku.

Diabel zadrzal. Poznal Dydynskiego.

– Stawaj! – krzyknal stolnikowic, a potem spial konia ostrogami i runal na staroste zygwulskiego.

Stadnicki porwal za swa wysluzona batorowke, zlozyl sie do ciecia, zbil ostrze, uderzyl raz, drugi, trzeci...

– Za Konstancje! – ryknal Dydynski i chlasnal na odlew z taka sila, ze reka Diabla odskoczyla na bok. Stolnikowic odwinal sie i cial z drugiej strony – jednym cieciem przecial kolpak Diabla, rozwalil mu leb!

– Za Dwerniki! – krzyknal i poprawil z prawej, rozrabal lewy bok starosty, wzniosl szable do ciecia!

– Za Przeclawa! – huknal, tnac w lewy bark i obojczyk Stadnickiego.

Diabel zwalil sie w tyl, szarpnal wodze konia, padl na rece pacholkow. Ten z lewej porwal za cugle gniadego bieguna, pozostali wzniesli pistolety i polhaki, chcac bronic pana.

Dydynski skoczyl za nimi!

Nie zdazyl dopasc Diabla, bo nagle w bitewnym zamecie wpadli miedzy nich uciekajacy semeni i scigajacy ich ludzie Ramulta, konna czeladz Ligezy i panowie Bolestraszyccy. To dalo pacholkom czas na zebranie sie do kupy, na rozpaczliwe ponaglenie koni. Chwila jeszcze i caly poczet Stadnickiego poczal uchodzic z reszta konnicy poza pole bitwy.

Dydynski nie scigal ich. Nie bylo zreszta czasu. Zawrocil do taboru, przeskoczyl konno nad potrzaskanymi wozami, popedzil tam, gdzie wlasnie opatrywano rannego w reke staroste lezajskiego. Ryk wydarl sie z piersi Opalinczykow na widok stolnikowica. W zakrawionym, pokrytym martwymi cialami taborze wszczela sie wrzawa. Wszyscy krzyczeli i wymachiwali rekoma, prosci kozacy i czeladnicy rzucali sie w ramiona szlachcicow, hajducy tancowali z chlopami. Niektorzy palili w niebo z samopalow, wyrzucali w gore czapki, inni padali na kolana, modlili sie, cisneli do Dydynskiego.

Jacek nad Jackami pozdrowil Opalinskiego uniesiona reka.

– Mosci panowie! – zakrzyknal stolnikowic. – Stadnicki pobity! Kto tylko zyw, na kon! Za nim! Gonic psiego syna! Na Lancut!

– Stoj, wasc, poczekaj! – zakrzyknal Opalinski. – To pulapka, to...

– Przejmuje dowodzenie, mosci panie starosto! – zakrzyknal Jacek nad Jackami. – Wszyscy za mna! Na Lancut!

– Czekac, do stu piorunow! – zaoponowal Opalinski, ale nikt go nie posluchal.

– Na Pieklo! – ryknelo w odpowiedzi sto gardel. – Brac lupy!

– Hej, kto szlachta, za Dydynskim!

– Hajda na Lancut!

– Wykurzymy Diabla z nory!

W zamecie wszyscy rzucili sie za stolnikowicem. Wnet rozczepiono wozy, wyprzezono konie z kolas, poczeto wsiadac na rumaki powodowe, na konie juczne i taborowe.

– Mosci Berynda! – zakomenderowal Dydynski. – Bierz armaty i idz z nimi do Lancuta. Bramy wysadzimy, wezmiemy zamek i miasto szturmem!

– Nie pozwalam! – zakrzyknal Opalinski. – Veto!

– Tu nie sejmik, abys waszmosc pan wetowal! – krzyknal Dydynski. – Nie czas na paktowanie! Spalimy gniazdo Diabla! Ruszajcie!

A potem spial konia ostrogami, przeskoczyl nad wozami i pognal za uchodzacymi ludzmi Stadnickiego. Lecz nagle wstrzymal rumaka tak mocno, ze wierzchowiec zaryl kopytami w ziemi. Stolnikowic zwrocil go w lewo i przypadl do grupy hajdukow wypadajacych wlasnie na koniach z taboru. Dopadl do najmlodszego z nich, porwal go za ramie, szarpnal i brutalnie odwrocil ku sobie.

– Do stu piorunow! – krzyknal, widzac przed soba oblicze Konstancji. – Co ty tu robisz?! Szukasz guza?! Zamknalem cie w komorze na cztery spusty.

– Dziadus tez probowal, kiedym pietnascie wiosen skonczyla – mruknela. – Bal sie, ze za chlopami latac bede i z brzuchem wroce. A nie wiedzial, ze tam sa przeciez dwie deski w pawimencie obluzowane...

Dydynski zlapal sie za glowe.

