Byc moze z powodu tak ciaglego rozpamietywania przeszlosci, Jay zaczal spedzac coraz wiecej czasu nad rzeka, w miejscu gdzie przecinka opadala stromo ku wodzie. Tam, w poblizu zywoplotu, znalazl ziemne gniazdo os i zaczal je obserwowac z nieslabnaca fascynacja, przywolujac z pamieci owo lato 1977 roku, kiedy zostal uzadlony, a Gilly smiala sie tak, ze az nioslo po calym Nether Edge. Teraz kladl sie na brzuchu, przygladal osom kursujacym przez dziure w ziemi i wydawalo mu sie, ze spod powierzchni wyraznie dobiega odglos ich goraczkowych dzialan. Niebo od jakiegos czasu bylo biale, zasnute chmurami. Pozostale „Specjaly” w swej ciszy i chmurnosci bardzo to niebo przypominaly. Ostatnimi czasy juz nawet nie szeptaly miedzy soba.
Rosa po raz drugi zobaczyla Jaya, gdy lezal nad brzegiem rzeki. Mial otwarte oczy, jednak sprawial wrazenie, jakby na nic szczegolnego nie patrzyl. W radiu, kolyszacym sie na galezi wystajacej ponad wode, spiewal Elvis Presley. Obok Jaya stala otwarta butelka wina. Jej nalepka glosila: „Malina, 1975” – chociaz Rosa byla zbyt daleko, by to przeczytac. Wzrok dziewczynki przyciagnal natomiast czerwony sznurek zamotany wokol szyjki. Gdy tak stala i patrzyla, Anglik wyciagnal reke i napil sie prosto z butelki. Skrzywil sie, jakby nie odpowiadal mu smak, a tymczasem przez rzeke nagle ja dolecial aromat tego, co pil – nagly gwaltowny powiew zapachu dojrzalych, szkarlatnych, dzikich malin zbieranych przez nia zazwyczaj po kryjomu. Przez chwile Rosa obserwowala Jaya z namyslem z drugiego brzegu rzeki. Wbrew temu, co mowila
Jay ponownie podniosl butelke do ust. Zdazyl oproznic ja do polowy i juz czul zawrot glowy, jakby byl niemal pijany. W pewnym sensie mial takie odczucie z powodu nieba – drobne krople lecialy zakosami na jego zwrocona w gore twarz niczym malenkie platki sadzy. Samo niebo zdawalo sie rozciagac w nieskonczonosc.
Zapach plynacy z butelki nagle przybral na sile – jakby zaczal kipiec czy musowac. Byl to radosny aromat, jak oddech pelni lata, won przejrzalych owocow opadajacych z galezi, ogrzewanych od spodu przez slonce odbijajace ostrym refleksem od kredowobialych kamieni torowiska. Jednak te wspomnienia nie nalezaly do najprzyjemniejszych. Byc moze z powodu tego ciezkiego nieba utozsamil je nagle z ostatnim latem w Pog Hill, katastrofalna konfrontacja z Zethem, gniazdami os – Gilly obserwujaca owe gniazda w zafascynowaniu i nim samym kucajacym w poblizu. Gilly zawsze uwielbiala wyprawy przeciwko osom. Bez niej nigdy nie odwazylby sie podejsc w poblize jakiegokolwiek z tych gniazd. Owa mysl go wzburzyla. Przeciez wino, ktore w tej chwili pil, powinno przynosic wspomnienia z 1975 roku, skonstatowal swarliwie. Bo wlasnie wtedy zostalo zrobione. W owym pogodnym, slonecznym roku – pelnym obietnic i cudownych odkryc. W roku pobrzmiewajacym „Sailing” Roda Stewarta, nieustannie plynacym z radia. Przeciez tak wlasnie dzialaly poprzednie butelki. Tymczasem teraz wehikul czasu pomylil sie o dwa lata, odsuwajac jeszcze dalej wspomnienia o Joem. Zdjety gniewem, Jay wylal reszte wina na ziemie.
