w kuchni, unoszacego pokrywke rondla, by sprawdzic, co sie gotuje. Nabieral dotkliwej swiadomosci nieobecnosci starszego pana. Ilekroc siadal do pisania, mial wrazenie, ze przed jego oczami wciaz majaczy czarna dziura o ksztaltach Joego; bolal go fakt, ze jakkolwiek usilnie sie staral, nie byl w stanie nastawic radia na stacje ze starymi przebojami, podczas gdy Joemu przychodzilo to z taka latwoscia. Co gorsza, bez staruszka watek jego powiesci zamieral. Jay tracil pasje do pisania. Mial jedynie ochote na alkohol, a tymczasem picie wzmagalo w nim poczucie straty i samotnosci.
Wmawial sobie, ze to idiotyczne. Bo przeciez nie mozna tesknic za czyms, czego w rzeczywistosci w ogole nie bylo. A mimo to nie potrafil otrzasnac sie z poczucia opuszczenia, z przekonania, ze wszystko potoczylo sie najgorzej, jak moglo.
A wiec w tym tkwil problem, tak? W sile wiary. Jay z czasow Pog Hill nie mialby zadnych wahan. On wierzyl we wszystko. W jakims sensie Jay pojal, ze musi wrocic do swojego dawnego „ja”, by skonczyc to, co nigdy nie zostalo zakonczone pomiedzy nim a Joem owego lata 1977. Gdyby tylko wiedzial, jak sie do tego zabrac. Obiecal sobie, ze dla tej sprawy zrobilby absolutnie wszystko. Wszystko bez wyjatku.
W koncu przyniosl i postawil na stole reszte rozanego wina wyrobu Joego. Butelka byla zakurzona od stania w piwnicy, sznurek wokol szyjki zblakly do koloru jasnej slomy z powodu uplywu lat. Wino w srodku milczalo w oczekiwaniu. Czujac zazenowanie, a jednoczesnie niezwykle uniesienie, Jay napelnil trunkiem szklanke i podniosl do ust.
– Przepraszam, staruszku. Za zgode, OK? Po czym czekal na pojawienie sie Joego. Czekal az do zmroku.
Tymczasem w piwnicy nieustannie wybrzmiewal echem radosny smiech.
42
Josephine w koncu szepnela o nim slowo temu i owemu. Jay nagle spostrzegl, ze wszyscy sa dla niego znacznie bardziej przyjacielscy. Wielu ludzi pozdrawialo go teraz serdecznie na ulicy, zas Poitou, piekarz, ktory do tej pory zwracal sie do niego jedynie z zawodowa uprzejmoscia sprzedawcy, zaczal go wypytywac o ksiazke i udzielac rad, co kupic.
–
Poitou byl piekarzem w Lansquenet od dwudziestu pieciu lat. Palce wyginal mu reumatyzm, ale on utrzymywal, ze ugniatanie i formowanie ciasta nadaje im gietkosci. Jay obiecal, ze przygotuje mu na reumatyzm saszetke z odpowiednimi ziolami – kolejny trik, ktorego nauczyl sie od Joego. Dziwne, jak szybko sobie o tym przypomnial. Gdy zaaprobowal go Poitou, posypaly sie i inne znajomosci: z Guillaume’em, bylym nauczycielem; z Darien, ktora uczyla najmlodsze klasy; Rodolphe’em, kierowca autobusu codziennie dowozacym dzieci do szkoly w Agen i przywozacym je z powrotem do domu; Nanette, pielegniarka pracujaca w pobliskim domu starcow; Brianconem, pszczelarzem, ktorego ule staly po drugiej stronie Les Marauds. Wszyscy ci ludzie jakby tylko czekali na szczegolny sygnal przyzwolenia, zeby pofolgowac swojej ciekawosci. Teraz zewszad zalewaly go pytania. A czym Jay sie zajmowal w Londynie? Czy byl zonaty? Nie? Ale na pewno mial kogos na stale. Nie? Zdumienie. Teraz, gdy zostaly rozproszone wszelkie podejrzenia, ludzi w wiosce pozerala ciekawosc. Teraz chcieli wiedziec o nim wszystko. Przy czym nawet najbardziej intymne tematy poruszali z niewinnym zainteresowaniem. Jak byla zatytulowana jego ostatnia ksiazka? Ile wlasciwie zarabiaja pisarze w Anglii? Czy kiedykolwiek pokazywali go w telewizji? A Ameryka? Czy byl w Ameryce? Westchnienia zachwytu po uslyszeniu odpowiedzi. Kazda informacja miala byc potem rozprzestrzeniana po wiosce nad filizankami kawy, kuflami malego jasnego, szeptana w sklepach, przekazywana z ust do ust i odpowiednio komentowana za kazdym powtorzeniem.