– Ja stad nie odjade. Chocbys mnie na arkanie zwiazal, to sznury przegryze!

– Wiec milcz! I trzymaj sie blisko mnie!

* * *

Klujac, rabiac uciekajacych, tratujac pieszych, zmiatajac z kulbak konnych uciekinierow z armii Stanislawa Stadnickiego, dopadli w koncu do samego serca lancuckiej wlosci. I zobaczyli przed soba, za lakami pokrytymi kwieciem, za ogromnymi polaciami przekwitlych juz, okrytych delikatnym listowiem ogrodow, Lancut – miasto na wzgorzu, jak wyniosly okret zanurzony gleboko w morzu zieleni. Grod otoczony byl parkanami i murami, nad ktorymi piely sie w gore wieza ratuszowa, wiezienna, wyniosle baszty starego zamku, dach fary miejskiej – ongis kosciola Swietej Barbary, a od czasow apostazji Krzysztofa Pileckiego – kalwinskiego zboru. A takze dzwonnica kosciola klasztornego Dominikanow, odebranego przez Diabla Stadnickiego zakonnikom. W serca uciekajacych wstapila nadzieja na ocalenie, u ludzi Dydynskiego zacieklosc ustapila miejsca uniesieniu. Wszyscy widzieli juz oczyma swej duszy owe nieprzebrane skarby lancuckie, kosztownosci, materie, klejnoty i dukaty...

Nikt w miescie nie spodziewal sie najazdu. Bo tez i nikt nie pomyslal, ze Stanislaw Stadnicki, wlasciciel calego klucza, kiedykolwiek zostanie pokonany, upokorzony i zmuszony do ucieczki. Dzwony u fary i Swietego Ducha zabily dopiero wowczas, gdy pierwsi uciekinierzy dopadli na spienionych koniach Bramy Gornej, zwanej takze Murowana, kiedy dostrzezono ich z pobliskiej bastei strzelczej i wiezy wieziennej.

Jednak wtedy bylo juz za pozno...

Zanim ktokolwiek zdolal poruszyc ciezkie wrzeciadze wrot, nim straznicy miejscy zdolali zatrzasnac furty, zasunac rygle, pierwsi semeni i konni sabaci oraz siedzacy im na karkach Dwerniccy i Opalinczycy wpadli w ulice Rzeznicza. Ogromna fala scigajacych rozlala sie szeroko wzdluz murow i ogrodow, dopadla do Bramy Gluchowskiej, do licho umocnionej Dolnej, zwanej Krakowska lub Rzeszowska, wdarla sie do grodu...

I od razu rzucila na mieszkancow!

Nikt juz nie sluchal rozkazow, nikt nie zwazal na komendy rotmistrzow, rozkazy Dydynskiego i jego namiestnikow. Dwerniccy, elearzy i czesc kozakow dworskich Opalinskiego wytrwali przy Jacku nad Jackami, pognali do Bramy Dolnej, w strone zamku. A reszta hajdukow, semenow, czeladzi, szlachty, dworzan i pacholkow runela hurmem do wnetrza sklepow, kramow i piwnic, do mieszczanskich domow i ratuszowych komnat, do piwnic, szop i skladow. Nikt nie stawil im oporu, nie prosil o laske i nikt jej oczywiscie nie dawal. W zamecie podpalono trzy domy przy rynku, obito kupcow i przekupniow. Rozwscieczone zoldactwo mordowalo mieszczan, rabalo szablami czeladnikow i mistrzow, rajcow i patrycjuszy, gwalcilo panny i mezatki, obdzieralo do naga lyczkow. Krzyk jeden wielki, placz i lament dobyly sie z gardel mieszkancow, mieszajac z tryumfalnym wyciem i rykiem atakujacych. A wszystko ginelo w grobowym dzwieku dzwonow, w huku ognia i pozarow, jeku gwalconych kobiet, placzu dzieci, w daremnych prosbach o laske, litosc i zmilowanie. Prosby te jednak milkly pod ciosami szabel i czekanow, po pchnieciach kindzalem, pod kopytami rozszalalych koni, na ktorych cwalowali waskimi uliczkami konni semeni wespol z okoliczna szlachta. Wnet w bramach i na murach zjawily sie szare swity, kubraki, siermiegi i hunie. To okoliczni chlopi, zwiedziawszy sie, ze nadszedl koniec Diabla Lancuckiego, Pieklo jest oblegane, a miasto zdobyte, cisneli sie hurmem, by uszczknac dla siebie choc troche zdobyczy. Jak szakale i hieny warujace wokol wilkow, tak oni wpadli do miasta, rzucili sie na bogactwa i towary, krazyli wokol kup kozactwa, hajdukow, czeladzi i szlachty, czasem wyrywajac dla siebie skrzynie, postaw sukna, bele materialu. Zdzierali pierscienie z rak poleglych, odrzynali ich mieszki i sakiewki, sciagali buty i szaty z trupow, obdzierali do naga nieszczesnych mieszczan.

