Wiekszosc mieszkancow Lansquenet podeszla do ich pomyslu z poblazliwoscia. Jezeli od tego mialoby przybyc pieniedzy – w porzadku. Jednak ogolnie rzecz biorac, traktowali cala te sprawe z obojetnoscia, jako ze Georges i Lucien slyneli w okolicy ze snucia nader ambitnych planow, ktore zawsze i tak spelzaly na niczym. Caro Clairmont jeszcze kilkakrotnie usilowala zaprosic Jaya na obiad, ale jak do tej pory szczesliwie udawalo mu sie odsunac to, co nieuniknione, w blizej nieokreslona przyszlosc. Poza tym Caro nieustannie miala nadzieje, ze Jay wyglosi wyklad dla jej grupy literackiej z Agen. Tymczasem jemu na sama mysl o czyms podobnym robilo sie niedobrze.
Tego dnia padalo po raz pierwszy od tygodni. Z goracego, bialego nieba lecialy ulewne strugi deszczu nieprzynoszacego jednak zadnego orzezwienia. Narcisse gderal, ze – jak zwykle – deszcz przyszedl zbyt pozno, a do tego zapewne nie potrwa dosc dlugo, by nalezycie nawilzyc ziemie. Mimo to padalo gesto do poznej nocy – i przez caly ten czas deszczowka plynela wartko rynnami, spadajac na spieczony grunt z zywym pluskiem.
Nastepnego ranka bylo mglisto. Juz nie lalo, za to z nieba saczyla sie posepna mzawka. Jay widzial po lustrach wody w swoim ogrodzie, jak potezny deszcz spadl poprzedniego dnia, a tymczasem juz teraz, mimo bezslonecznej pogody, stojaca woda zaczynala znikac – wsiakac w szczeliny ziemi, przenikac do glebokich warstw podloza.
– Tego wlasnie nam bylo potrzeba – oznajmil Joe, pochylajac sie nad jakimis siewkami. – Dobrze jednak, ze przykryles grzadki z tymi nasionami „specjalow”, bo inaczej zostalyby calkiem wymyte.
„Specjaly” znajdowaly sie w inspekcie bezpiecznie przytulonym do sciany domu i nie doznaly najmniejszego uszczerbku z powodu ulewy. Jay zauwazyl, ze to nadzwyczaj szybko rosnace rosliny – te, ktore wysial najpierw, mialy teraz ponad trzydziesci centymetrow wysokosci, tak ze ich sercowate liscie napieraly juz na szklo. Co najmniej piecdziesiat siewek bylo juz gotowych do wysadzenia do gruntu – co nalezalo uznac za niezwykly sukces w przypadku tak wymagajacego gatunku. Joe przeciez nieustannie powtarzal, ze potrzebowal pieciu lat, by odpowiednio przygotowac dla nich glebe.
– Doskonale – mawial Joe, przygladajac sie roslinom z satysfakcja. – Pewnikiem ta gleba calkiem im odpowiada taka, jaka jest.
Tego samego ranka przyszedl tez nastepny list od Nicka, zawierajacy dwie kolejne oferty wydawcow na nieukonczona powiesc Jaya. Nick podkreslal wyraznie, ze nie byly to ostateczne sumy, chociaz juz teraz proponowane honoraria wydaly sie Jayowi bardziej niz hojne, w zasadzie az smiesznie wysrubowane. Moze dlatego, ze jego londynskie zycie, Nick, zajecia na uniwersytecie, a nawet negocjacje dotyczace sprzedazy ksiazki staly sie nagle dla niego czysta abstrakcja, nic nieznaczaca wobec chocby najmniejszej szkody wyrzadzonej w ogrodzie przez niespodziewana burze. Tak wiec przez reszte poranka Jay poswiecil sie pracy na swoich gruntach, wyrzucajac wszystko inne z glowy.
52
Sierpien okazal sie katastrofalnie mokry. Padalo przynajmniej co drugi dzien, przez reszte czasu niebo pokrywaly geste chmury, drzewami i uprawami zas targal gwaltowny wiatr. Joe krecil jedynie glowa i twierdzil, ze czegos podobnego wlasnie sie spodziewal. Byl jednak w tym odosobniony. Deszcz okazal sie bezlitosny – wymywal wierzchnia warstwe gleby i odkrywal wszystkie korzenie. Dlatego nawet podczas ulewy Jay wychodzil do sadu i okrywal podstawy pni drzew starymi kawalkami chodnikow, by uchronic je od gnicia. Byla to kolejna sztuczka, ktora swego czasu podpatrzyl na Pog Hill Lane. Spelniala tez swoje zadanie. Mimo to wiadomo bylo, ze bez dostatecznej ilosci slonca, owoce i tak opadna niedojrzale. Joe jedynie wzruszal ramionami. Ostatecznie przyjda kolejne lata. Jay nie byl tego taki pewien. Od czasu powrotu starszego pana, stal sie nienaturalnie wyczulony na zachodzace w nim przemiany – dostrzegal najdrobniejsze drgniecia twarzy, po wielokroc rozwazal kazde slowo. Nie umknelo jego uwagi, ze Joe stawal sie coraz mniej rozmowny, a jego kontur niekiedy sie rozmywal, i ze radio – od maja ustawione na stacje nadajaca stare przeboje – teraz niekiedy wydawalo z siebie tepe trzaski, zanim nastroilo sie na odpowiednia czestotliwosc, tak jakby sam Joe byl szczegolnym sygnalem, powoli odplywajacym w nicosc. Co gorsza, Jay odnosil niekiedy wrazenie, ze w pewnym sensie on sam ponosi za to wine, ze Lansquenet niejako przytlacza, przycmiewa Joego. Deszcz i niskie temperatury przesycily niezwykla wilgocia unoszacy sie w jego domu aromat cukru, owocow, drozdzy i dymu – aromat zawsze tak charakterystyczny dla Pog Hill. Niekiedy jednak te zapachy tez zanikaly i w tych strasznych momentach Jay czul sie calkowicie samotny, opuszczony przez Boga i ludzi, pograzony w nieutulonym zalu, niczym czlowiek siedzacy przy lozku konajacego przyjaciela, niecierpliwie wyczekujacy kolejnego oddechu.
