za pozno. Cokolwiek Joe zamierzal dac mu do zrozumienia, dla Jaya pozostalo tajemnica.
49
Czerwiec nadplynal niczym wielki zaglowiec z nadymanymi, blekitnymi zaglami. Byl to dobry okres na pisanie – ksiazka Jaya powiekszyla sie o kolejne piecdziesiat stron – ale jeszcze lepszy na sadzenie mlodych siewek do odpowiednio przygotowanej gleby, przerywanie mlodych pedow ziemniakow, pielenie, wyplatywanie przytulii z krzaczkow porzeczek oraz zbiory truskawek i malin na przetwory. Dojrzewanie tych owocow sprawialo szczegolna przyjemnosc Joemu.
– Nie ma nic ponad zrywanie wlasnych jagod z wlasnego ogrodu – mawial, trzymajac papierosa miedzy ze bami. Tego lata truskawki nadzwyczaj obrodzily: Jay obsadzil nimi trzy grzadki dlugosci piecdziesieciu metrow kazda – i wyroslo ich tyle, ze gdyby tylko chcial, moglby je sprzedawac. On jednak w najmniejszym stopniu nie byl zainteresowany handlem. Natomiast obdarzal nimi szczodrze wszystkich swoich nowych przyjaciol. Poza tym smazyl z nich konfitury i jadl w wielkich ilosciach na swiezo – nierzadko prosto z krzaczka, wciaz jeszcze oproszone rozowawa gleba. Dla odstraszenia ptakow od truskawek wystarczaly strachy projektu Joego – elastyczne witki obwieszone paskami aluminiowej folii i, oczywiscie, czerwonymi talizmanami.
– Powinienes zrobic z nich nieco wina, chlopcze – doradzal Joe. – Sam nigdy nie wyprodukowalem truskawkowego trunku. Nie mialem ich dosc duzo, by zawracac sobie tym glowe. Ale chetnie zobaczylbym, jak sie nadaja do tego celu.
Jay odkryl teraz, ze jest w stanie zaakceptowac obecnosc Joego bez zadawania zadnych pytan, chociaz wcale nie dlatego, ze nie mialby ochoty ich zadawac. Po prostu nie potrafil sie zdobyc na poruszanie w tej chwili istotnych dla niego kwestii. Uznal, ze lepiej pozostawic sprawy takimi, jakie sa, traktowac kazde pojawienie sie Joego za cud kolejnego nadchodzacego dnia. Zbyt usilne dociekania moglyby odemknac wrota na rejony, od ktorych wolal sie trzymac z daleka. Bo gniew nie wygasl w nim calkowicie. Drzemal gdzies w jego wnetrzu, niczym uspione ziarno gotowe do kielkowania w sprzyjajacych okolicznosciach. Jednak w obliczu wszelkich koniecznych dzialan, ten gniew wydawal sie teraz mniej rzutujacy na jego terazniejszosc – byl niczym twor przynalezacy do innego zycia. Joe zwykl mawiac, ze zbyt wielkie obciazenie psychiczne chorobliwie spowalnia czlowieka. A teraz Jay mial tak wiele do zrobienia. Czerwiec to miesiac wymagajacy wiele pracy. Przede wszystkim nalezalo zajac sie warzywnikiem: wykopac mlode ziemniaki i rozlozyc na paletach obsypanych sucha ziemia, wyznaczyc miejsca rozrostu dla porow, przykryc endywie ciemna folia, by ochronic je od nadmiernego slonca. Wieczorami, gdy temperatura nieco opadala, Jay pracowal nad swoja ksiazka, podczas gdy Joe przygladal mu sie z kata pokoju – jak zwykle rozlozony na lozku, z buciorami opartymi o sciane, badz palacy papierosa i wodzacy leniwie wzrokiem po pobliskich polach. Podobnie jak ogrod i sad, ksiazka Jaya wymagala wzmozonego wysilku na tym etapie. Gdy ostatnie sto stron zblizalo sie ku rozwiazaniu, Jay zwolnil pisanie i zaczal sie wahac. W owym momencie zakonczenie jawilo mu sie rownie mgliscie, jak w chwili gdy zaczynal pisac. Spedzal coraz wiecej czasu na bezmyslnym wpatrywaniu sie w maszyne do pisania czy w widok rozciagajacy sie za oknem, lub gre cieni na pobielonych scianach pokoju. Przejrzal wszystkie zapisane przez siebie strony i wprowadzil poprawki, mazac tekst korektorem. Zmienil numeracje stron i podkreslil tytuly. Robil wszystko, co mogloby dac mu poczucie, ze wciaz pracuje. Joego jednak nie udalo mu sie zwiesc.
