Gdy przybyl na miejsce, zblizal sie wieczor. Ledwo wczolgal sie ostatnie pare metrow na gore Pog Hill, przerzucil torbe przez murek ogrodzenia Joego, po czym sam przez niego przeskoczyl. Podworze wygladalo na kompletnie zapuszczone.
Wrazenie rownie zaniedbanej robila dzialka – pusta i niezagospodarowana. Joe doskonale spisal sie ze swoim kamuflazem. Nawet z bliska odnosilo sie wrazenie, ze w tym domu nikt nie mieszka juz od kilku miesiecy. Pomiedzy kamiennymi plytami glownej sciezki wyrosly chwasty zwarzone teraz zimnem, posrebrzone przymrozkiem. Okna wciaz byly zabite deskami, a drzwi zamkniete na glucho.
– Joe! – Jay zaczal walic do drzwi. – Joe?! Otworz, prosze.
Zadnego odzewu. Dom wydawal sie calkiem pozbawiony zycia, uspiony pod zimowym woalem. Pod goraczkowym naciskiem dloni Jaya, klamka grzechotala bez wyrazu. Z wnetrza domu dobiegal go jedynie dzwiek wlasnego glosu – gluche echo rozbrzmiewajace w wydrazonej jaskini.
– Joe!
– To opuszczony dom, chlopcze.
Znad murku wyzierala twarz starej kobiety. Jej ciemne oczy plonely ciekawoscia pod zoltym obrzezem chustki. Jay mgliscie ja kojarzyl; czesto odwiedzala Joego w ich pierwsze wspolne lato i niekiedy przynosila placek z truskawkami w zamian za warzywa z dzialki.
– Pani Simmonds?
– O jusci. Zapewne szukasz Joego Coxa, he? Jay skinal glowa.
– On odszedl. Myslalam nawet, ze juz jego dni dobiegly konca, ale nasza Janice rzekla, ze po prostu zabral sie i poszedl stad. Zabral sie i poszedl – powtorzyla. – Tu juz go nie znajdziesz.
Jay wybaluszyl na nia oczy. To bylo niemozliwe. Joe na pewno nie odszedl. Przeciez mu obiecal…
– Miarkuja wyburzyc Pog Hill Lane – pani Simmonds wyraznie miala ochote na pogawedke. – Wybuduja tu jakiesci luksusowe apartamenta. Nie powiem, chetnie zazyje wygod, po tym wszystkim, co przeszlam.
Jay calkowicie ja zignorowal.
– Wiem, ze tu jestes, Joe! Wychodz! Wychodz lub otwieraj, do jasnej cholery!
– Taki jezyk jest tu calkiem nie na miejscu – zauwazy la pani Simmonds.
– Joe! Joe! Otwieraj! Joe!!!
– Miarkuj sie, chlopcze, albo zadzwonie po policje. Jay rozpostarl ramiona w pokojowym gescie.
– OK. OK. Przepraszam. Juz sobie stad ide. Prosze mi wybaczyc.
Poczekal, az poszla. Potem znow podpelzl pod dom i zaczal go okrazac, pewien, ze Joe tu gdzies jest, byc moze gniewa sie na niego i z tego powodu nie moze sie juz doczekac, by Jay stad zniknal. Przeciez juz raz dal sie nabrac. Dlatego teraz dokladnie przeszukal zarosnieta zielskiem dzialke, pewien, ze natknie sie na Joego dogladajacego swoich drzew lub roslin w cieplarni urzadzonej w budce droznika. Tymczasem nie odnalazl zadnych sladow niedawnej bytnosci starszego pana. Dopiero gdy zdal sobie sprawe z tego, czego mu wokol brakuje, zaczela docierac do niego brutalna rzeczywistosc. Nie ujrzal ani jednego runicznego znaku, ani kawalka czerwonej wstazki czy magicznego piktogramu na pniu badz kamieniu. Flanelowe saszetki zniknely z obrzezy cieplarni, ze scian domu, z galezi drzew. Staranne aranzacje z kamykow na sciezkach zmienily sie w bezladna mase piasku i zwiru. Ze scian szopy na narzedzia i oranzerii zniknely wykresy faz ksiezycowych, z drzew – zazwyczaj przylepione przezroczysta tasma – magiczne symbole. Wszystko, co Joe stosowal jako ochrone swego terytorium, przestalo istniec. Czesc inspektow byla zupelnie pozbawiona szyb, co skazywalo rosnace wewnatrz rosliny na dostosowanie sie do niekorzystnych warunkow – lub smierc. Natomiast po sadzie walala sie nieprawdopodobna ilosc spadow – teraz szarobrazowych, niemal wtopionych w scieta chlodem glebe. Byly ich tam doslownie setki – gruszek, jablek, wisni i sliwek. I wlasnie wtedy Jay pojal wreszcie cala prawde. Dopiero wtedy, gdy ujrzal te spady.
Joe naprawde odszedl.