Od czasu incydentu z osami Marise juz go nie unikala. Witali sie ponad ogrodzeniem czy zywoplotem i chociaz ona rzadko bywala wylewna czy chocby przyjacielska, Jay odnosil wrazenie, ze nieco go polubila. Niekiedy nawet wdawali sie w rozmowe. Wrzesien byl dla niej bardzo pracowitym miesiacem: winorosl miala juz w pelni uformowane owoce, ktore powoli nabieraly odpowiedniego odcienia zoltosci, ale padajacy od miesiaca deszcz sprowadzal wiele problemow. Narcisse twierdzil, ze powodem tak katastrofalnej pogody tego lata jest globalne ocieplenie. Inni mruczeli cos pod nosem o El Nino, zakladach chemicznych w Tuluzie i trzesieniu ziemi w Japonii. Mireille Faizande zaciskala wargi i zlowrogo napomykala cos o Ostatnich Podobnych Czasach. Josephine natomiast mowila bez przerwy o straszliwym lecie 1975 roku, kiedy to Tannes wyschla zupelnie, a do wioski z bagnisk przybiegaly zarazone wscieklizna lisy. Co prawda teraz nie padalo co dzien, jednak slonce – jezeli juz w ogole przenikalo przez chmury – przypominalo zmatowiala monete i nie dawalo zadnego ciepla.
– Jak tak dalej pojdzie tej jesieni nikt nic nie bedzie mial z sadow – ponuro oznajmial Narcisse. Juz teraz morele, brzoskwinie i inne owoce o delikatnej skorce nalezalo spisac na straty. Deszcz wzeral sie w ich delikatny miazsz, tak ze opadaly przegnile na ziemie, zanim jeszcze zdazyly dojrzec. Pomidory nie chcialy sie rumienic – podobnie zreszta jak jablka i gruszki. Co prawda ich woskowata skorka ochraniala je nieco przed wilgocia, ale nie w dostatecznym stopniu. Najgorzej jednak miala sie winorosl.
Joe oznajmil, ze winogrona wyjatkowo potrzebuja slonca, szczegolnie te dojrzewajace pozniej, jak odmiana chenin na szlachetne wino, poniewaz one wlasnie powinny wyschnac nieco na sloncu – niczym rodzynki. Ten gatunek dojrzewal dobrze w Lansquenet, dzieki nadzwyczajnemu polozeniu wioski nad bagniskiem, dzieki dlugim goracym latom i oparom, jakie zar slonca unosil znad rzeki. Tego roku jednak
Ogrod Jaya mial sie niewiele lepiej. Byl co prawda bardziej oddalony od bagniska, polozony duzo wyzej od rzeki, a wiec mogly sie tu tworzyc naturalne kanaly odwadniajace odprowadzajace nadmiar wilgoci. Jednak tego roku Tannes wezbrala tak bardzo, ze wylala na grunty Marise i niebezpiecznie zblizyla sie do posiadlosci Jaya, podmywajac przy tym brzegi tak gwaltownie, ze do wody wciaz wpadaly potezne kesy ziemi. Rosa miala stanowczy zakaz zblizania sie do rzeki.
Jeczmien zgnil na polach. Wszelkie uprawy wokol Lansquenet juz w zasadzie zostaly oddane we wladanie deszczu. Na jednym z zagonow Briancona zboze ulozylo sie w tajemniczy krag i co bardziej gadatliwi z klientow Josephine zaczeli przebakiwac cos o przybyszach z kosmosu, chociaz Roux utrzymywal z uporem, ze najmlodszy syn Briancona, niezla szelma, i jego dziewczyna wiedza na temat owego nadprzyrodzonego zjawiska duzo wiecej, niz sklonni byliby wyznac. Sam Briancon oznajmil, ze pszczoly tez nie produkuja dosc miodu tego roku, a i jego jakosc nie jest najlepsza z powodu skapej ilosci kwiatow. Powoli stawalo sie oczywiste, ze nadchodzacej zimy trzeba bedzie zacisnac pasa.
