– Panieeeee! – zdazyl tylko ryknac. – Nieeeeeeeee!
Dwernicka desperacko odbila sie od drewnianego filaru, zakolysala zwiazana, powieszona za rece, a potem uderzyla Kardasza obiema nogami, celujac prosto w zeby i jedyne oko na zakrwawionym lbie!
Ten cios przewazyl szale. Odrzucil leb Hrynia w tyl, wyzul z sil, wtloczyl mezczyzne pomiedzy debowe belki. Jego prawa dlon od razu stracila oparcie, zesliznela sie po swiezo rozlanej krwi, a lewa reka nie utrzymala juz ciezaru porabanego ciala.
Kardasz polecial w dol z rykiem przerazenia, wpadl miedzy dzwony, zawadzil lbem o pierwsza czasze, uderzyl plecami w dzwon pietro nizej, potracil noga lewar odchodzacy od bocznego progu. I zanim wyrznal z impetem o ziemie, wprawil w ruch wszystkie spizowe serca szybciej i sprawniej, nizli potrafiloby to uczynic pieciu najlepszych przemyskich dzwonnikow...
Ta sztuczka byla ostatnia, ktorej dokonal. Miala tylko jedna wade.
Byla nadzwyczaj trudna do powtorzenia.
Hryn Kardasz spadl na sam dol wiezy. Jego cialo wyrznelo z impetem o ziemie, zadygotalo. Zyl jeszcze, probowal powstac na nogi, dzwigal sie z wolna na kolana.
Dydynski puscil prawa reka zbawcza rekojesc kindzalu. Zakolysal sie, zachybotal, az wreszcie chwycil poprzecznej belki. Steknawszy, przeniosl tam ciezar ciala, zawisl, podciagnal sie z trudem, a potem wywindowal na deski. Od razu spojrzal w dol, na zakrwawione, dygocace cialo charakternika.
Stolnikowic nie czekal, az Kardasz wroci po niego na gore. Skoczyl na ostatnie pietro, wpadl na debowy prog i przecial palaszem wroga wszystkie liny podtrzymujace dzwon Dziaduskiego. Ogromna czasza fundowana przez przemyskiego biskupa, pogromce heretykow i apostatow, poleciala w dol, odbila sie z brzekiem od spizowych cielsk swych mniejszych braci i ze strasznym hukiem, z brzekiem pekajacego spizu, wbila w drewniana podloge pokryte krwia cialo Hrynia Kardasza.
Dydynski pokiwal smutno glowa. Dopiero teraz nabral pewnosci, ze Diabel z Dwernik nigdy juz nie wstanie.
* * *
Kiedy bylo juz po wszystkim, pan stolnikowic zlozyl na schodach bezwladne cialo omdlalej Konstancji. Ogromny tlum mieszczan, chlopow i czeladzi zgromadzil sie przed katedra. Dydynski oparl glowe dziewczyny na ramieniu, ostroznie sprawdzil puls, po czym ulga odmalowala sie na jego obliczu.
– Kostusiu! Ty zyjesz? – jeknal. – Zyjesz po tym wszystkim. Zbudz sie, prosze, najmilsza.
A potem wybuchnal placzem i porwal dziewczyne w ramiona. Jego bracia i Dwerniccy stali dokola ponurzy i zmeczeni. Berynda zmial kolpak w dloniach, ocieral oczy kulakiem.
Wnet sprowadzono cyrulika, ktory obejrzal blada jak smierc dziewke, nacieral skronie gorzalka, podsuwal pod nos trzezwiace sole. Nic jednak nie pomagalo. Konstancja lezala bez tchu, z glowa wsparta na kolanach stolnikowica, z rozpuszczonymi czarnymi wlosami opadajacymi na kamienne schody. Jacek nad Jackami gladzil ja po policzkach i glowie, przytulal jak najdrozszy skarb.
– Nie umieraj, moscia panno – wyszeptal. – Nie odchodz, kiedy nie ma juz Gedeona...
Tak jakby promien slonca padl na oblicze panny Dwernickiej. Dydynski krzyknal z radosci, kiedy jej oczy rozwarly sie z wolna i zobaczyl w nich niebo.
– Zostaw mnie! – jeknela Konstancja. – Nigdy nie bede... Puszczaj!
– Moje serce, jego juz nie ma.
– Nie ma? – Spojrzala na Dydynskiego blednym wzrokiem. – Jacku – wyszeptala – czy my jestesmy... w niebie?