Jay zdolal podwazyc kuchenne drzwi i wszedl do opuszczonego domu. Unosil sie tam paskudny odor – jakby owocow gnijacych w zawilglej piwnicy. W kuchni krzaczki pomidorow wypuscily w ciemnosci monstrualne, bardzo jasne pedy, wyciagajace swe delikatne palce w strone waskiej smuzki swiatla dochodzacej od zabitego deskami okna. Czesc z nich, z kompletnie wysuszona ziemia umierala rozciagnieta na zlewie. Najwyrazniej Joe zostawil wszystko w nienaruszonym stanie: czajnik na wygaslej fajerce, na polce – pudelko z herbatnikami (kilka z nich wciaz bylo w srodku, czerstwych, ale jeszcze jadalnych), na haczyku za drzwiami – kapote. Elektrycznosc nie dzialala, jednak z kuchni do piwnicy wpadalo dostatecznie duzo swiatla, by zobaczyc rzedy butelek, sloikow i gasiorow poustawianych starannie na polkach, blyskajacych niczym klejnoty w podmorskim swietle.
Jay zabral sie za przeszukiwanie domu. Niewiele tu znalazl; Joe nigdy nie przykladal wagi do posiadania przedmiotow. I niemal wszystkie je pozostawil – praktycznie nic nie zabral ze soba. Zniknela jedynie jego stara torba z narzedziami, „Zielnik Culpepera” i kilka ubran – miedzy innymi gorniczy kask i buciory. Kredens na nasiona wciaz stal przy lozku, ale gdy Jay zaczal otwierac szuflady, okazalo sie, ze ich zawartosc zniknela. Po nasionach, korzeniach, paczuszkach, kopertach i starannie opisanych zawiniatkach ze zbrazowialej gazety nie zostalo ani sladu. Wewnatrz kredensu byl teraz tylko kurz.
A wiec dokadkolwiek udal sie Joe, zabral swoje nasiona ze soba.
Gdzie jednak pojechal? Jego mapy wciaz wisialy na scianach opisane drobnym, nieporadnym pismem, ale zaden znak na nich nie dawal pojecia o celu obecnej wyprawy Joego. W jego dotychczasowych podrozach nie sposob bylo sie dopatrzyc jakiegos schematu; kolorowe linie krzyzowaly sie w wielu miejscach: Brazylia, Nepal, Haiti, Gujana Francuska. Jay zaczal nawet grzebac pod lozkiem, ale znalazl tam jedynie kartonowe pudlo pelne starych czasopism. Zaintrygowany, wyciagnal je na wierzch. Joe nigdy nie wykazywal szczegolnego zamilowania do lektury. Poza „Zielnikiem Culpepera” i niekiedy gazeta, starszy pan bardzo rzadko cos czytywal, a gdy juz to robil, brnal przez linijki, marszczac brwi, z powolnoscia czlowieka, ktory zakonczyl edukacje w wieku czternastu lat, wodzac palcem po tekscie. Czasopisma, ktore znalazl, byly stare, nieco wyblakle, ale bardzo starannie poukladane w pudle, przykryte od gory odpowiednio przycieta tekturka, aby nie niszczyl ich kurz. Szokujace daty na egzemplarzach: 1947, 1949, 1951, 1964… Bardzo stare czasopisma o bardzo charakterystycznych, zoltoczarnych okladkach. Stare roczniki „National Geographic”.
Jay usiadl na podlodze i przez kilka minut przerzucal ich stronice skruszale z powodu wieku. Niespodziewanie znalazl w tych magazynach ukojenie, jakby dotykajac ich gladkiego papieru, znajdowal sie nagle blizej Joego. Bo przeciez te zdjecia pokazywaly miejsca, ktore Joe widzial na wlasne oczy, ludzi, miedzy ktorymi zyl – byc moze trzymal te egzemplarze jako pamiatki swoich dlugoletnich podrozy.
Gujana Francuska, Egipt, Brazylia, Poludniowa Afryka, Nowa Gwinea. Niegdys iskrzace barwami okladki lezaly jedna przy drugiej na podlodze pokrytej kurzem. Jay zauwazyl, ze Joe pozaznaczal niektore akapity olowkiem, porobil notatki na marginesach. Haiti, Poludniowa Afryka, Turcja, Antarktyka. To byly jego wyprawy, szlaki wielu lat jego zycia. Kazdy opatrzony data, opisem, tajemnymi znaczkami w wielu kolorach.
Data i opisem.
Lodowaty dreszcz strasznego podejrzenia zaczal splywac mu wzdluz kregoslupa.
Zaczal przewracac strony i nagle nabral przerazliwej pewnosci. Wszystko zrozumial. Te mapy. Te anegdoty. Egzemplarze „National Geographic” datujace sie jeszcze niemal z czasow wojny…
Oniemialy wpatrywal sie w czasopisma, probujac znalezc jakies inne wyjasnienie, inny powod. Ale nic innego nie przychodzilo mu do glowy.