– Juz i tak ciezko bylo do tej pory zarobic na zbiorach tyle, by miec jeszcze na prowadzenie gospodarki w nastepnym roku – wyjasnial Narcisse. – A w przypadku nieurodzaju trzeba sadzic na kredyt. I do tego dzierzawa gruntu staje sie coraz mniej oplacalna! – Wlal ostroznie porcje armaniaku do resztki kawy, po czym wychylil wszystko jednym haustem. – Na slonecznikach czy kukurydzy nikt juz teraz nie zarobi – oznajmil. – Nawet produkcja kwiatow i sadzonek nie przynosi dzisiaj takiego dochodu jak onegdaj. Potrzeba nam jakiejs nowej uprawy.
– Posadzmy ryz – rzucil Roux.
Tymczasem Clairmont, pomimo nie najlepszych interesow tego lata, byl o wiele mniej przygnebiony niz reszta mieszkancow wioski. Jakis czas temu udal sie na kilka dni na polnoc wraz z Lucienem Merle’em i powrocil pelen entuzjazmu oraz nowych planow rozwoju Lansquenet. W koncu wyszlo na jaw, ze razem opracowali jakis wyjatkowy sposob promocji Lansquenet w regionie Agen, chociaz w kwestii szczegolow obaj pozostawali wyjatkowo tajemniczy. Rowniez Caro zdawala sie rozswiergotana i zadowolona z siebie. Wpadla do Jaya na farme dwukrotnie, „po drodze”, jak stwierdzila – mimo ze jego grunty lezaly wiele mil od szlakow jej normalnego urzedowania – i, oczywiscie, zostala na kawe. Przyniosla wiele plotek, zachwycila sie sposobem odnowienia domu, wykazala nadzwyczajna ciekawosc postepami prac nad ksiazka, po czym dala Jayowi do zrozumienia, ze jej wplywy w lokalnych kolach literackich niechybnie zapewnia jego powiesci wielki sukces.
– Powinienes postarac sie o nawiazanie korzystnych kontaktow we Francji – stwierdzila, popisujac sie tym sa mym szczegolna naiwnoscia. – Wiesz, Toinette Merle ma mnostwo znajomosci wsrod ludzi mediow. Byc moze mo glaby ci zalatwic wywiad w lokalnej prasie?
Jay wyjasnil cierpliwie, z trudem powstrzymujac sie od smiechu, ze jednym z glownych powodow jego wyprowadzki do Lansquenet byla chec unikniecia kontaktow z mediami.
Caro usmiechnela sie glupawo, po czym napomknela cos o artystycznym temperamencie.
– Uwazam jednak, ze powinienes to rozwazyc – nalega la. – Jestem pewna, ze obecnosc slynnego pisarza bardzo pomoglaby w promocji naszej wioski.
Jay prawie jej nie sluchal. Konczyl juz ksiazke, na ktora podpisal kontrakt z Worldwide – wielkim miedzynarodowym domem wydawniczym – i sam wyznaczyl sobie termin jej oddania na pazdziernik. Poza tym pracowal usilnie nad ulepszeniem starych kanalow drenazowych na swoich gruntach, wykorzystujac betonowe rury dostarczone przez Georges’a. W jednym miejscu zaczal tez przeciekac dach, ale Roux zaoferowal sie, ze pomoze Jayowi to nareperowac. W ten sposob byl co dzien zbyt zajety, by poswiecac jakiekolwiek mysli Caro i jej planom.
Pewnie wlasnie dlatego tak bardzo zaskoczyl go ten artykul w gazecie. W ogole nic by o nim nie wiedzial, gdyby Popotte nie zauwazyla go w lokalnym dzienniku z Agen i nie wyciela, by mogl przeczytac. Popotte okazala wzruszajace zadowolenie, jednak Jay poczul sie bardzo nieswojo. Byl to pierwszy znak, ze ludzie znaja miejsce jego pobytu. Jay nie potrafil sobie przypomniec, co dokladnie napisano w tym artykule – pamietal, ze znalazlo sie tam wiele nonsensow na temat jego wczesniejszej, blyskotliwej kariery oraz nieco rozwodzenia nad tym, jak umknal z Londynu, by odnalezc sie na nowo w Lansquenet. Wiekszosc tekstu opierala sie zreszta na pochodzacych z niewiadomych zrodel frazesach i metnych spekulacjach. Znacznie gorsze bylo to, ze artykulowi towarzyszylo zdjecie zrobione w Cafe des Marauds czternastego lipca, ukazujace Jaya, Georges’a, Roux, Briancona i Josephine siedzacych przy barze z kuflami malego jasnego w rekach. Jay mial na sobie czarny T-shirt i szorty z madrasu, a Geroges palil gauloise’a. Jay nie pamietal, kto zrobil owo zdjecie. Mogl byc to kazdy. Podpis pod fotografia glosil: „Jay Mackintosh wraz z przyjaciolmi w Cafe des Marauds, Lansquenet sous Tannes”.
– Coz, chlopcze, zadna miara nie udaloby ci sie utrzymac tego w tajemnicy na zawsze – spostrzegl filozoficznie Joe, gdy Jay mu o tym