Zanim zdolal odpowiedziec, nachylili sie nad nia Berynda, Samuel, a potem Mikolaj i Zygmunt Dydynscy. Konstancja drgnela, widzac ich ogorzale, pokryte pylem, kurzem i bliznami geby, ktore niewiele wspolnego mialy z obliczami aniolow i swietych.
– Co sie z nim stalo?! – wyszeptala. – Gdzie on jest?
– Pod Dziaduskim.
– Dziaduskim?
– Spuscilem mu na leb dzwon biskupa. Tydzien go beda pacholkowie miotlami do wora zbierac. Nie ma juz Gedeona, nie lekaj sie, moja mila! Poslalem go do piekla, prosto miedzy diably!
Dydynski porwal dygocaca Konstancje w ramiona, ucalowal, przytulil jak dziecko.
– Wiedzialam, ze po mnie przyjdziesz – wyszeptala. – Moj panie stolnikowicu, moj Jacku... Siedzialam w lochu, lezalam w trumnie, do ktorej Anna Stadnicka kazala mnie zamykac, ale caly czas wiedzialam, ze w koncu mnie uratujesz.
– Ze Stadnickim jeszcze sie porachujemy – mruknal Dydynski. – Ale nie klopocz sie o to. Kto nawarzyl piwa, bedzie je musial wypic. A ja juz dopilnuje, aby w kuflu pana starosty zygwulskiego nigdy go nie zabraklo!
Za nimi od ulicy Grodzkiej zagrzmialy konskie podkowy. Nadjezdzali hajducy i milicja staroscinska z zamku, zwabiona wrzawa, strzalami i biciem w dzwony. Dydynski otarl pot z czola.
– Co teraz bedzie?
– To bedzie! – Mikolaj rzucil na kamienny stopien obok Jacka worek – gruby i ciezki, jakby wyladowany byl kulami armatnimi. Zabrzeczal milo, gdy padl na ziemie.
– Znalazlem przy koniu Kardasza – zawolal wesolo. – Trzy wsie by mozna za to kupic. Starczy na dzwony i na basarunki. Nie zbiednieje biskup przemyski po naszej wizycie. A reszta podzielimy sie z panami Dwernickimi.
– To od Stadnickiego – rzekl Jacek. – Zaplata za zdrade Dwernickich i oddanie dokumentu. Nie, nie bedziemy tego dzielic.
– Co takiego? Po sprawiedliwosci, niewiele bysmy bez Dwernickich zdzialali... Ale nam tez sie troche nalezy.
– Nic sie nie boj, bracie, wydamy to sprawiedliwie na nas i na panow braci z Dwernik. Wystawimy choragiew.
– Jaka choragiew?
– Jak to jaka? Kozacka!
Oczy Mikolaja zrobily sie wielkie jak polmiski na magnackim stole. A potem walnal sie w czolo otwarta dlonia, bo w tej jednej chwili zrozumial wszystko.
Rozdzial IX
Kolo fortuny
Iure et gladio, to jest prawem i mieczem ? Kleska ? Zlupienie Lancuta ? Piekielne sceny ? Smierc i chwala ? Pani Stadnicka ? Spotkanie z Przeclawem ? Fantastyczne skarby ? Ars amandi ? Pozegnanie z Konstancja ? Na Moskwe!
– Opalinczycy, wasza milosc!
Stadnicki zerknal przez perspektywe. Ale nawet golym okiem widac bylo nadciagajace poczty i milicje dworska starosty lezajskiego. Na przedzie jechali elearzy Opalinskiego – konna szlachta z pocztami, stajaca po kozacku i husarsku; za nimi dzierzawcy i rzadcy starostwa lezajskiego. Dalej szli hajducy dworscy w krasnych barwach, pozniej zas kozacy staroscinscy oraz semeni prowadzacy wozy skarbne i kolasy uszykowane na ksztalt malego taboru. Od czasu kleski pod Lukowem w listopadzie zeszlego roku Opalinski obawial sie starcia w otwartym polu i w razie bijatyki z ludzmi Diabla wolal polegac na oslonie z wozow. Przy kolasach klebila sie luzna czeladz i pospolstwo – chlopi i famulusi zebrani z kilku wsi, czesto wywodzacy sie niemal z opryszkow, byli beskidnicy, hultaje i swawolnicy wieszajacy sie przy staroscie. Byl to tlum chciwy i drapiezny, pierwszy do gwaltow i grabiezy, ostatni do walki. Jednak Opalinski nie przebieral w zolnierzach – znaczna czesc starostwa lezajskiego lezala zrujnowana i znikad nie bylo pieniedzy na zaciag doswiadczonych wojownikow.