Z dna butelki wydobyl sie szkarlatny, stlumiony chichot. Jay otworzyl oczy, nieswoj, nagle przekonany, ze ktos go obserwuje. W mdlym swietle dzdzystego dnia osad z dna zdawal sie niemal czarny – czarny i syropowaty, jak melasa. Do tego, z miejsca w ktorym lezal, szyjka butelki robila wrazenie pulsujacej niezwyklym ruchem – jakby cos goraczkowo usilowalo z niej umknac. Jay usiadl gwaltownie i wytezyl wzrok. Do srodka butelki wlecialo kilka os zwabionych slodycza. Dwie pelzaly niemrawo po szyjce. Inna tlukla sie od wewnatrz o scianki, zwabiona tam tym, co pozostalo na dnie. Jayem wstrzasnal dreszcz. Osy miewaja zwyczaj chowania sie w butelkach i puszkach z napojami. Doswiadczyl tego na wlasnej skorze. Uzadlenie wewnatrz ust jest nie tylko bardzo bolesne, ale i niebezpieczne. Osa pelzla ciezko po sciankach butelki. Miala skrzydla calkiem oklejone syropem. Zdawalo mu sie, ze wewnatrz butelki brzeczy frenetycznie, ale byc moze byl to zew samego wina, macacego powietrze goracym, radosnym aromatem unoszacym sie ku gorze niczym slup czerwonego dymu – szczegolny znak lub ostrzezenie.
Niespodziewanie bliskosc gniazda os wzbudzila w nim odraze. Teraz nabral juz pewnosci, ze slyszy krzatanine owadow dochodzaca spod cienkiej skorupy ziemi. Wyprostowal sie, gotow, by stad isc, gdy nagle ogarnela go szalencza lekkomyslnosc i zamiast odejsc, Jay przysunal sie jeszcze blizej gniazda.
„Gdyby byla tu Gilly…”
Nostalgia opadla go, nim zdolal cokolwiek na to poradzic. Zlapala go rownie silnie i niespodziewanie, jak splatany, kolczasty ped jezyny. Byc moze dzialo sie tak za sprawa aromatu wydobywajacego sie z butelki lub wina rozlanego po ziemi – tych woni zatrzymanych w czasie miesiecy dawno minionego lata – odurzajacej, przycmiewajacej wszelkie inne zapachy. Radio wiszace na galezi wydalo suchy trzask, po czym rozleglo sie „I Feel Love”. Jayem ponownie wstrzasnal dreszcz.
To idiotyczne, wmawial sobie. Teraz juz nie musial nikomu niczego udowadniac. Od czasu gdy puscil z dymem ostatnie gniazdo os, minelo dwadziescia lat. Teraz byloby to idiotycznie lekkomyslne, zabojcze – typowe jedynie dla dziecka blogo nieswiadomego ewentualnych konsekwencji. Poza tym…
Jakis glos – wina, jak mu sie zdawalo, choc byc moze dochodzil on z wnetrza pustej butelki – zabrzmial zachecajaco, a jednoczesnie lekko pogardliwie. Przypominal nieco glos Gilly, a nieco – Joego. Byl niecierpliwy, ale i rozbawiony pod pozorami irytacji. „Gdyby byla tu Gilly, nigdy bys nie stchorzyl”.
Po drugiej stronie rzeki cos sie poruszylo w wysokiej trawie. Przez chwile Jayowi wydawalo sie, ze ja zobaczyl – chmure rudosci, ktora moglaby byc jej wlosami i jakis pasiasty T-shirt czy pulower.
– Rosa?
Zadnej odpowiedzi. Wpatrywala sie w niego spomiedzy wysokich traw zielonymi oczami blyszczacymi z ciekawosci. Teraz, gdy wiedzial, w ktora strone skierowac wzrok, widzial ja juz wyraznie. Z niedalekiej odleglosci dobieglo go tez beczenie kozy.