A wiec nigdy nie bylo zadnych wieloletnich wypraw. Joe Cox byl gornikiem przez cale swoje zycie – od dnia, gdy skonczyl szkole, do dnia, gdy przeszedl na emeryture. Kiedy zamknieto kopalnie w Nether Edge osiadl w swoim komunalnym domku na Pog Hill Lane, zyl z gorniczej emerytury – i moze jeszcze renty inwalidzkiej, przyznanej z powodu okaleczonej lewej dloni – oddajac sie marzeniom o podrozach. Wszystkie jego przezycia, opowiesci, niezwykle przygody, zuchwale wyczyny, momenty grozy, kobiety na Haiti, tabory cyganskie – mialy swoje zrodlo w stosie czasopism. Byly rownie falszywe jak jego magia, alchemia dla laikow, te niby cenne nasiona w rzeczywistosci pochodzace zapewne ze sprzedazy wysylkowej czy od okolicznych ogrodnikow. Joe caly czas siedzial samotnie w domu i snul swoje marzenia – swoje ohydne klamstwa.
Klamstwa. Wszystko wokol Joego bylo jedynie falszerstwem, oszustwem i jednym, wielkim klamstwem.
Jaya ogarnela nagla wscieklosc. Kompletnie irracjonalna – ale wywolana cierpieniem i niepewnoscia ostatnich kilku miesiecy; odejsciem Gilly i zdrada starszego pana; zachowaniem rodzicow, jego samego, zyciem w szkole; konfrontacja z Zethem, Glenda i jej banda; walka z osami. Jego straszna zlosc, gniew na wszystko przerodzily sie na moment w potezna, gwaltowna furie. Porozrzucal czasopisma po calej podlodze, po czym zaczal je kopac i deptac. Poszarpal okladki, zaczal rozcierac butami zdjecia, tworzac z nich bezladna mase pylu i blota. Pozrywal mapy ze scian. Przewrocil pusty kredens na nasiona. Potem zbiegl do piwnicy i porozbijal wszystko, co wpadlo mu w oko – butelki, sloiki, przetwory owocowe i alkohol. Jego buty glosno chrzescily na potluczonym szkle.
Jak Joe mogl go tak oklamywac?
Jak mogl?
W owym momencie Jay nie pamietal, ze to przeciez on zwial bez pozegnania, ze to on zatracil swoja wiare. Myslal jedynie o oszustwie Joego. Poza tym, przeciez tu wrocil, no nie? On wrocil. Ale jezeli w tym domu kiedykolwiek goscila magia, juz dawno z niego wyparowala.
Bolaly go plecy – musial naciagnac ktorys z miesni, gdy tak szalal w piwnicy – wrocil wiec do kuchni, czujac sie odretwialy i do niczego nieprzydatny. Krwawila mu dlon – zapewne skaleczyl sie kawalkiem szkla. Chcial oplukac rane pod zlewem, ale doplyw wody byl juz odciety. Ale wlasnie wtedy dojrzal koperte.
Stala oparta starannie o suszarke do naczyn, przy oknie, zaraz obok wyschnietego kawalka dziegciowego mydla. Widnialo na niej jego imie i nazwisko wypisane drobnymi, pajakowatymi drukowanymi literami. Byla zbyt duza, by zawierac jedynie list, wygladala na wypchana, przypominala niewielka paczke. Jay goraczkowo rozdarl papier, myslac, ze moze to wlasnie tego szukal, ze Joe o nim jednak nie zapomnial; zostawil mu jakies wyjasnienia, szczegolny znak…
Talizman.
W kopercie nie znalazl zadnego listu. Zagladal do srodka pare razy, ale nie dojrzal ani kawaleczka papieru. Tkwila tam natomiast niewielka paczka – Jay od razu poznal, ze to jeden z pakiecikow z nasionami – opisana splowialym czerwonym olowkiem. „Specjaly”.
Jay rozerwal jeden rog. W srodku byly nasiona: malenkie, czarne, przelewajace mu sie pomiedzy palcami, gdy probowal zrozumiec, o co chodzi. Zadnej notatki. Zadnego listu. Zadnych instrukcji. Tylko ze sto nasion.
I coz takiego on mial z nimi poczac? Ponownie zalala go palaca fala gniewu. Zasiac w ogrodzie? Czekac, az wypuszcza pedy, wysokie jak magiczna fasola, po ktorych wespnie sie do Zaczarowanej Krainy? Z gardla wydobyl mu sie chrapliwy, pelen wscieklosci smiech. Coz on mial z nimi poczac?
Nasiona przesypywaly mu sie miedzy palcami. Z oczu Jaya strzelily lzy gniewu i samotnosci.
Wyszedl z domu i wdrapal sie na murek tylnego ogrodzenia. Rozdarl pakiecik i poslal nasiona w powietrze – porwal je wilgotny, zimowy wiatr. W slad za nasionami poslal kawalki podartej koperty. Poczul zlowieszcze podniecenie.
W jakis czas potem pomyslal, ze nie powinien byl tego robic, ze moze jednak w tych nasionach kryla sie szczegolna magia – ale wowczas juz bylo