Harcownicy Stadnickiego nie odstepowali wojska starosty ani na krok. Krazyli na koniach w bezpiecznej odleglosci od taboru, krzyczac, nawolujac, bijac z polhakow i bandoletow. Czasem prowokowali drobne utarczki, innym razem doskakiwali do taboru, wywabiali przeciwnikow, udajac ucieczke; nie dawali chwili spokoju Opalinczykom. Od czasu gdy starosta wyruszyl z Laki do Przemysla, idac bocznymi, polnymi drogami, aby ominac Lancut, padlo juz kilku rannych i postrzelonych. Ale i tak wszystko to bylo jedynie pozorem, ktory mial zwiesc Opalinskiego, wprowadzic go prosto w sidla zastawione zawczasu na jego ludzi.
Stadnicki ujal sie pod boki, popatrzyl wesolo na swoich porucznikow, Zegarta i reszte towarzystwa.
– Tak oto, mosci panowie – rzekl niczym hetman wielki koronny przed bitwa, ktora slawic potem mieli dziejopisarze i apologeci –
Michal Rozniatowski dal znac trebaczom i doboszom. Zagrzmialy bebny, rozlegly sie glosy trabek, a lancuccy harcownicy rozbiegli sie, odskoczyli od taboru, skryli po chrustach i wertepach. Opalinski, ktory jechal za elearami, na czele wozow uszykowanych w cztery rzedy, rozejrzal sie zdumiony i zaniepokojony nagla zmiana. Nie wydal jednak zadnych rozkazow – ludzie ciagneli dalej traktem, wozy toczyly sie, konie rzaly i postepowaly jeden za drugim. Lecz nagle czujne oko starosty dostrzeglo blysk metalu w brzezinie, z boku goscinca – jeden, drugi, trzeci i czwarty...
A potem z chrzestem i trzaskiem opadly w dol podpilowane mlode drzewka. Wsrod brzoz okrytych swieza wiosenna zielenia, posrod krzakow i zarosli zablysly spizowe lufy armat.
– Zdrada! – krzyknal Opalinski. – Formowac tabor! Do wozow, mosci panowie! Do bro...
Nim zdazyl domowic tych slow, armaty Stadnickiego przemowily ogniem, rozpoczynajac krwawa oracje. Najpierw zaintonowaly bojowa piesn falkonety, potem odspiewaly Te Deum lancuckie smigownice, na koncu zas zagraly staroscie lezajskiemu na pohybel czechliki, zduski, sokoliki i slowiki.
W jednej chwili pieklo otwarlo sie w taborze. Kule wpadly z impetem w szeregi maszerujacych elearow i hajdukow, zlobiac w nich krwawe bruzdy, kladac ludzi pokotem, wyrzucajac w gore zmasakrowane ciala. Lekkie kolasy i skarbne wozy na prawym skrzydle poszly w drzazgi, gdy wystrzaly zmiazdzyly ich osie, zlamaly orczyce, kola, deski, zmiotly paluby, zdruzgotaly drewniane burty, zabijajac konie i wyrywajac okrutne szczerby w rownym szyku.
Dzialom zawtorowaly hakownice i kobyly, arkebuzy, rusznice sabatow, polhaki i pistolety. Swiszczace kule przeoraly zwichrzone szeregi zolnierzy Opalinskiego, polozyly mostem hajdukow i kozakow. Szyk rozpadl sie w jednej chwili, zmienil w jedno wielkie klebowisko, w ktorym wierzgaly i rzaly z przerazenia konie, wrzeszczeli ludzie, jeczeli ranni. Nikt nie pomyslal o oporze – wszyscy rzucili sie pod oslone wozow, poczeli bic sie, przewracac i tratowac, wyc ze strachu, aby czym predzej wpasc do zbawczego, gwarantujacego ocalenie taboru. Opalinski skoczyl na koniu ku jezdzie, plazowal uchodzacych szabla, kazal dac w rogi, bic w bebny, ale nic nie zyskal. Jego zolnierze pedzili na leb na szyje do zwichrzonego taboru, przeszkadzajac kozakom zamykac przerwy miedzy wozami, zaczeli wyprzegac rozszalale konie, rozrywac szyki. Armia starosty przestalaby istniec w jednej chwili, rozpierzchla sie na pola i lasy, gdyby tylko... bylo dokad uciekac!
Brzezina, krzaki i wykroty pokryte szarymi prochowymi dymami zaroily sie od ludzkich sylwetek. Spoza oparow wypadli konni i piesi sabaci Stadnickiego – jak burza