Plotka stanowila cenna walute w Lansquenet. Stad wciaz sypaly sie kolejne pytania, za ktore nie mozna bylo sie obrazac, bo plynely z oczywistej prostodusznosci. A ja? Czy jest cos o mnie w twojej ksiazce? A o mnie? A o mnie? Z poczatku Jay sie wahal. Ludzie nie zawsze reaguja przychylnie na wiesc, ze sa obserwowani – ich rysy i cechy zapozyczane, manieryzmy opisywane. Bywali tacy, ktorzy chcieli zaplaty. I tacy, ktorzy sie czuli urazeni swoim portretem. Ale tu, w Lansquenet, sprawy przedstawialy sie zupelnie inaczej. Nagle kazdy mial mu do opowiedzenia jakas historie. „I mozesz ja umiescic w swojej ksiazce”, mawiali. Niektorzy nawet spisywali swoje opowiesci – na kartkach z notesu, kawalkach papieru pakowego, a raz nawet na odwrocie paczuszki z nasionami. Wiekszosc z tych ludzi – szczegolnie starszych – bardzo rzadko brala do reki jakakolwiek ksiazke. Niektorzy, jak Narcisse, w ogole ledwo umieli czytac. A mimo to zywili wobec ksiazek niebywaly szacunek. Taki sam byl tez Joe. Z gorniczego domu wyniosl poglad, ze czytanie to strata czasu, chowal wiec swoje egzemplarze „National Geographic” skrzetnie pod lozkiem, a w duchu rozkoszowal sie opowiadaniami, ktore mu czytal Jay, kiwajac glowa w powadze i skupieniu. I chociaz Jay nigdy nie widzial, by Joe czytal cos innego niz „Zielnik Culpepera” czy okazjonalnie jakies popularne czasopismo, to jednak z ust starszego pana wyrywal sie niekiedy cytat czy literackie odniesienie, ktore musialo miec swoje zrodlo w intensywnej, choc potajemnej, lekturze. Poza tym Joe lubil poezje – dokladnie w taki sam sposob, w jaki lubil kwiaty: zawstydzony kryl swoj afekt gleboko pod pozorami calkowitej obojetnosci. Ale zdradzal go wlasny ogrod. Spod krawedzi inspektow wyzieraly bratki. Dzikie, pnace roze wily sie wespol z pedami fasoli. W tym sensie Lansquenet mialo wiele wspolnego z Joem. Praktycyzm byl tu podszyty pulsujacym romantyzmem. Jay spostrzegl, ze niemal z dnia na dzien stal sie kims, komu sie naleza bardzo szczegolne wzgledy i uczucia – kims, nad kim kiwa sie glowa z zaklopotaniem. Pisarz z Anglii –
– Wszystko w porzadku – zapewnila go Josephine, gdy podzielil sie z nia swoim problemem. – Tacy wlasnie sa ludzie w Lansquenet. Potrzebuja czasu, by kogos zaaprobowac. Ale potem… – usmiechnela sie szeroko. Jay trzymal w dloni siatke wypchana prezentami, ktore mieszkancy wioski zostawili dla niego pod barem Josephine – ciasta, ciasteczka, butelki wina, pokrowiec na poduche od Denise Poitou, tarta domowej roboty od Toinette Arnauld. Josephine spojrzala na te dobra i usmiechnela sie jeszcze szerzej.
– Chyba mozemy zaryzykowac twierdzenie, ze zostales tu w juz pelni zaakceptowany, prawda?
Tylko jedna osoba nie przylaczyla sie do tego ogolnego entuzjazmu. Marise d’Api pozostala rownie daleka i chlodna, jak przedtem. Jay widzial ja kilka razy, ale zawsze z pewnej odleglosci – dwukrotnie na traktorze i jeszcze kiedys pracujaca na polu – zawsze jednak poswiecajaca sie pielegnowaniu winnicy. Za to nigdzie nie dojrzal ani sladu jej corki. Jay tlumaczyl sobie, ze rozczarowanie, ktorego doznawal w zwiazku z Marise, jest zupelnie absurdalne. Po tym, co slyszal, w zadnym razie nie nalezalo sie spodziewac, by wydarzenia w wiosce mogly miec jakikolwiek wplyw na zachowanie Marise.