Nikt juz nie zwazal na to, ze mieszkancy Lancuta cierpieli od swojego pana po rowni z okoliczna szlachta i chlopami. Byli wszak slugami i poddanymi Diabla, a teraz, kiedy Stadnicki byl daleko i pobity, zapanowalo okrutne i bezlitosne prawo wojny. O ile jednak szlachta sanocka i przemyska zachowywala pozory, rabowala glownie bron i klejnoty, a baby i dziewki gwalcila po cichu, tak aby nikt nie widzial, to kozakow, hajdukow i cala zbrojna holote Opalinskiego ogarnal prawdziwy szal na widok bogactwa, ktore ujrzeli w skladach, domach i kramach Lancuta. Jak zauroczeni rzucali sie na postawy sukna, bele aksamitu, adamaszku, zlotoglowiu, na altembasy, atlasy. Na fryzy, kitajki, kobierce, delie, giermaki, futra kunie, rysie i sobole, wilczury, skory lwie i tygrysie. Na suknie ze zlotoglowiu, alkierzyki, gdanskie meble, srebra, klejnoty i bron. Na szczerozlote polmiski, lancuchy, zapony, trzesienia, garnki, puchary i nautilusy, kielichy, miednice, dzbany, roztruchany, srebrne flasze. Na diamentowe guzy do szlacheckich delii i zupanow, kubki, nalewki, miednice, konwie, sztuki zlote z klejnotami, panny srebrne i miedziane, rubiny, brylanty, szafiry i perly. To wszystko ladowano na wozy, pakowano do trzosa i kalety, wyrzucano na ulice skrzynie i kufry pelne lupow, rozbijano beczki, komody i sekretarzyki, zdzierano suknie z pohanbionych niewiast i aksamitne cizmy z nog patrycjuszy. Tu i owdzie dochodzilo juz do pierwszych klotni i bojek o zdobycz – zwlaszcza tam, gdzie na rabunek rzucila sie biedna szlachta z Sanoka i Bieszczadu – szaraczkowie, z ktorych nie kazdy widywal na co dzien takie bogactwo i rarytasy. Razem z rabunkiem i gwaltem poczely sie pierwsze pijanstwa i swawole. – na rynku, w podcieniach ratusza, gdzie wytoczono z piwnic wielkie debowe kufy wina, alikantu, malmazji, wegrzyna, rywula i buzetu, antalki z piwem i ogromne beki pelne zeszlorocznego lipca. Rozbijano je kamieniami, otwierano toporem, a do ich zawartosci garneli sie spragnieni, zdyszani kozacy i hajducy – pili garncami, czapkami, zniecierpliwieni zanurzali parujace lby w kadziach. Niektorzy spiewali, inni krzyczeli, a jeszcze inni wadzili sie. Ci zas, ktorzy pierwsi dobrali sie do zapasow, lezeli juz w gnoju i nieczystosciach polmartwi z przepicia – czesto ograbiani przez wlasnych kompanow. Nieliczni napastowali dziewczeta, ciagneli je tam, gdzie rozpalano pierwsze ogniska, gnano na rzez stada wolow i baranow.

* * *

Dydynski, zebrawszy swoich braci, Konstancje oraz ilu sie tylko dalo Dwernickich, skoczyl co tchu ku Dolnej Bramie, polozonej niemal na wprost glownego wjazdu do Piekla. Za nimi rzucila sie zaraz czesc szlachty spod bulawy Ramulta, konni semeni Opalinskiego, czeladz i zbrojni elearzy starosty. Jacek nad Jackami sam pierwszy skoczyl ku zamknietej bramie, zza ktorej blankow wystawaly kapuzy i kolpaki hajdukow z zalogi Piekla. Most byl opuszczony, ale wrota pozostawaly zawarte.

– Otwierac po dobroci! – krzyknal donosnie. – Daruje was, chamy, zdrowiem, jak nas do srodka wpuscicie.

– Caluj psa w nos, kpie! – odkrzyknal jakis nikczemny glos. – Zdymaj konie i bron, paniczyku, to cie do lochow na uczte zaprosimy!

– Wybraliscie! – rzekl spokojnie Dydynski. – Panie Berynda! Poczynaj, wasc.

Hajducy strzegacy bramy wrzasneli jednym glosem, gdy spoza tlumu szlachty, czeladzi i kozakow wylonil sie Bieniasz, a za nim... Za nim Dwerniccy pod komenda Samuela ciagneli trzy sposrod szesciu armat zdobytych w czasie niedawnej potyczki ze Stadnickim.

Szybko odwrocono falkonety w strone bramy, przystawiono lonty do zapalow. Dziala huknely niskim basem, ryknely przerazajaco, posylajac w strone wrot ciezkie

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату