kompanion, z ktorym wywolal niegdys wielka awanture w Przeworsku i mocno zalazl za skore kasztelanowi Mikolajowi Spytkowi Ligezie z Rzeszowa.

– Panie Ligeza! – zakrzyknal. – Waszmosc zyjesz? A mysmy juz wasci pochowali!

– Co to za zycie bylo! – Szlachcic splunal w strone zamku. – Chcial mnie Stadnicki pozbawic Piotraszowki, do Sanoka zawiezc, abym go ze wszystkiego skwitowal, ale kij mu w rzyc, skurwemu synowi. Glodem mnie morzyl, po malodobrego posylal, a dzis kat jemu poswieci!

– Chodz, waszmosc, ze mna. Jestem tu z ludzmi, z przyjaciolmi, z bracmi. Zabierzemy cie do domu.

– Jest ktos jeszcze, kto chce z waszmoscia mowic. – Ligeza wskazal na drugiego z wiezniow. Dydynski westchnal, otarl pot z czola, a wtedy tamten padl przed nim na kolana i zaszlochal.

– Panie bracie – lkal Przeclaw, wynedznialy, pokryty ranami, zakrwawiony – braciszku moj najdrozszy, zmiluj sie nade mna... Ze dworu wypedz, ale wybacz. Co ja przecierpialem... Kiedym sie dowiedzial, ze Konstancje Sienienski porwal, poszedlem precz ze sluzby... Uwolnic ja chcialem, ale mnie do lochu posadzili, w dyby. Ucho mi jedno urzneli, nos mieli probowac, szczesciem odsiecz nadeszla... Daruj mi, bracie, blagam cie w imie Jezusa Chrystusa...

– Chcial wasci narzeczona uwolnic, potwierdzam – rzekl Ligeza. – Do Holuczkowa wpadl, straze pobil. Ale okazalo sie, ze Sienienski mocniejszy jak mlody stolnikowic. Tak i poszedl do loszku Przeclaw, miedzy nas, nieszczesnych.

Dydynski nie wiedzial, co czynic... Nie mial juz sil... Nie mial checi. A zreszta – pal to diabli. Stadnicki byl pobity, porabany, Lancut zlupiony, zamek zdobyty.

Jednym szybkim ruchem Jacek palnal brata w twarz, na odlew, z prawej strony. A potem wyciagnal reke.

Przeclaw ujal ja i ucalowal.

– Wybacz, bracie – rzekl. – Zapamietalem sie.

– Predzej rozum straciles. A teraz zaprowadz pana Ligeze do koni! Zabieramy dupy w troki, poki czas!

Plomienie zahuczaly, zatrzeszczalo drewno zajete ogniem. Ogien przeskoczyl na soboty i galerie, wtargnal do wnetrza komnat, przeskoczyl na dach, liznal krokwie i wsporniki.

– Gore! – rozleglo sie na dziedzincu. – Uchodzcie!

– Gore!

Napastnicy i zdobywcy w panice rzucili sie do okien i drzwi. Plomienie odcinaly im droge odwrotu, huczaly coraz glosniej. Pozar objal prawie caly dom wielki, stajnie, wozownie, szopy i browar – rozprzestrzenial sie dalej, zajmowal hurdycje i machikuly na murach.

– Do koni! – zakomenderowal Dydynski. – Zygmunt, Samuel! Zwolajcie wszystkich Dwernickich i braci! Migiem!

– Jedziemy do sadzawki, bracie! – wyszeptal Przeclaw. – Do tej za fosa zamkowa!

– Do sadzawki? Po co?

– Ja prosze, blagam, posluchaj mnie... Tam Stadnicki...

Dydynski pokiwal glowa. Rozumieli sie bez slow.

* * *

Szybko podniesli stawidlo, spuscili wode, pozostawiajac mul i szlam na dnie sadzawki. Przeclaw rzucil sie tam pierwszy, wpadl w grzaskie bloto z oskardem, przebrnal przez wode i poczal jak szalony rozkopywac bagnista ziemie. Wkrotce dolaczyli do niego Dwerniccy. I nie minelo wiele czasu, gdy cos zazgrzytalo i zalomotalo pod oskardem.

Spoceni, brudni i umazani w cuchnacym szlamie szlachcice wyciagneli wspolnym wysilkiem pierwsza z szeregu ciezkich skrzyn. Byla duza, okuta zelazem i zalana smola, dzieki czemu mogla spoczywac dlugo na dnie zamkowej sadzawki. Mikolaj z trudem rozrabal zardzewiala klode, otworzyl ciezkie wieko.