Zdawalo mu sie, ze Rosa patrzy na niego zachecajaco i do tego wyczekujaco. Pod soba slyszal bzyczenie os – dziwny, zywo pulsujacy dzwiek – jakby pod ziemia cos gwaltownie i burzliwie fermentowalo. Ow dzwiek, w polaczeniu ze wzrokiem Rosy, to bylo dla niego za wiele. Poczul przyplyw naglego uniesienia, radosci odejmujacej mu lat, sprawiajacej, ze znow poczul sie, jakby byl niezwyciezonym, butnym czternastolatkiem.
– Tylko popatrz – powiedzial do dziecka, po czym podszedl do gniazda os.
Rosa wpatrywala sie w niego intensywnie. Jay poruszal sie niezgrabnie, centymetr po centymetrze przesuwajac sie w strone brzegu. Szedl z nisko opuszczona glowa, jakby w ten sposob mogl oszukac osy i sprawic, ze stanie sie dla nich niewidoczny. Kilka owadow natychmiast siadlo mu na plecach. Rosa patrzyla pilnie, jak Jay wyciagal z kieszeni chusteczke. W drugim reku trzymal zapalniczke – te sama zapalniczke, ktora oferowal Rosie owego dnia nad brodem. Delikatnie otwarl zapalniczke i namoczyl chustke plynnym gazem. Dzierzac teraz chusteczke przed soba, na wyciagniecie ramienia, podszedl do samego gniazda. Pod nawisem brzegu znajdowala sie duzo wieksza dziura – byc moze kiedys wykorzystywana przez szczury. Wokol niej – blotny plaster. Jay zawahal sie przez moment, po czym upatrzyl sobie odpowiednie miejsce i wetknal chustke do gniazda, pozostawiajac jedynie rozek materialu dyndajacy niczym lont. Spojrzal na niespuszczajaca z niego wzroku Rose i usmiechnal sie szeroko.
A wiec jednak musial byc pijany. Tylko w ten sposob mogl sobie pozniej wyjasnic to, co w niego nagle i niespodziewanie wstapilo, chociaz w owej chwili w ogole nie mial takiego poczucia. Wtedy wydawalo mu sie, ze z nim wszystko w porzadku. Czul sie wspaniale. Unosil sie na fali. Zadziwiajace, jak blyskawicznie sobie wszystko przypomnial. I wystarczylo, ze tylko raz pstryknal zapalniczka. Plomien natychmiast zajal tkanine z niewiarygodna gwaltownoscia. W tej dziurze musialo byc mnostwo tlenu. Cudownie. Przez moment Jay zalowal, ze nie ma przy sobie petard. Sekunda czy dwie uplynely bez zadnej reakcji ze strony os, po czym z pol tuzina z nich wystrzelilo z dziury niczym plonace iskry. Jaya zalala fala euforii. Teraz byl gotow do ucieczki. W ten sposob popelnil pierwszy powazny blad. Przeciez Gilly zawsze go uczyla, ze powinien przede wszystkim znalezc sobie dobre schronienie i trzymac sie blisko ziemi – najlepiej pod jakims korzeniem czy za scietym pniakiem – w momencie gdy wsciekle osy wylatywaly z gniazda. Tym razem Jay zbytnio skoncentrowal sie na Rosie i zapomnial o przestrogach. Owady ruszyly na niego przerazajaca fala, gdy uciekal w krzaki. I to byl drugi blad. W podobnej sytuacji nigdy nie nalezy biegac. Ruch przyciaga osy, i do tego je rozjusza. Stad, jezeli nie znalazlo sie odpowiedniej kryjowki, najlepiej polozyc sie na ziemi i zakryc twarz dlonmi. A tymczasem on nagle spanikowal. Czul zapach palacego sie gazu i jeszcze inny, ohydny swad – jakby palacego sie dywanu. Poczul uzadlenie w ramie i dlonia trzasnal w ose. W tym samym momencie zaczelo go zadlic naraz kilka os – wsciekle, niepohamowanie, przez T-shirt, w dlonie i w ramiona. Przelatywaly mu kolo uszu ze swistem niczym pociski, zaciemniajac powietrze. W tym momencie Jay stracil juz resztki zimnej krwi. Przeklal szpetnie i zaczal walic rekami po calym ciele. Nastepna osa uzadlila go pod lewym okiem, wywolujac silny, przewlekly bol calej twarzy i wtedy juz Jay na oslep ruszyl przed siebie, w dol przecinka, po czym wskoczyl do rzeki. Gdyby poziom wody byl nizszy, pewnie skrecilby kark. Jednak dzieki deszczom ten skok uratowal go przed rozwscieczonymi owadami. Jay uderzyl o powierzchnie rzeki twarza, zanurzyl sie, wrzasnal, zachlysnal metna woda, wyplynal, zanurzyl ponownie, skierowal w strone przeciwleglego brzegu i minute pozniej znalazl sie, uniesiony pradem, kilka metrow dalej w dole rzeki, w koszulce lepkiej od potopionych os.