– Wiele tos dzis nie zdzialal, chlopcze – stwierdzil star szy pan pewnego, wyjatkowo bezproduktywnego, wieczoru. Jego akcent znow sie nasilil, jak zawsze gdy kpil. Jay pokrecil glowa.
– Idzie mi calkiem nie najgorzej.
– Eee tam. Powinienes to skonczyc jak najszybciej – cia gnal Joe. – Wyrzucic z siebie wszystko, poki jeszcze mozesz.
– Nie potrafie – odparl Jay, tym razem juz mocno po irytowanym glosem.
Joe wzruszyl ramionami.
– Naprawde nie moge, Joe.
– Nie uznaje slowa „nie moge”. – To bylo kolejne z powiedzonek Joego. – Chcesz ukonczyc te swoja piorunska ksiazke, he? Bo ja nie zamierzam tkwic tu w nieskonczonosc.
Wtedy po raz pierwszy Joe dal Jayowi do zrozumienia, ze moze nie pozostac wraz z nim na zawsze. Jay poslal mu ostre spojrzenie.
– Co chcesz przez to powiedziec? Przeciez dopiero co wrociles.
Joe ponownie wzruszyl beznamietnie ramionami.
– No, coz… – powiedzial to takim tonem, jakby wszyst ko bylo calkiem oczywiste i pewne kwestie nie wymagaly zadnych dodatkowych wyjasnien. W koncu jednak Joe zdecydowal sie na wieksza otwartosc. – Chcialem, zebys ruszyl z miejsca – oznajmil po chwili. – Ale gdy chodzi o pozostanie…
– A wiec zamierzasz odejsc.
– Och, chyba jeszcze nie w tej chwili.
Chyba. To „chyba” padlo niczym kamien na spokojna wode.
– Jednak znowu chcesz zniknac – ton Jaya brzmial ostrzej niz oskarzenie.
– Naprawde jeszcze nie teraz.
– Ale wkrotce.
Joe po raz kolejny wzruszyl ramionami. W koncu odparl:
– Nie wiem.
Gniew – stary dobry znajomy, nawiedzajacy go jak ataki malarycznej goraczki – powrocil. Jay czul, jak ow gniew pulsuje wewnatrz jego ciala, wykwita mu rumiencem i swedzaca pokrzywka na karku. Gniew na samego siebie, na jakas potrzebe, ktorej nigdy nie potrafil zaspokoic.
– Pewnego dnia bede musial ruszyc dalej, chlopcze. Obaj bedziemy musieli sie na to zdobyc. Ty nawet bardziej niz ja.
Cisza.
– Ale niechybnie jeszcze jakis czas sie tu pokrece. Przynajmniej do jesieni.
Nagle Jaya uderzyla mysl, ze nigdy nie widzial Joego zima. Jakby starszy pan byl jedynie wytworem cieplego, letniego powietrza.
– Dlaczego wlasciwie sie tu zjawiasz, Joe? Czy jestes duchem? Czy to w tym rzecz? Przychodzisz mnie nawiedzac?
Joe wybuchnal smiechem. W smudze ksiezycowego swiatla wpadajacego przez szczeline w okiennicy, rzeczywiscie przypominal teraz zjawe, jednak w jego szerokim usmiechu nie bylo nic upiornego.
– Tys zawsze zadawal nazbyt wiele pytan. – Ciezki akcent Joego brzmial juz teraz jak parodia, nostalgiczna farsa. Jay zaczal sie nagle zastanawiac, czy to przypadkiem tez nie byla jedynie wystudiowana poza.
– Rzeklem ci juz na samym poczatku, he? Wedrowka astralna, chlopcze. Podrozuje we snie. Opanowalem te sztuke do doskonalosci, i w ogole. Moge byc wszedzie. W Egipcie, w Bangkoku, na biegunie poludniowym, wsrod tancerek na Hawajach, w kraju zorzy polarnej. I po prawdzie wszedzie juz tam bylem. To dlatego tak piorunsko wiele sypiam ostatnimi czasy. – Wybuchnal smiechem, posylajac peta na betonowa podloge.
– Jezeli tak, to gdzie jestes naprawde? – w tonie Jaya, jak zawsze, gdy sadzil, iz starszy pan sie z niego naigrawa, pobrzmiewala ostra nuta podejrzliwosci. – To znaczy cielesnie? Na paczce z nasionami widnial stempel Kirby Monckton. Czy…
– Eh, co tam – Joe zapalil kolejnego papierosa. W niewielkim pokoju zapach dymu zdal sie nagle niesamowicie ostry. – To bez znaczenia. Wazne, ze teraz jestem tutaj.