Kiedy zajrzeli do srodka, Dydynski zamarl. We wnetrzu lezaly czerwone zlote, dukaty i talary, floreny, portugaly i dublony. Blask zlota byl silniejszy niz czerwona luna pozaru lancuckiego zamku.

– Skarb Diabla Lancuckiego – wycharczal Przeclaw. – Dowiedzialem sie o tym przypadkiem; widzialem, jak to zakopywali.

– Ile jest tych skrzyn?

Przeclaw zachichotal, splunal i usmiechnal sie.

– Dla wszystkich starczy, braciszku. Dla naszych dzieci. A ostatek dla wnukow, na przepicie...

* * *

I to juz byl koniec tej historii. Wracali do Niewistki, do Dwernik... Jechali cali, zwyciezcy, choc porabani, skrwawieni. Daleko za nimi pozostal plonacy zamek Diabla, ktory teraz, w ostatnich chwilach swego istnienia, zmienil sie w prawdziwe pieklo, wydany na pastwe szalejacych plomieni. Pozostal Lancut, w ktorym srozylo sie zolnierstwo, grabiez i gwalt, gdzie wsrod trupow wyrznietych mieszczan lala sie strumieniami gorzalka, wino i miody, pijani kozacy i sludzy klocili sie, awanturowali o lupy, dobra i towary.

A gdzie byl sam Stadnicki? Nikt tego nie wiedzial. Jedni powiadali, ze uszedl do Przemysla, inni, ze na Wegry lub do Lwowa. Jeszcze inni, iz szukal schronienia w dobrach swego brata Marcina Stadnickiego, kasztelana sanockiego. Nie braklo wszakze i takich, ktorzy twierdzili, iz polegl w czasie starcia, jak referendarz koronny Dorohostajski, i szukali gorliwie jego ciala miedzy trupami pod Krzemienica. Ale to byla juz historia.

Przed nimi byl San, lasy, pola i coraz wyzsze wzgorza, a daleko, prawie na widnokregu, wznosily sie gory przemyskie i sanockie skrywajace daleki Beskid i Bieszczad, poloniny, szczyty, przelecze, potoki i doliny.

Jacek Dydynski wyrwal sznur z ust Konstancji, przecial jej wiezy zdobycznym kindzalem. Dziewczyna usiadla, roztarla zdretwiale rece, wstrzasnela glowa i odwrocila sie od Jacka.

– Odeszla ci juz cholera? – zapytal. – Czy mam ci jeszcze krew puscic?

Milczala.

– Juz wszystko zakonczone, moscia panno. Lancut zlupiony, Stadnickiego porabalem, ze ledwie zywy uszedl spod Krzemienicy. A Stadnickiej udzielilas solidnej lekcji. Dlugo, oj, dlugo popamieta ona Konstancje Dwernicka.

– A co ty bys uczynil na moim miejscu?! – prychnela. – Ta kurewnica znecala sie nade mna w wiezieniu. Z szat odzierala, kazala dworkom chlostac, trzymala w ciemnicy, nasylala hajdukow. Obiecywala, ze w trumnie w ziemi zakopie.

– Juz dobrze, Kostusiu – powiedzial cicho. – Wszystko teraz sie ulozy.

Nie wiedziec kiedy objal ja i pocalowal. Zwarli sie w usciskach na wozie obciazonym lupami tak bardzo, ze zostawial po sobie bruzdy glebokie jak artyleryjski jaszcz wyladowany kulami. Ucalowali sie mocno i namietnie na tle luny plonacego zamku Diabla, wciaz majac w uszach krzyki mordowanych, palonych zywcem, jeki rannych i umierajacych ludzi. Trwali tak dlugo, obsciskiwali sie namietnie i bez tchu w pocalunku, ktory opisal kiedys ze szczegolami pewien znany poeta, a potem zawstydzony zamazal w rekopisie.