Ogien, ktory podlozyl pod gniazdo zdazyl juz wygasnac. Jay plul rzeczna woda. Kaszlal i przeklinal, drzac na calym ciele. Lato z czasow, gdy mial czternascie lat, nigdy nie wydawalo sie rownie odlegle jak w tej chwili. Z wyspy polozonej gdzies na krancach czasu dobieglo go echo smiechu Gilly.
Po tej stronie rzeka byla o wiele plytsza. Jay dobrnal do brzegu i dzwigajac sie na czworakach, opadl w kepe trawy. Ramiona i dlonie juz mu puchly od tuzina uzadlen, natomiast oko mial spuchniete niczym bokser po walce. Czul sie co najmniej tak jak tygodniowe zwloki.
Powoli zaczal zdawac sobie sprawe z obecnosci Rosy przygladajacej mu sie uwaznie ze swojego dogodnego punktu obserwacyjnego polozonego powyzej miejsca, w ktorym sie znajdowal. Bardzo rozsadnie cofnela sie w glab, by uniknac ataku rozjuszonych os, niemniej wciaz ja widzial przycupnieta na gornej zerdzi, tuz przy bramie, obok smoczej glowy. Wygladala na zaciekawiona, ale nieprzejeta niedawnymi wydarzeniami. W poblizu jej mala kozka skubala trawe.
– Nigdy wiecej – wydyszal Jay. – Moj Boze, nigdy wiecej.
Wlasnie rozwazal mozliwosc podniesienia sie do pozycji pionowej, gdy uslyszal kroki od strony winnicy. Podniosl wzrok i zdazyl ujrzec Marise d’Api dopadajaca bez tchu do bramy i chwytajaca Rose w objecia. Marise zdala sobie sprawe z jego obecnosci dopiero po paru minutach, najpierw bowiem wdala sie z Rosa w gwaltowna wymiane migowa. Jay tymczasem usilowal wstac, posliznal sie, usmiechnal, machnal niesmialo dlonia, w nadziei, ze dopelniajac tego wymogu prowincjonalnej etykiety, sprawi, iz ona nie zauwazy jego stanu. Nagle poczul sie bardzo nieswojo z powodu zapuchnietego oka, przemoczonego ubrania, powalanych blotem dzinsow.
– Mialem wypadek – wyjasnil slabym glosem.
Wzrok Marise powedrowal w strone gniazda os. Resztki zweglonej chusteczki Jaya wciaz sterczaly z dziury i nawet przez rzeke docieral do niej zapach plynnego gazu. Rzeczywiscie, wypadek.
– Ile razy zostales uzadlony? – Po raz pierwszy w zyciu mial wrazenie, ze doslyszal w jej tonie nute rozbawienia.
Jay rzucil okiem na dlonie i ramiona.
– Nie wiem. Ja… nigdy bym nie przypuszczal, ze tak szybko zareaguja. – Zauwazyl, ze Marise patrzy na porzu cona butelke wina i zapewne