porosniete na gorze drzewami: owocowymi po jej stronie i bezladna platanina glogow oraz dzikiego bzu – po jego. Przechodzac obok, Jay spostrzegl, ze czerwone wstazeczki, ktore poprzyczepial do galezi zniknely – prawdopodobnie zdmuchniete wiatrem. A wiec bedzie musial obmyslic pewniejszy sposob ich mocowania. W miejscu, do ktorego zmierzal, rzeka sie znacznie wyplycala, a brzegi byly nizsze. Jednak w czasie deszczu woda przybierala, tworzac z kep trzcin malenkie wysepki. Podmywala przy tym czerwona gline brzegow i zlobila w niej wymyslne wzory, ktore potem slonce utwardzalo na kamien. Przy brodzie zbudowano schodki, wyblyszczone falami rzeki i niezliczona iloscia onegdaj depczacych je stop, chociaz teraz tamtedy chadzal jedynie Jay. A przynajmniej tak mu sie zdawalo.
Tymczasem, gdy doszedl do brodu, dojrzal dziewczynke kucajaca ryzykownie na skraju brzegu, macaca patykiem cicha wode. Tuz obok niej stala mala, brazowa kozka i wybaluszala lagodnie oczy. Jego nadejscie sploszylo dziecko, ktore teraz lekko zesztywnialo. Zobaczyl jasne oczy, rownie ciekawskie, co oczy kozy.
Przez moment wpatrywali sie w siebie nawzajem: ona – przymurowana do miejsca, w ktorym kucala, z szeroko otwartymi oczami, Jay – oslupialy z powodu najniezwyklejszego przypadku
Niespodziewanie ujrzal Gilly.
Miala na sobie pomaranczowy sweter i zielone spodnie podwiniete do kolan. Buty, zrzucone z nog, lezaly obok w trawie. Niedaleko stal tez maly, czerwony plecak z otwarta klapa – niczym z szeroko rozdziawionymi ustami. Naszyjnik na szyi dziecka, spleciony z czerwonych wstazeczek, wyjasnial jednoznacznie, co sie stalo z talizmanami Jaya.
Gdy przyjrzal sie jej uwazniej zrozumial, oczywiscie, ze to nie Gilly. Jej krecone wlosy mialy bardziej kasztanowy niz marchewkowy odcien, a poza tym byla mlodsza – najwyzej osmio – czy dziewiecioletnia. Mimo to podobienstwo az zapieralo dech w piersiach. Miala rownie zywa, piegowata buzie, szerokie usta i podejrzliwe, zielone oczy. Spogladala dokladnie w taki sam sposob i podobnie wykrzywiala kolana. Nie, nie Gilly, ale tak podobna, ze az poczul skurcz serca. Zrozumial jednoczesnie, ze ta dziewczynka moze byc tylko Rosa.
Rzucila mu przeciagle, powazne spojrzenie, po czym gwaltownie zlapala w reke buty i zaczela uciekac. Kozka podskoczyla nerwowo i bryknela miekko w strone Jaya, po czym zatrzymala sie, by poskubac troki porzuconego plecaka. Tymczasem dziewczynka ruszala sie tak zrecznie, jakby sama byla kozka. Gdy wdrapywala sie na szczyt sliskiego brzegu, pomagala sobie zwawo rekami.
– Zaczekaj! – krzyknal za nia Jay, ale go zignorowala. Zwinna niczym lasica, w mgnieniu oka znalazla sie na gorze, po czym odwrocila sie tylko na moment, by pokazac mu jezyk w milczacym akcie wyzwania.
– Zaczekaj! – wykrzyknal ponownie, rozkladajac pokojowo rece, aby uswiadomic jej, ze nie ma zadnych zlych zamiarow. – Wszystko w porzadku. Nie uciekaj.
Z glowa lekko pochylona w bok dziewczynka wpatrywala sie w niego skoncentrowana, ale czy z ciekawoscia, czy wrogoscia – nie byl w stanie orzec. Nie mial pojecia, czy zrozumiala jego slowa.
– Witaj, Roso – powiedzial.
Dziecko wciaz tylko mu sie przygladalo.
– Mam na imie Jay. Mieszkam po tamtej stronie. – Wskazal na swoj dom, ledwie widoczny spomiedzy drzew.
Teraz zauwazyl, ze nie patrzyla dokladnie na niego, ale lekko w lewo i w dol od miejsca, gdzie stal. Byla spieta, w kazdej chwili gotowa czmychnac. Jay zaczal goraczkowo szukac w kieszeni czegos, co moglby jej dac – cukierka czy herbatnika – ale znalazl jedynie zapalniczke, jednorazowke z taniego plastiku swiecacego w sloncu jaskrawym kolorem.
– Mozesz ja dostac, jesli chcesz – zaoferowal, wyciaga jac reke ponad woda. Nie zareagowala. Pomyslal, ze byc moze nie potrafi czytac z ruchu warg.
Tymczasem pozostajaca po jego stronie rzeki koza zaczela beczec i lekko trykac go lbem w nogi. Rosa spojrzala na niego, a potem na koze wzrokiem, w ktorym lekcewazenie mieszalo sie z niepokojem. Jay zauwazyl, ze Rosa wciaz spoglada na porzucony plecak. Schylil sie i go podniosl. Koza tymczasem przerzucila swoje zainteresowanie z nog Jaya na rekaw jego koszuli, ktory teraz skubala z niepokojaca gwaltownoscia. Jay wyciagnal reke z plecakiem.
– Jest twoj?
Na przeciwleglym brzegu dziewczynka postapila krok do przodu.
– Wszystko w porzadku. – Jay mowil teraz bardzo powoli, na wypadek gdyby ona rzeczywiscie nie czytala z ruchu warg. Caly czas sie usmiechal. – Poczekaj, zaraz ci go przyniose, dobrze?
Skierowal sie w strone glazow stanowiacych przeprawe przez rzeke, trzymajac w dloni ciezki plecak. Koza przygladala mu sie z cynicznym wyrazem pyska. Jay, z ciezkim plecakiem w wyciagnietym reku, poruszal sie dosc nieudolnie. Spojrzal w gore, by poslac dziewczynce usmiech, posliznal sie na mokrym od deszczu kamieniu i – niewiele brakowalo – aby sie przewrocil. Koza, podazajaca za nim po kamieniach, nieoczekiwanie tryknela go od tylu; Jay niekontrolowanie postapil w przod i nieoczekiwanie wyladowal w rzece.
I Rosa, i koza przypatrywaly sie temu w milczeniu. Ale obie wygladaly na szczerze ubawione.
– Szlag by to trafil!
Jay niezdarnie zaczal brnac w strone brzegu. Prad rzeki okazal sie duzo silniejszy, nizby podejrzewal, i teraz zataczal sie w wodzie, slizgajac po kamieniach i blocie dna. Jedyna sucha rzecza, jaka mial przy sobie, byl juz w tej chwili tylko plecak.
Rosa usmiechala sie szeroko.
To ja calkowicie odmienilo. Miala niezwykle sloneczny, nagle pojawiajacy sie usmiech, ukazujacy jej nadzwyczaj biale zeby, odbijajace ostro od pokrytej ciemnymi piegami twarzy. Smiala sie niemal bezglosnie i tupala bosymi stopami w pantomimicznym gescie wesolosci. Jednak chwile pozniej juz umykala – podniosla z ziemi buty i pobiegla w strone wzniesienia prowadzacego do sadu. Kozka ruszyla za nia, skubiac czule zwisajace luzno sznurowadlo. Gdy znalazly sie na samej gorze, Rosa odwrocila sie i pomachala w jego strone reka, jednak czy byl to gest wojowniczego wyzwania, czy przyjaznych uczuc, Jay nie umial zdecydowac.
Gdy uniknela mu z pola widzenia, zorientowal sie, ze wciaz ma jej plecak. Gdy go otworzyl, znalazl przedmioty, ktore jedynie dla dziecka mogly stanowic szczegolna wartosc: sloik pelen slimakow, kilka kawalkow drewna, rzeczne otoczaki, klebek sznurka oraz jego talizmany splecione razem czerwona wstazka, ukladajace sie w jaskrawa girlande. Jay umiescil wszystkie skarby z powrotem w plecaku, a potem powiesil go na furtce w poblizu zywoplotu – tuz obok miejsca, gdzie dwa tygodnie temu umiescil glowe smoka. Nie mial zadnych watpliwosci, ze tutaj Rosa znajdzie go bez najmniejszego trudu.
– Nie widzialam jej od wielu miesiecy – oznajmila Josephine. – Marise nie posyla jej do szkoly. A szkoda. Dziewczynka w jej wieku potrzebuje towarzystwa kolezanek.
Jay pokiwal glowa.
– Kiedys chodzila do grupy przedszkolnej – przypomniala sobie Josephine. – Miala wtedy ze trzy lata, a moze nawet mniej. Wowczas jeszcze troche mowila, ale sadze, ze juz nie slyszala.
– Tak? – w tonie Jaya zabrzmiala ciekawosc. – Sadzilem, ze sie urodzila glucha.
Josephine pokrecila glowa.
– Nie. Zlapala jakas infekcje. W tym samym roku, kiedy zmarl Tony. Mielismy wowczas fatalna zime. Rzeka wylala i polowa gruntow Marise przez trzy miesiace znajdowala sie pod woda. A do tego jeszcze ta sprawa z policja…
Jay poslal jej pytajace spojrzenie.
– A tak. Mireille za wszelka cene starala sie dowiesc, ze Marise ponosi odpowiedzialnosc za smierc Tony’ego. Utrzymywala, ze tuz przed ta tragedia gwaltownie sie poklocili. Ze Tony nigdy nie popelnilby samobojstwa. Usilowala dac wszystkim do zrozumienia, ze w cala te sprawe byl wplatany inny mezczyzna, ktory razem z Marise uknul spisek na zycie Tony’ego – Josephine pokrecila glowa, marszczac brwi. – Mireille zachowywala sie jak niespelna rozumu. Oszalala z rozpaczy. Byla w stanie wymyslic kazda bzdure. Oczywiscie, w koncu do niczego powaznego nie doszlo. Policjanci sie u nas zjawili, zadali kilka pytan i odjechali. Sadze, ze natychmiast zorientowali sie w stanie psychicznym Mireille. Niemniej ona spedzila nastepne trzy czy cztery lata na pisaniu donosow, petycji, prowadzeniu osobliwej krucjaty. Raz czy dwa ktos sie tu zjawil w wyniku jej dzialan. To wszystko. Sprawa spelzla na niczym. Tyle ze Mireille zaczela rozpowszechniac plotki, iz Marise trzyma dziecko zamkniete w komorce, czy cos podobnego.
– Mysle, ze to nonsens. – Zywe, piegowate dziecko, ktore Jay ujrzal na wlasne oczy, w zadnym wypadku nie robilo wrazenia, by kiedykolwiek bylo gdziekolwiek zamykane.
Josephine wzruszyla ramionami.
– Ja tez tak uwazam – oznajmila. – Ale co sie mialo zle go stac, to sie juz stalo. Hordy ludzi zaczely zbierac sie u bramy posiadlosci Marise i po jej stronie rzeki. W wiekszosci w jak najlepszych intencjach wzgledem dziecka, ale Marise nie mogla byc tego pewna, wiec zaszyla sie w domu. Wowczas na jej podworku zaplonely pochodnie, ludzie odpalali tam petardy i rzucali kamieniami w okiennice. – Ponownie potrzasnela glowa. – Zanim wszystko sie wyjasnilo, bylo juz za pozno – wyjasnila. – Marise doszla do przekonania, ze kazdy jest przeciwko niej. A jeszcze potem do tego wszystkiego zaginela Rosa…
Josephine wlala sobie do kawy miarke koniaku.
– Przypuszczam, ze uznala, iz cala wioska maczala w tym palce. W takim miejscu jak to, nic nie da sie ukryc, wiec kazdy wiedzial, ze Rosa jest u Mireille. Dziecko mialo wowczas trzy lata, wszyscy uwazalismy, ze one powinny jakos zalatwic te sprawe miedzy soba i ze Rosa tylko odwiedza babke. Oczywiscie, Caro Clairmont wiedziala swoje, jak i Joline Drou – w owym czasie jej najlepsza przyjaciolka – a takze Cussonnet, lekarz. Ale reszta z nas… Coz, nikt nie zadawal zadnych pytan. Ludzie uznali, ze po tym wszystkim powinni raczej pilnowac wlasnego nosa. A poza tym nikt tak naprawde nie znal Marise.
– Ona zdecydowanie tego nie ulatwia – zauwazyl Jay.
– Rosa zniknela na mniej wiecej trzy dni. Mireille za brala ja do siebie z grupy przedszkolnej. Wszyscy slyszeli krzyki tego dziecka – dochodzily az do Les Marauds. Nie wiem, co tak naprawde dolegalo temu malenstwu, ale jedno nie ulega zadnej watpliwosci – miala pare nadzwyczaj silnych pluc. Nic nie bylo w stanie jej uspokoic: ani slodycze czy prezenty, ani pieszczoty badz krzyki. A probowaly wszystkie – Caro, Joline, Toinette – mimo to dziecko wciaz nie przestawalo wrzeszczec. W koncu Mireille bardzo sie zaniepokoila i zawolala lekarza. Rada w rade, postanowili zawiezc dziewczynke do specjalisty w Agen. Uznali, ze to nienormalne, by dziecko w jej wieku wciaz sie darlo. Uznali, ze cierpi na zaburzenia psychiczne, byc moze na skutek zlego traktowania. – Josephine ponownie zmarszczyla brew. – Tego samego dnia Marise zjawila sie, by odebrac Rose z grupy przedszkolnej, i wtedy dowiedziala sie, ze Mireille wraz z lekarzem zabrali ja do Agen. Nigdy przedtem ani potem nie widzialam nikogo doprowadzonego do takiej furii. Pojechala za nimi na swoim motorowerze, ale dowiedziala sie jedynie, ze Mireille zabrala Rose do szpitala. Na badania, jak oznajmila. Osobiscie nie wiem, czego tak naprawde Mireille usilowala wowczas dowiesc.
Wzruszyla ramionami raz jeszcze.