Wkrotce tez odpisal Nickowi, zalaczajac kolejne piecdziesiat stron powiesci. Od jakiegos czasu posuwal sie duzo wolniej. Czesciowo z powodu ogrodu. Mial w nim teraz duzo pracy – im szybciej zblizalo sie lato, tym bardziej dawaly sie we znaki chwasty. Joe mial racje. Jay musial doprowadzic wszystko do ladu, poki czas. Dojrzal tu wiele roslin wartych uratowania. Warunek byl jeden – musial jak najszybciej uporzadkowac ogrod. W poblizu domu znajdowalo sie piekne herbarium – szerokosci mniej wiecej dwudziestu stop – obsadzone na brzegach malenkim zywoplotem z tymianku. W warzywniku – po trzy rzedy ziemniakow, rzepy, karczochow, marchwi i czegos, co najprawdopodobniej bylo bulwiastym selerem. Jay posial margerytki pomiedzy grzedami ziemniakow, by odstraszyc stonke – zas melise wsrod marchewek, zeby nie zjadaly ich slimaki. Musial tez zaczac myslec o warzywach na zime i roslinach na letnie salaty. W tym celu udal sie do Narcisse’a po nasiona i sadzonki: brokulow, by byly gotowe do zbiorow we wrzesniu, roznych odmian zielonej salaty, zeby dojrzewaly przez caly lipiec i sierpien. W niewielkim inspekcie, ktory skonstruowal z drzwi przywiezionych przez Clairmonta, posadzil miniaturowe warzywa: drobnolistne salaty, malenkie marchewki i drobny pasternak, ktore mialy byc gotowe do jedzenia za mniej wiecej miesiac. Joe mial racje – gleba byla tutaj doskonala. Bogata, brunatna, wilgotna, a jednoczesnie lzejsza niz po drugiej stronie rzeki. Niewiele tez znajdowal w niej kamieni, a te, na ktore sie natknal, zrzucal na miejsce, w ktorym zamierzal urzadzic skalny ogrodek. Niemal tez ukonczyl prace nad odnowa rosarium. Odchwaszczone, rozpiete na starym murze krzewy rozane zaczely rozrastac sie bujnie i wypuszczac paki – teraz juz kaskada na wpol otwartych kwiatow splywala po rozowawej scianie, rozsiewajac wokol wonne aromaty. Po mszycach nieomal nie zostalo sladu. Metoda Joego – lawenda, melisa i gozdziki zaszyte we flanelowy woreczek uwiazany do krzewu tuz nad gleba – zdzialala cuda. Prawie co niedziele Jay scinal najbardziej rozwiniete kwiaty i zanosil na Place Saint Antoine, do domu Mireille Faizande – zazwyczaj tuz po mszy.
Nikt nie oczekiwal od Jaya, ze bedzie sie pojawial w kosciele.
Mireille przez dluzszy czas przygladala sie rozom. Unoszac bukiet do twarzy, napawala sie ich aromatem. Jej artretyczne dlonie, nadspodziewanie delikatne w porownaniu z poteznym cialem, lekko muskaly platki.
– Dziekuje – pochylila glowe w nieznacznym, formal nym skinieniu. – Moje cudowne roze. Wloze je do wody. Wejdz, zaraz zaparze herbate.
Jej dom byl czysty i pelen powietrza, z pobielonymi scianami i zwyczajowymi w tym regionie kamiennymi plytami na podlodze. Jednak jego prostota byla bardzo zwodnicza. Na jednej ze scian wisial najprawdziwszy kobierzec z Aubusson, zas w kacie pokoju stal stary, duzy piekny zegar, za ktory Kerry ochoczo sprzedalaby dusze. Mireille dostrzegla jego zachwycone spojrzenie.
– Nalezal do mojej babki – wyjasnila. – Gdy bylam mala, stal w pokoju dziecinnym. Pamietam, jak wsluchiwalam sie w jego kuranty, kiedy lezalam w lozku przed snem. Gra inna melodie na pelna godzine, na polowke i na kwadrans. Tony go uwielbial. – Jej usta sciagnal nagly grymas. Odwrocila sie, by poprawic roze w wazonie. – Jego corka tez by go uwielbiala.
Herbata byla slaba niczym woda kwiatowa. Mireille podala ja w swojej najlepszej porcelanie z Limoges wraz ze srebrnymi szczypczykami do cukru i cytryny.
– Jestem tego pewien. Szkoda, ze jej matka jest takim odludkiem.
Mireille rzucila mu ostre spojrzenie.
– Odludkiem, eh? Ona nie jest odludkiem, jest aspoleczna, monsieur Jay. Nienawidzi wszystkich wokol. A w szczegolnosci rodziny. – Pociagnela lyk