Nie chcial powiedziec juz nic wiecej. Pod nimi, w piwnicy, pozostale „Specjaly” zaczely ocierac sie o siebie z tesknota i w wyczekiwaniu. Prawie nie wydawaly zadnego dzwieku, ale ja wyczuwalam ich ozywienie musujace fermentem, jakby cos szczegolnego wisialo w powietrzu. „Wkrotce”, zdawaly sie szeptac ze swoich lezy w ciemnosci. „Wkrotce”, „wkrotce”, „WKROTCE”. Teraz juz nigdy nie cichly. Tuz obok mnie, w czelusciach piwnicy, zdawaly sie bardziej emanujace zyciem, bardziej frenetyczne niz kiedykolwiek przedtem. Ich glosy niekiedy urastaly do kakofonii piskow, pomrukow, smiechow i jazgotow przenikajacych dom az do fundamentow. Jezyna – z niebieskim sznurkiem, damaszka – z czarnym. Pozostaly juz tylko te dwie butelki, ale ich glos wybrzmiewal teraz nadzwyczajna sila. Jakby duch uwolniony z innych „Specjalow” wciaz unosil sie nad nimi, napawajac je niezwyklym wigorem. Powietrze az furczalo od ich energii, ktora zdolala nawet przeniknac do wnetrza gleby. Joe tez byl teraz caly czas w poblizu, rzadko znikal, krecil sie wokol nawet w obecnosci innych ludzi. Jay nieustannie musial sobie przypominac, ze nikt poza nim go nie dostrzega, chociaz reakcje osob, przebywajacych z Joem w tym samym pomieszczeniu, niedwuznacznie wskazywaly, ze cos wyczuwaja. W przypadku Popotte – byl to niewytlumaczalny aromat smazonych owocow. W przypadku Narcisse’a – dzwiek przypominajacy bierwiona pekajace od zaru w kominku. Natomiast Josephine odnosila wrazenie, ze nadchodzi nawalnica, co sprawialo, ze jej ramiona pokrywaly sie gesia skorka, wiec jezyla sie jak podrazniony kot. Teraz Jay mial mnostwo gosci. I tak na przyklad Narcisse, dostarczajacy wszystko, co potrzebne do ogrodu, wrecz sie z nim zaprzyjaznil. Pewnego dnia wyszedl na zewnatrz i zaczal przygladac sie warzywnikowi z gderliwa aprobata.
– Nie najgorzej – oznajmil, rozcierajac miedzy palcami listek bazylii, by uwolnic drzemiacy aromat. – Jak na Anglika calkiem niezle. Jeszcze moze bedzie z ciebie gospodarz.
Teraz, gdy nasiona „specjalow” zostaly juz posiane, Jay skoncentrowal sie na sadzie. Przede wszystkim potrzebowal drabin, by usunac pieniaca sie jemiole, oraz gestych siatek, by uchronic zawiazujace sie owoce przed ptakami. Na jego terenie roslo okolo stu drzew owocowych, ostatnimi laty zaniedbanych, ale wciaz rodzacych zdrowe owoce: grusze, jablonie, brzoskwinie i wisnie.
Narcisse jednak na ich widok wzruszal obojetnie ramionami.
– Nie da sie wyzyc z owocow w dzisiejszych czasach – mawial chlodno. – Kazdy je hoduje, wiec jest ich zbyt wiele i w koncu trzeba nimi skarmiac swinie. No chyba ze, jak ty, gustuje sie w przetworach… – w tym momencie krecil glowa na mysl o dziwactwach Jaya. – Zapewne nie ma w tym nic zlego.
– No coz, moze zrobie z nich nieco wina – odwazyl sie pewnego dnia wyznac Jay z usmiechem.
Narcisse robil wrazenie skonfundowanego:
– Wina? Z owocow?
Jay zauwazyl wowczas, ze winogrona to takze owoce, jednak Narcisse potrzasnal glowa, najwyrazniej nieprzekonany.
–
Z pokora w glosie Jay zgodzil sie, ze to rzeczywiscie nad wyraz angielskie dziwactwo. Ale moze Narcisse mialby ochote sprobowac podobnego trunku? Mowiac to, Jay usmiechnal sie zlosliwie, natomiast pozostale „Specjaly” otarly sie o siebie w niecierpliwym oczekiwaniu. Powietrze az pulsowalo od ich