Az wreszcie legli na wozie, wolni i szczesliwi. Upadli na lupy, zloto i skarby wydarte ogniem, zelazem i fortelem Diablu Stadnickiemu. Legli na futra sobolowe, wilcze i rysie, na skory kunie i tygrysie, na ktorych jeszcze nie do konca zakrzepla ludzka krew. Lezeli obok siebie, a potem pan stolnikowic wolno objal dziewczyne, rozpial dwa guzy, ktore pozostaly na jej zupanie po szamotaninie z Anna Stadnicka. Konstancja sama, zupelnie sama pomogla rozsznurowac giezlo, zrzucila je przez glowe, wypuszczajac na swobode pare drazniat okraglych jak jablka z rajskiego ogrodu, rozfiglowanych jak mlode sarnieta, zsunela hajdawery, odslaniajac czarny gaiczek kryjacy w sobie ow jakze zacny pierscien, do ktorego pan stolnikowic zaraz mial gonic na swym husarskim koniu, zdjela podkute buty. Lezala nago wsrod kosztownych futer, materii, zlotoglowiow i atlasow, odziana jedynie w dlugi sznur perel, ktory zerwala z glowy Stadnickiej. A Jacek nad Jackami zsunal delie i zbryzgany krwia zupan, rozsznurowal koszule, sciagnal hajdawery i przez chwile pozostal ubrany tak jak wowczas, gdy dwa lata temu wjechal konno do kosciola w Sanoku, wyszedlszy prosto z zamtuza i wzbudzajac zrozumiala sensacje; od czego zreszta zemdlala zona rajcy miejskiego Grygiera. Nie omdlaly natomiast jego dwie dorastajace corki, ktore pozniej wysylaly do niego lisciki z prosba o schadzke – ale to juz byla zupelnie inna historia. Ktorej, nawiasem mowiac, nie powinno sie teraz ani nigdy opowiadac pannie Konstancji.

Stolnikowic zdjal kolpak, odpial pas z szabla, pozbyl sie butow, a potem przygarnal Konstancje do siebie, utulil w ramionach, ucalowal, piescil, az dyszala niczym rozgrzana klacz po biegu; wreszcie legl na niej, objawszy ramionami.

I uczynilo sie miedzy nimi to, czego nigdy i nijak jeszcze nie zdolalo opisac meskie pioro w taki sposob, aby zadowolic czytajace tenze opis niewiasty. Wszelako nadmienic warto, iz z kolei zadnej kobiecie nie udalo sie jeszcze wyrazic piorem tego, co powinno zostac wyrazone, a i tak znaczna czesc z nich zwykla udawac zachwyt lub zaciekawienie, gdy czyta wrazenia spisane przez druga polowe rodzaju ludzkiego. Pozostanmy tedy przy meskiej stronie opisu tego, co dzialo sie owego wieczoru na wozie pelnym zrabowanych lupow z Lancuta.

A dzialo sie duzo i namietnie. Kolasa byla nakryta palubami, jednakze wszyscy domyslali sie, co sie swieci. Najbardziej zainteresowany byl kozak Szawilla, ktory przylozyl nawet ucho do plotna, poki nie odgonili go Mikolaj i Zygmunt Dydynscy.

Stolnikowic i Konstancja milowali sie tedy we krwi i pragnieniu. Na skorach, na ormiankach i ordynkach w pochwach nabijanych turkusami. Na kolczykach wyrwanych z uszu pan z fraucymeru Stadnickiej, na napiersniku sadzonym diamentami, za ktory Dydynski zarabal dwoch sabatow i sluge lancuckiego. I nade wszystko na zlotych monetach ze skarbu Diabla. Tam, pod goracym tyleczkiem Konstancji, spoczywaly zlepione zaschnieta krwia szostaki, orty i portugaly, zlote floreny ozdobione jak na ironie znakiem niewinnej lilii i podobizna swietego Floriana, talary i czerwone zlote, grosze i orty. A nade wszystko lsniace dukaty gdanskie, poznanskie i torunskie z wizerunkiem Orla i Pogoni tudziez dostojna podobizna Zygmunta Snopkiewicza Wazy. Krol Zygmunt, jako wychowanek jezuitow nieopuszczajacy zadnej mszy, lypal zlym okiem z dukatow na milujaca sie pare, jakby uwazajac to za profanacje i crimen laesae maiestatis, zagrozona w sadzie grodzkim rokiem wiezy dolnej. Jadnakze po cichu szczerze radowal sie w duszy, iz pieniazki zmienily wlasciciela i teraz sluza za poslanie najwdzieczniejszemu tyleczkowi Ziemi Sanockiej, ba, moze nawet calego wojewodztwa Ruskiego. Bo przeciez Zygmunt takze nie cierpial sukinsyna Stadnickiego.

* * *

Slub Konstancji i Jacka wyznaczony byl na dzien 21 czerwca roku Panskiego 1608, w sobote. Dwerniccy czekali na te ceremonie juz od switu. Wies byla umajona zielskiem i kwiatami, Konstancja przystrojona w najlepsze suknie porabowane na zamku w Lancucie, a do kolasy zaprzezono szesc siwych woznikow. Przybyl ksiadz, zjechali sie liczni goscie. I tylko pana mlodego nie bylo.

Czekali na niego az do poludnia. Chodzily sluchy, ze Jacek Dydynski wyjechal z Sanoka, ze jest w drodze, potem ze pije w Hoczwi, w koncu ze stanie w Dwernikach lada godzina.

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату