wysnuwa odpowiednie wnioski.
– Jestes alergikiem?
– Chyba nie. – Jay ponownie usilowal sie podniesc, ale znowu posliznal sie i upadl w trawe. Bylo mu niedobrze i czul zawroty glowy. Martwe osy przywieraly mu do ubrania. Marise wygladala na przestraszona, a jednoczesnie bliska wybuchu smiechu.
– Chodz ze mna – powiedziala w koncu. – Mam w domu zestaw przeciw uzadleniom. Niekiedy istnieje grozba spowolnionej reakcji.
Powoli i ostroznie Jay podciagnal sie w kierunku zywoplotu. Tuz za nim dreptala Rosa, w towarzystwie swojej kozki. W polowie drogi do domu Jay poczul mala, chlodna reke dziecka wsuwajaca sie w jego dlon. Gdy spojrzal w dol zobaczyl, ze Rosa sie usmiecha.
Dom okazal sie o wiele wiekszy, niz sie zdawalo z odleglosci szosy. Byla to odpowiednio przebudowana stodola, z dachem o niskich szczytach i drzwiami na poddaszu, ktorymi swego czasu wrzucano bele siana na gore. Przy jednym z zabudowan gospodarskich stal stary traktor. Z boku domu usytuowany byl niewielki, starannie utrzymany ogrodek, z tylu – maly sad, w ktorym roslo mniej wiecej dwadziescia jabloni, a z jeszcze innego boku drewutnia z sagami drewna juz przygotowanymi na zime. Po waskich bruzdach winnicy spacerowaly dwie czy trzy male, brazowe kozki. Jay podazal za Marise waska sciezka pomiedzy winorosla. Na skraju pola Marise wyciagnela do niego dlon, by mu pomoc w zejsciu na rowna droge, jego kroki bowiem wciaz byly niezdarne i niepewne. Jay podejrzewal jednak, ze zrobila to nie tyle ze wzgledu na niego, co na rosliny, ktore moglby przy okazji uszkodzic.
– Wejdz tutaj – rzucila krotko, wskazujac na kuchenne drzwi. – Usiadz, a ja przyniose ten zestaw.
Jej kuchnia byla schludna i jasna. Nad porcelanowym zlewem wisiala polka, na ktorej staly kamionkowe garnki, na srodku stal dlugi debowy stol – bardzo podobny do tego z jego farmy – a pod sciana tkwil gigantyczny, czarny piec. Z niskich belek ponad kominem zwisaly wiazki ziol: rozmarynu, szalwi i miety. Rosa pobiegla do spizarki i przyniosla lemoniade. Nalala sobie pelna szklanke, po czym zasiadla za stolem i przygladala sie Jayowi z otwarta ciekawoscia.
–
– Mozna tak powiedziec – odparl. Rosa usmiechnela sie psotnie.
– Czy ja tez moge dostac troche? – Jay wskazal na szklanke z lemoniada i Rosa przesunela ja ku niemu po stole. A wiec umiala zarowno migac, jak i czytac z ruchu warg. Jay zastanawial sie, czy wiedziala o tym Mireille. Jakos wydawalo mu sie to nieprawdopodobne. Glos Rosy byl dziecinny, ale brzmial pewnie, nie mial w sobie nic z belkotliwosci tonu ludzi gluchych. Lemoniada domowej roboty okazala sie bardzo dobra.
– Dziekuje.
Marise, w tym momencie wchodzaca do kuchni, poslala mu podejrzliwe spojrzenie. W reku trzymala jednorazowa strzykawke.
– To adrenalina. Kiedys bylam pielegniarka.
Po drobnej chwili wahania Jay wyciagnal ramie i zamknal oczy.
– No juz.
Poczul lekkie pieczenie w zagieciu lokcia. Przez sekunde zakrecilo mu sie w glowie, jednak ten stan niemal natychmiast minal. Marise przygladala mu sie z wyraznym rozbawieniem.
– Jak na kogos, kto wypowiada wojne osom, jestes nad wyraz wrazliwy.
– To niezupelnie tak – powiedzial Jay, masujac ramie.
– Ktos, kto sie podobnie zachowuje, musi sie liczyc z tym, ze zostanie uzadlony. I tak miales szczescie.
Pewnie miala racje, jednak w owej chwili jemu zdawalo sie zupelnie inaczej. W glowie wciaz mu pulsowalo. Lewe oko mial poteznie zapuchniete. Marise podeszla do jednej z szafek i wyjela pudelko z bialym proszkiem. Wsypala nieco tego proszku do filizanki, dodala troche wody i wymieszala, po czym wreczyla mu filizanke.
– Soda oczyszczona. Powinienes nia posmarowac miejsca po uzadleniach.
Nie zaoferowala mu przy tym pomocy. Jay postanowil zastosowac sie do jej rady, chociaz jednoczesnie czul sie troche glupio. Nie tak wyobrazal sobie ich spotkanie. Powiedzial o tym Marise.
Wzruszyla jedynie ramionami, po czym znow odwrocila sie w strone szafki. Jay przygladal sie, jak wsypywala makaron do rondla, zalewala woda, przyprawiala i stawiala ostroznie na fajerce.
– Musze zrobic Rosie lunch – wyjasnila. – Ale nie spiesz sie z tego powodu.
Pomimo tych slow Jay mial nieodparte wrazenie, ze Marise chcialaby sie go pozbyc ze swej kuchni najszybciej jak to mozliwe. On tymczasem niezdarnie probowal zasmarowac soda ukaszenia na plecach. Brazowa kozka wetknela glowe przez drzwi i zabeczala.
–
– Dzieki za udzielenie pierwszej pomocy – wtracil Jay rozwaznym tonem.
Marise kiwnela glowa, nadzwyczaj pochlonieta siekaniem pomidorow do sosu. Po chwili dodala do nich garsc swiezej bazylii, ktora zerwala ze skrzynki stojacej na parapecie.
– Masz piekna posiadlosc.
– Tak? – Wydawalo mu sie, ze wychwycil w jej glosie gniew.
– Nie zebym myslal o jej kupieniu – dorzucil Jay po spiesznie. – Chcialem tylko powiedziec, ze to wyjatkowa farma. Urokliwa.
Marise odwrocila sie i wbila w niego wzrok.
– O co ci wlasciwie chodzi? – Jej twarz sciagnal wyraz podejrzliwosci. – Co to za sprawa z tym kupowaniem? Czyzbys juz z kims o tym rozmawial?
– Alez skad! – zaprzeczyl gorliwie. – Po prostu usilowalem jakos nawiazac rozmowe. Przysiegam, ze…
– Nie przysiegaj – oznajmila beznamietnie. Przelotny moment cieplejszego do niego stosunku nagle ulecial. – Nic nie mow. Wiem, ze prowadziles rozmowy z Clairmontem. Widuje jego van zaparkowany pod twoim domem. Jestem pewna, ze przedstawil ci wiele interesujacych koncepcji.
– Koncepcji? Zasmiala sie ironicznie.
– O, ja wszystko wiem, monsieur Mackintosh. Weszysz wokol i do tego zadajesz mnostwo pytan. Najpierw kupujesz stary Chateau Foudouin, a zaraz potem wykazujesz wielkie zainteresowanie gruntami nad rzeka. Co takiego planujesz tu pobudowac? Domki letniskowe? Kompleks sportowy, jak w Le Pinot? Czy moze cos jeszcze bardziej egzotycznego?
Jay zdecydowanie pokrecil glowa.
– Nic nie rozumiesz. Jestem pisarzem. Przyjechalem tu, by napisac ksiazke. I absolutnie nic poza tym.
Rzucila mu cyniczne spojrzenie. Jej oczy przeszywaly go niczym lasery.
– Nie chce, by Lansquenet stalo sie drugim Le Pinot – oznajmil Jay z naciskiem. – I powiedzialem o tym Clairmontowi juz na samym poczatku. Widujesz jego van pod moim domem, dlatego ze wciaz zwozi na moja farme
Teraz Marise zaczela dodawac do sosu posiekane szalotki, pozornie wciaz nieprzekonana jego wyjasnieniami. Jednak Jay odniosl wrazenie, ze napiecie jej plecow nieco zelzalo.
– Jezeli zadaje tak wiele pytan – zdecydowal sie ciagnac dalej – to dlatego, ze jestem pisarzem; interesuja mnie ludzie i ich historie. Przez wiele lat cierpialem na tworczy blok, ale od czasu, gdy przyjechalem do Lansquenet… – Teraz juz nie do konca zdawal sobie sprawe z tego, co mowil. Pochlanialo go glownie obserwowanie wygiecia jej plecow lekko rysujacego sie pod meska koszula. – Jest tu calkiem inne powietrze. Pisze jak szalony. Zrezygnowalem ze wszystkiego, zeby sie tu znalezc…
Wowczas sie odwrocila – z czerwona cebulka w jednej, a nozem w drugiej rece. Jay nie ustawal:
– Przysiegam, ze nie przyjechalem tu, by cokolwiek budowac czy przeksztalcac. Na Boga jedynego, siedze w twojej kuchni przemoczony do suchej nitki i oblepiony papka z sody. Czy przypominam chocby najmarniejszego przedsiebiorce?
Przez chwile rozwazala jego pytanie.
– No, moze nie – stwierdzila w koncu.
– Kupilem te posiadlosc pod wplywem impulsu. Nie mialem pojecia, ze ty… Nie przyszlo mi do glowy, ze ty… Ja nigdy nie kieruje sie impulsami – dorzucil slabym glosem.
– Dosc ciezko mi w to uwierzyc – powiedziala Marise i usmiechnela sie. – Jezeli ktos celowo wklada reke do gniazda os…
Byl to nieznaczny usmiech – w skali od jednego do dziesieciu moze najwyzej dwa – ale jednak usmiech.
Potem zaczeli juz swobodnie rozmawiac. Jay opowiedzial jej o Londynie, o Kerry i „Ziemniaczanym Joe”. Mowil o swoim rosarium i warzywniku za domem. Oczywiscie ani slowem nie wspomnial o tajemniczej obecnosci Joego i jego pozniejszym zniknieciu, ani o szesciu butelkach domowego wina, czy tez o tym, jak jej osoba przenikala strony jego nowej powiesci. Po prostu nie chcial, by pomyslala, ze jest kompletnie szalony.
Kiedy przygotowala juz lunch – makaron z sosem i fasola – zaprosila go, by zjadl razem z nimi. Potem pili kawe i armaniak. Podczas gdy Rosa baraszkowala na dworze z Clopette, Marise dala mu stary kombinezon Tony’ego, zeby mogl zdjac mokre ubranie. Jay zdziwil sie, ze nie mowi oTonym „moj maz”, a zawsze „ojciec Rosy”, uznal jednak, ze ich znajomosc jest jeszcze zbyt swieza i krucha, by wystawiac ja na szwank zadawaniem osobistych pytan. Kiedy – a raczej jezeli – zechce opowiedziec mu o Tonym, zrobi to z wlasnej woli.
Na razie niewiele mogl o niej powiedziec. Byla zajadle niezalezna, nadzwyczaj czula w stosunku do corki. Dumna ze swojej pracy, domu, ziemi. Usmiechala sie pozornie bardzo powaznie, ale gdzies tam tlilo sie ziarnko slodyczy. Sluchala w ciszy i skupieniu, wykazywala duza oszczednosc i celowosc ruchow, co wskazywalo na blyskotliwy umysl, od czasu do czasu spod chlodnej praktycznosci wyzieralo szczegolne poczucie humoru. Gdy przypominal sobie swoje pierwsze wrazenie wywolane jej osoba, wlasne uprzedzenia, nieomal wiare w to, co mowili o niej ludzie pokroju Caro Clairmont czy Mireille Faizande – zalala go potezna fala wstydu. Heroina jego powiesci – nieprzewidywalna, niebezpieczna, niewykluczone ze szalona – nie miala nic wspolnego z owa spokojna, lagodna kobieta. Wyobraznia zdecydowanie go poniosla. Popijal kawe, skonfundowany, i w tym momencie zdecydowal, ze juz nie bedzie wtykal nosa w jej sprawy. Jej zycie i jego ksiazka zdecydowanie sie rozmijaly.
I dopiero pozniej, duzo pozniej, dopadlo go poczucie, ze tego popoludnia wydarzylo sie cos niepokojaco dziwnego. Marise – och, ta kobieta byla